16. A Fire in the Sky

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nowy Jork, 27 lutego 1984

- Czyli znasz najtańszy sklep w Nowym Jorku i okolicach? - pytam, kiedy David prowadzi mnie po centrum miasta, skręcając w trochę bardziej obskurne uliczki - Nie będę musiała płacić nerką, prawda?

- Nie, tylko dolary - uśmiecha się Lemma, ale mnie to nie przekonuje. Szczególnie, że idziemy coraz dalej, w coraz bardziej podejrzane miejsca - Hej, chcesz mieć tanio dobrego Polaroida, czy nie?

- No chcę, ale chciałabym też wrócić stąd żywo, ze wszystkimi organami na swoim miejscu - odpowiadam, a mój kumpel przewraca oczami.

- Weź mi chociaż raz zaufaj - ucina dyskusję, kiedy docieramy na miejsce. Przy wejściu nie ma żadnej witryny i w zasadzie nawet nie widać, że to sklep. Niepewnie ciągnę drzwi do siebie i wchodzę do środka.

Sprzedawca zauważa mojego kumpla i momentalnie zaczynają się witać jak starzy dobrzy przyjaciele. Ja natomiast rozglądam się po sklepie.

Jest tutaj pełno wszelkiej maści sprzętów - walkmanów, gramofonów, starych aparatów, czy nawet telewizorów. Niektóre rzeczy wyglądają na używane, jednak część z nich wręcz błyszczy nowością. Panuje tutaj coś, co nazywam kontrolowanym chaosem, czyli jeden wielki rozgardiasz, w którym jednak można doszukać się pewnego rodzaju porządku, czy zasad.

Mężczyzna, który przed chwilą witał się z Davidem, postanawia zwrócić na mnie uwagę.

- Szukacie czegoś konkretnego?

- Tak, moja przyjaciółka szuka Polaroida - odpowiada za mnie Lemma.

- Jakieś specjalne życzenia? - pyta, kiedy idzie w kierunku regałów, gdzie znajdują się aparaty.

- Żeby był nowy i działał - mówię, a facet uśmiecha się pod nosem - No i żeby cena nie powaliła, kiedy ją usłyszę - zza półek słyszę cichy śmiech.

- Jasne - odrzuca sprzedawca i dalej grzebie, po czym podchodzi do mnie, trzymając w rękach aparat i mi go podaje. Obracam go chwilę i przyglądam mu się z każdej strony - Taki może być?

- Jeżeli spełnia wszystkie kryteria, to tak - uśmiecham się, kiedy patrzę na prawdopodobnie przyszły prezent dla Jona - Wygląda naprawdę porządnie - dodaję po chwili.

- Lepszego, spełniającego wszystkie wymagania nie mam - stwierdza mężczyzna - Kupujesz? - pyta dla pewności, a ja kiwam twierdząco głową - W takim razie, sześćdziesiąt pięć dolarów.

Dobra, David miał absolutną rację. Jakieś dziesięć dolarów mniej, niż w normalnym sklepie* - idealnie. Wyciągam moje pieniądze i podaje je sprzedawcy, a on w zamian daje mi aparat.

Dziękuję mu za wszystko i wychodzę z moim lokatym kumplem ze sklepu, przytulając nowy nabytek.

- Widzisz? Organy masz na swoim miejscu - głupio się szczerzy.

- No dobra, miałeś rację - czochram mu włosy, po czym zaczynamy iść w stronę dworca, skąd obydwoje wrócimy do domu.

Jersey, 1 marca 1984

Wiele znaków, nie tylko na niebie, podpowiada mi, że jestem w dupie. Mój chłopak ma dosłownie jutro urodziny, a mi ledwo co udało się niedawno kupić prezent i zacząć robić część odręczną, jaką jest kartka dość pokaźnych rozmiarów, na której będą życzenia, kilka naszych wspólnych zdjęć (czy też zdjęcia mojego chłopaka z zespołem) oraz parę szkiców mojego autorstwa. Nie mam pojęcia, co on z nią potem zrobi i czy będzie ją za sobą potem tachać przy każdej przeprowadzce, ale ważny jest gest, prawda?

W trakcie roboty przyszło mi oczywiście dziesięć tysięcy innych pomysłów odnośnie jutrzejszego dnia. Jeden z nich nie był aż tak zły, a mianowicie jest to zrobienie jakiegoś tortu urodzinowego, tudzież jakiegokolwiek innego ciasta. Problemy są dwa. Po pierwsze, nie posiadam praktycznie żadnych umiejętności gotowania. Jestem w stanie spieprzyć nawet makaron. Po drugie, mam na to tylko niecały wieczór, a moja mama jest poza domem, czyli nawet jeśli, to nie mogę liczyć na jej pomoc.

Spoglądam na szkic plaży, który tworzyłam w dniu naszego pierwszego spotkania. Teraz służy on za referencję. Uśmiecham się pod nosem, bo wracają wszystkie wspomnienia z tym związane. Niby nie minął nawet rok, ale lubię patrzeć na te wydarzenia, jak na coś odległego. W końcu, trochę już przeżyłam z Jonem, a jeszcze tyle przed nami. Uwielbiam też patrzeć na przyszłość, która ma naprawdę kolorowe barwy.

Niestety teraźniejszość jest raczej bardziej czarno-biała. Jak wcześniej powiedziałam, nie idzie mi to zbyt szybko. Na domiar złego wpadam na pomysł, który może się udać - zrobić Tiramisu. Mój mężczyzna uwielbia włoską kuchnię, a to jeden z niewielu deserów, które od biedy potrafię zrobić. Wstaję z podłogi i podbiegam do lodówki. Poza jajkami nie mam absolutnie nic. W szafkach też ze świecą szukać reszty składników, nie licząc oczywiście kawy. Co gorsza, w domu nie ma nikogo. Nie mam pojęcia, gdzie wszystkich wywiało w czwartek późnego wieczora, ale niech im będzie.

Zaczynam realizować dość ryzykowny plan. Chwytam za słuchawkę i dzwonię do mojej deski ratunkowej, jaką jest Richie. Mam tylko cichą nadzieję, że się zgodzi. Nie mija nawet trzeci sygnał, a mój kumpel odbiera.

Halo?

Cześć Rich, potrzebuję twojej pomocy. Na już. - mówię jak poparzona.

A co jest? Bo brzmisz, jakbyś szła zaraz na samobójczą misję - żartuje, ale on nawet nie wie, jak blisko jest prawdy.

- Kupiłbyś mi wszystko, co zaraz ci podam i zawieziesz mi to jak najszybciej możesz? - Richie odpowiada twierdząco, a ja wzdycham z ulgą i podaję mu wszystkie składniki na deser, opisując nawet opakowania, żeby biedak wiedział, co ma wziąć. Głównie zrobiłam to, bo pewnie zamiast biszkoptów do ciasta, wziąłby okrągłe ciasteczka, a zamiast typowo gorzkiego kakao kupiłby mi jakiegoś cholernie słodkiego Nesquika. Uwielbiam takie, ale do Tiramisu się one zdecydowanie nie nadają.

Nie mam pojęcia, po co ci to wszystko, ale postaram się wyrobić w pół godziny. - stwierdza w końcu, a ja głośno wzdycham.

- Matka nigdy w życiu nie robiła ci Tiramisu w domu? - pytam, a w słuchawce nastaje chwilowa cisza.

Chyba robiła, ale nie wiedziałem z czego. Nieważne kupię Ci to i może spróbuję pomóc - wybucham śmiechem, słysząc to. Przed rozłączeniem tylko dziękuję mu z całego serca.

* * *

- Jestem w takiej dupie, że chyba mnie zaraz coś weźmie! - krzyczę, patrząc na kartkę. Nie jestem nawet w połowie, a jest już przed dziesiątą. Rzucam dość długą wiązanką przekleństw, ale po chwili orientuje się, że dzwonił dzwonek do drzwi. Podchodzę do nich, otwieram je i moim oczom ukazuje się Richie we własnej osobie. Przytulam go, chyba ciut za mocno i zapraszam go do środka - Błagam, nie patrz na syf w moim pokoju, bo nie mam siły i czasu tego ogarnąć - słowa wychodzą z moich ust jak z karabinu maszynowego.

- Spokojnie, już nic nie widzę - zakrywa oczy ręką, a ja się śmieję, po czym zabieram od niego torbę z zakupami - To jak, mogę jakoś pomóc?

- Już pomogłeś, stary. Ale jak masz taką motywację, to daj mi się zastanowić - próbuję zebrać myśli, wyciągając mikser - Tutaj leży kawa - wskazuje mu palcem na blat - Zrób mi dwieście mililitrów espresso, potem nalej do garnka zimnej wody i wsadź tam kubek żeby się schłodziło - kończę, kiedy rozdzielam białka jajek od żółtek.

- Jak będziesz mi dawać takie łatwe zadanie, to mogę je robić z przyjemnością - szatyn wsypuje kawę do kubka i podgrzewa wodę - A jak Ci idzie kartka? - pyta

- Delikatnie mówiąc, chujowo - odpowiadam, po czym odpalam mikser, w którym są żółtka z cukrem. Zostawiłabym teraz mojego kumpla z tym, ale obawiam się, że nie będzie wiedzieć, kiedy będą one zrobione - Umiesz ubijać białka? - liczę na twierdzącą odpowiedź.

- No nie bardzo. Taki ze mnie kucharz, jak z ciebie elektryk - oboje chichoczemy.

- To słabo, bo poszłoby szybciej. W takim razie jak dalej masz chęć pomóc, to włącz coś mocnego, bo muszę mieć siłę na ubijanie.

Richiego nie trzeba prosić dwa razy. Przychodzi z albumem Deep Purple i daje go pod igłę gramofonu, który należy do mojego ojca. Posiadanie dwóch takich sprzętów jest naprawdę praktyczne. Po chwili zaczynamy rozmowę na ich temat, dzięki czemu nie czuję tego okropnego bólu w mojej lewej ręce, która pewnie po tym wszystkim najchętniej by odpadła.

* * *

- Nie wierzę, że to się udało.

Patrzę na zrobiony przeze mnie deser. W zasadzie wygląda nawet zjadliwie i raczej nikt się nie otruje. Richie dalej siedzi u mnie, ale nie przeszkadza mi to jakoś bardzo. Wręcz przeciwnie. Rozmowa z nim w trakcie robienia była naprawdę relaksująca. Nie jestem teraz aż tak spięta, a nawet odnoszę do tego wrażenie, że uda mi się zasnąć dzisiaj może nawet na więcej niż dwie i pół godziny.

Fakt, że szatyn jeszcze tutaj jest, ma jeszcze jedną zaletę - mam dodatkową parę rąk do sprzątania, przez znacznie prościej jest mi zmywać naczynia.

- Pati, co to jest? - pokazuje na jedną z misek. Nie był zbytnio skupiony na procesie tworzenia, więc coś mi mówi, że w dalszym ciągu nawet nie zna składników na Tiramisu.

- Kawa z rumem, a co? - pytam myjąc jeden z garnków.

- A nic. Ciekawość - mówi i dalej spogląda na naczynie - W sumie trochę szkoda wylewać - dodaje.

Co ten geniusz na zamiar zrobić? Zadaję sobie to pytanie w myślach, nie mówiąc go głośno. Kątem oka zauważam, że szatyn podnosi miskę i upija trochę zawartość. Po chwili widzę grymas na jego twarzy i wybucham śmiechem.

- Richard, braciszku kochany, kawa z rumem była do moczenia biszkoptów, to nie prawa być dobre - najwidoczniej muszę mu to wytłumaczyć jak sześciolatkowi.

- Właśnie czuję - lituję się nad nim i nalewam mu szklankę z wodą - Dzięki - wypija wszystko i płucze sobie usta.

- W tym deserze, dopóki nie połączysz wszystkiego ze sobą, to każda papka z osobna jest bez smaku albo smakuje jak rzygi szatana - taka jest przykra prawda. Sprawdziłam, jak miałam pięć lat.

Wkładam wszystkie naczynia do szafek i z dumą patrzę na czyste blaty. Nawet nie widać, że robiłam cokolwiek w kuchni. Może nie licząc deseru leżącego na stole. Muszę go jeszcze posypać kakaem i będzie gotowe. Biorę sitko do ręki i sypie, tworząc miejscami serduszka. Zwyczajnie ponosi mnie fantazja.

- Chyba będzie dało się zjeść - podsumowuje Rich, a ja się z nim zgadzam. Jeszcze raz mu dziękuje i mocno go przytulam - No już nie przesadzaj, kupiłem tylko rzeczy i napiłem się najgorszej kawy w życiu.

- Dobra, ale bez ciebie bym tego nie zrobiła - uwalniam go z uścisku.

- Niech ci będzie - odpowiada - Wiesz co? Ja się będę zbierać, zostawię cię z częścią artystyczną i widzimy się jutro, ok?

- Pewnie, jakbyś mógł po mnie podjechać, a przy okazji zadzwonić do drzwi, byłabym wdzięczna. Jak nie otworzę ich za piętnaście sekund, to dzwoń jak nienormalny - oboje się uśmiechamy.

Żegnam się, przybijając żółwika z moim kumplem. Szatyn wychodząc, zostawia mnie znowu samą w mieszkaniu. Ma to swoje zalety, bo nie będzie musiał wysłuchiwać moich wiązanek wulgaryzmów. Podchodzę do moich winyli i wybieram debiutancki krążek Queen. Wkładam go do adaptera i znowu biorę się za robotę.

* * *

Kocham cię,
Pati

Piszę te ostatnie trzy słowa o wpół do czwartej w nocy, po jednym napoju energetycznym, którego kupiłam w sklepie monopolowym, na chwilę przed jego zamknięciem. Udało mi się to zrobić. A do tego mam jeszcze jakieś cztery godziny snu. Szczerze, godzinę temu zaczynałam wątpić w to, czy zdążę, bo wszystko mieniło mi się w oczach i byłam w stanie pomylić czarną kredkę z ołówkiem. Taka sytuacja miała miejsce ostatnio gdzieś w okresie przedszkolnym. To chyba dość dobrze obrazuje moje zmęczenie.

Na całe szczęście ilość kofeiny i cukru w energetykach jest na tyle duża, że utrzymało mnie to przy życiu, a nawet podkręciło moje obroty. Teraz, póki przez emocje, nie zmrużę nawet oka, postanawiam zrobić rzeczy, które zazwyczaj robiłabym rano. Wyciągam koszulę w różowe pantery, którą mój facet uwielbia, a do tego czarne jeansy. Z grubsza prasuje wyciągnięte rzeczy i wieszam je na wieszaku. Muszę to wszystko robić jak najciszej, bo moi rodzice i brat wrócili około północy i praktycznie z wejścia udali się do łóżek. Ja chyba zaraz też pójdę w ich ślady. Ustawiam tylko budzik tak, żeby wstać, a przynajmniej taką żywię nadzieję. Prasowanie kompletnie wypruło mnie z jakiejkolwiek energii, która trzymała mnie na nogach, także po bezpośrednim spotkaniu mojej głowy z poduszką, od razu zasypiam. 

*Starałam się to policzyć jak najdokładniej, uwzględniając inflację oraz tego, czy taki zakup dla dziewczyny, dostającej jeszcze kieszonkowe, byłby w ogóle możliwy. Chyba doszukałam się prawdy, ale nie mogę być tego pewna na 100%

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro