29. Take It Easy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- No wreszcie - uśmiecha się, kiedy widzi, jak wychodzę ubrana w koszulę i czarne spodnie - Idziemy?

- A dasz mi chociaż ubrać buty? - pytam żartobliwym tonem, a ten podaje mi łyżkę do butów - Dzięki - posyłam mu uśmiech i ubieram Adidasy - Mogę tak pójść? - zadaję kolejne pytanie.

- A czemu nie? - odpowiada unosząc lekko brew - Przecież wyglądasz pięknie - rumienię się na te słowa, a kiedy w końcu wygrywam walkę z butami, podchodzę do niego i całuję w policzek.

- No nie wiem. Z tymi włosami, które nie widziały fryzjera od miesięcy - spoglądam na swoje kosmyki, które już od dawna są zdecydowanie za długie. Nawet grzywka, która zazwyczaj po prostu opadała na czoło, teraz musi być lekko zaczesywana na bok.

- No wiesz, mój ojciec jest fryzjerem. Zawsze może... - nie daję mu dokończyć

- Błagam cię. Nie dość, że się do was wpraszam, to jeszcze miałabym prosić twojego ojca, żeby mnie obciął - pokazuję palcem na czoło - Tu się puknij.

Blondyn z trudem opanowuje chichot, po czym kręci głową i bierze się pod boki. Ja z kolei naciskam już na klamkę, z zamiarem wyjścia.

- Przecież się nie wpraszasz - Jon mówi to już na klatce schodowej - Zresztą, tata by się cieszył, że ma robotę.

- Z tymi kudłami? Wątpię - chłopak spogląda na mnie pytająco - Nie znam fryzjera, który lubi się nimi zajmować.

- W takim razie nie znasz mojego ojca - otwiera mi drzwi zewnętrzne - Im większe wyzwanie, tym lepiej.

- Możemy zostać przy tym, że załatwię sobie sama fryzjera? - patrzę na niego błagalnie, a on teatralnie wywraca oczami.

- Niech będzie - obejmuje mnie ramieniem, po czym oboje wsiadamy do auta. Jon odpala silnik i zmierzamy w stronę Perth Amboy.

* * *

W mojej głowie chyba zdążył się narodzić każdy możliwy czarny scenariusz. Niby już miałam jakąś styczność z rodzicami mojego faceta, to nigdy nie spędziliśmy więcej niż pięć minut w jednym pomieszczeniu. W końcu przesiadywałam u nich z trochę innego powodu. Dlatego strach, stres i wszystko co najgorsze, łączy się w mojej głowie i powstają wizje, które są tak samo czarne jak moje poczucie humoru.

Przez to połączenie wszystkich, jakże pozytywnych emocji, trzęsą mi się dłonie i gapię się ślepo przed siebie, a przez to że nie skupiam się na patrzeniu, obraz przede mną się rozmazuje. Nawet śpiewający w radiu David Bowie nie pomaga.

- Hej, żyjesz? - Jon delikatnie szturcha mnie, kiedy staje na skrzyżowaniu.

- Tak - odpowiadam niezbyt przekonana - To znaczy, nie wiem - poprawiam się. Bardzo wyczerpująca i skonkretyzowana odpowiedź, myślę

- Pati, nie masz się czego martwić - mówi i naciska pedał gazu - Oni serio cię uwielbiają.

- Jasne - prycham - A jak coś zrobię głupiego? Też będą mnie uwielbiać? - pytam, a do wszystkich moich zachowań należy dodać to, że zaczynam się pocić. Chłopak głośno wzdycha i po chwili zaczyna mówić:

- Wiem, że się stresujesz, ale nie mów takich rzeczy. Wiesz, że mi też z savoir-vivrem trochę nie po drodze.

- Ale ty jesteś ich synem, znają cię, a ja tam idę, żeby pokazać się z jak najlepszej strony i... - nie daje mi dokończyć.

- Ciebie też znają już jakiś czas. Po prostu bądź sobą i sobie poradzimy, naprawdę - Jon urywa temat, bo chyba uznał, że jest on bez sensu. I chyba ma w tym trochę racji, chociaż dalej boję się tego, co wydarzy się dzisiaj w jego domu.

Biorę głęboki wdech, sprawiając pozory, że panuję nad sytuacją. Mój facet to chyba widzi, bo bierze moją rękę i kładzie ją na drążek do zmiany biegów, a na niej trzyma swoją dłoń. Często tak robi, przy okazji żartując, że uczy mnie jeździć. Teraz raczej jest to tylko po to, żeby mnie uspokoić. Kwestię działania tego możemy przedyskutować innym razem, bo teraz zwyczajnie potrzebuję jakiejkolwiek otuchy, bo sama nie jestem sobie w stanie poradzić.

Jedziemy chwilę nie odzywając się, a jedynym głosem w aucie jest Bowie, jednak w pewnym momencie decyduję się na coś, co powinno choć trochę zmniejszyć moją dzisiejszą kompromitację.

- Skoczymy kupić jakieś wino?

* * *

Jon parkuje na podjeździe przed garażem, po czym oboje wysiadamy z auta. Ja trzymam butelkę wina, które postanowiliśmy kupić, żebym nie przychodziła do rodziców mojego chłopaka z pustymi rękami.

Blondyn otwiera mi drzwi, a ja niepewnie wchodzę do środka. Nienawidzę wchodzić pierwsza, bo (znając horrory) osoba, która to robi zazwyczaj jest skazana na największe bombardowanie. Ogólnie rzecz biorąc, ma przesrane. Teraz przynajmniej jest o tyle dobrze, że nie jesteśmy zmuszeni dzwonić do drzwi. Witanie się w progu jest absolutnie jedną z najgorszych rzeczy i obym przeżywała ją jak najrzadziej.

Ściągamy buty, po czym przechodzimy przez przedsionek do środka, a stres zaczyna mi się coraz bardziej udzielać. Znowu. Mój chłopak to chyba zauważa, bo stoi za mną i całuje mnie w czubek głowy, a po chwili łapie mnie za rękę. Pokazuje mi tak, że jesteśmy razem w tym cyrku na kółkach. Patrzę na niego dziękująco, jednocześnie pokazując, że jestem gotowa.

- Cześć! - krzyczy Jon w progu korytarza, na wypadek, gdyby jeszcze nikt nie usłyszał, że weszliśmy. Od razu ktoś otwiera drzwi na górze. Tym kimś okazuje się być Matthew, który zbiega po schodach i przytula się do swojego brata, przez co jest on zmuszony puścić moją rękę. Czuję się trochę pozostawiona na pastwę losu, ale nie jest to niczyja wina. Po prostu mam różne hiperboliczne wyobrażenia.

Stoję wyprostowana jak żołnierz na musztrze, jednak chwilę potem Matt wtula się we mnie. Odwzajemniam ten gest, mimo że jest on przeze mnie kompletnie niespodziewany. Nie sądziłam, że mógłby za mną tęsknić aż tak.

- Będę mógł pojechać z wami na trasę? - pyta nagle młody, a ja przekręcam głowę w stronę Jona. Na jego twarzy widzę lekkie zmieszanie, jednak też uśmiecha się słabo, na widok swojego brata, przyklejonego do mnie.

- No wiesz - zaczynam - Jak podrośniesz... To może pojedziesz z bratem - czochram mu włosy wolną ręka. W drugiej wciąż kurczowo trzymam flaszkę.

- Ale ja chcę teraz - upiera się.

- Matt, wiesz że jesteś za mały - odzywa się mój facet - Nie będziemy się tobą zajmować, bo nie mamy czasu na to - dodaje, a młody odkleja się ode mnie i smutnieje.

- Ale...

- Nie ma Ale. Jesteś za młody i koniec - zauważam przed sobą ojca tej dwójki. Mężczyzna nie tylko nadał Jonowi to samo imię, które on nosi, to jeszcze mój facet z twarzy wygląda niemalże identycznie. Normalnie reinkarnacja.

Niepewnie wyciągam rękę do pana Bongiovi, a on nią potrząsa. Nie mam pojęcia, czy ma to cokolwiek wspólnego z dobrym zachowaniem, ale przynajmniej się staram. W porę się też orientuję, że powinnam przekazać też butelkę z winem, którą dalej trzymam. Próbuję schować swoje zażenowanie pod warstwą uśmiechu, który chyba nie wygląda na szczery. Mężczyzna przyjmuje ją ode mnie i dziękuje.

Pierwszy krok za mną. Jakieś kilkanaście przede mną.

Przechodzimy z przedsionka do salonu, gdzie siedzi drugi brat mojego chłopaka - Anthony. Przybijamy ze sobą piątkę, kiedy słyszę Rozgoście się. Po tych słowach, Matthew rozwala się na fotelu, a Jon na środku kanapy, zostawiając mi wolny kraniec, na którym zresztą siadam. Jednak kompletnie nie jestem w stanie się wyluzować. Kolana mam złączone, a łokcie trzymam przy sobie. Nie opieram się nawet na oparciu, tylko po prostu siedzę lekko zgarbiona.

- Gdzie matka? - mój facet zwraca się do swojego rodzeństwa. Kątem oka chyba widzi, co się dzieje ze mną, bo łapie moją rękę i sunie po niej kciukiem.

- Na górze, zaraz zejdzie - odpowiada Matt. Nie jest to może najbardziej ambitna konwersacja, ale nawet po niej widać, że cała trójka dogaduje się nienajgorzej. Zupełne przeciwieństwo mojej relacji z bratem. Oni są w stanie rozmawiać praktycznie o wszystkim, mimo że między nimi jest naprawdę duża różnica wieku.

- A jak było na trasie? - Tony urywa poprzedni temat.

Na początku chcę coś powiedzieć, ale mój chłopak momentalnie dostaje takiego słowotoku, że nie daje mi nawet możliwości zadania jakiegokolwiek pytania, ani nawet wtrącenia czegokolwiek. Chociaż z drugiej strony, nie jest to duży problem. W zasadzie, co ja mądrego mogłabym powiedzieć?

Nie mija nawet kilka minut, a po schodach schodzi pani Carol, ubrana naprawdę elegancko, jakby ktoś brał ślub, a przecież my tylko przyjechaliśmy na obiad.

W każdym razie, matka chłopaków podchodzi do mnie, a kiedy wstaję i chcę podać jej rękę, ona mnie przytula. Nie jestem fanką robienia tego z osobami, których nie znam zbyt dobrze, przez to od razu sztywnieje i chyba każdy to widzi. Staram się rozluźnić, ale czasu jest za mało. Odsuwamy się od siebie, dzięki czemu mogę z powrotem usiąść, a dłoń Jona z powrotem trafia na moją.

- Pati, napijesz się czegoś? - pyta kobieta, a ja wychwalam ją w duchu, że używa zdrobnienia mojego imienia. Nota bene to dość dziwne, że dorosła osoba, znająca mnie kilka miesięcy tylko z widzenia, szybciej się do tego przyzwyczaiła, niż moi rodzice.

Wracając, w odpowiedzi niepewnie proszę o wodę, po czym matka spogląda wymownie na swoich synów i mówi coś, co chyba każdy chociaż raz w życiu usłyszał:

- A wy się gościem nie potraficie zająć, tylko ja mam pytać za was?

Słysząc to cicho się śmieję, patrząc na całą zakłopotaną trójkę.

- Naprawdę nic się nie stało - z trudem powstrzymuje chichot, a chłopcy chyba są mi wdzięczni, sądząc po ich wzroku, nawet jeśli zbyt wiele to nie pomogło. Najwidoczniej po prostu mogło być gorzej.

Dostaję wodę, za którą dziękuję, a po chwili wracamy do opowiadania historii z trasy, które nam się przytrafiły. Co prawda, patrząc po podekscytowaniu Matthew, mój facet mógłby tylko mówić o tym, że jeździliśmy autobusem po Stanach, a i tak słuchałby jak zaczarowany. A kiedy jeszcze dodajemy do tego wszystkiego wszystkie głupie odpały zespołu i ich chodzenie na imprezy, czy granie w karty o północy, to zainteresowanie sięga zenitu. Do tego stopnia, że przestaje myśleć o stresie, a nawet czasem dorzucam coś do monologu Jona, przez co oboje się śmiejemy. Atmosfera wręcz sielankowa.

- A o której macie dzisiaj koncert? - słyszę z kuchni głos pani Carol.

- Jak zwykle, o dziewiętnastej, ale musimy być wcześniej, żeby zrobić soundcheck - odkrzykuje Jon - Więc pewnie o szesnastej się zbierzemy - dodaje. W końcu jest to jakaś godzina drogi, a trzeba doliczyć jeszcze nasze szczęście do wpadania w każdy możliwy korek w Nowym Jorku.

- No to zaraz będzie obiad, żebyście się nie spieszyli - kobieta podchodzi do nas, a ja przypominam sobie, co było zdecydowanie najważniejszą przyczyną mojego stresu - cholerne jedzenie z rodziną mojego chłopaka.

O kurwa, chyba mam problem.

* * *

Minęło już dobre kilkanaście minut. Ja dalej nic nie mówię, tylko skupiam się na jedzeniu. Kompletnie ignoruję fakt, że cała rodzina Jona jest pochłonięta w konwersację. Tak bardzo jestem odklejona od rzeczywistości, że nie mam pojęcia, o czym ona jest. Zupełnie jak na przeciętnej lekcji matematyki w liceum.

Obracam widelec w ręce, podczas gdy mój umysł jest w zupełnie innym miejscu. Już w pierwszym rzędzie na koncercie chłopaków, którzy dadzą z siebie dzisiaj wszystko. Obstawiam, że muszę wyglądać jak skończony debil, ale jakoś ten fakt nie wydaje mi się nowością.

Mojego faceta znowu dopadł jakiś dziki słowotok, bo obecnie słychać tylko jego, opowiadającego jakąś kolejną historię. Zawsze mu tego zazdrościłam, że potrafi tak po prostu mówić do każdego, o wszystkim. Potem jednak do mnie doszło, że wystarczy mieć ciekawe życie. Czyli mój kompletny brak umiejętności rozmowy można uzasadnić. A przynajmniej tak myślę.

- ... A Pati będzie od października studiować - budzę się z przemyśleń na dźwięk mojego imienia, a przy okazji kiedy wzrok piątki ludzi ląduje na mnie. Boże, jak ja tego nienawidzę.

- Tak, historię sztuki - dodaję niepewnie, a moje policzki oczywiście przybierają kolor gitary Briana Maya. Dlaczego wszyscy muszą się na mnie gapić?

- To chyba trudny kierunek - stwierdza ojciec chłopaków.

- Czy ja wiem - wzruszam ramionami, udając, że jestem rozluźniona - Wystarczy mieć dobrą pamięć i to lubić - upijam łyk trzeciej szklanki wody.

- I ty masz i jedno i drugie - mój facet uśmiecha się w moim kierunku, a ja jeszcze bardziej się rumienię. Cholera, to zdecydowanie nie pomogło.

- Z tą pamięcią to nie wiem - przekomarzam się - Ale tak, bardzo to lubię.

-A dlaczego akurat historia sztuki? - pyta mnie pani Carol.

A ja wiem, że przez chwilę nikt się nie odezwie. Mam tylko nadzieję, że nie zasną.

* * *

Zaraz po skończonym obiedzie postanowiliśmy się zebrać. Pożegnaliśmy się z całą rodziną, którzy mają przyjechać na jutrzejszy, ostatni koncert zespołu w Nowym Jorku.

W zasadzie atmosfera w domu mojego chłopaka była na tyle przyjemna (i taka pewnie pozostanie), że chyba to był pierwszy, a jednocześnie ostatni raz, kiedy naprawdę się stresowałam na spotkanie z tymi ludźmi. Co prawda moich zszarganych przez czarnowidztwo nerwów nic nie zwróci, ale przynajmniej próg drzwi przekraczam z uśmiechem na ustach.

- Widzisz, przeżyłaś - stwierdza blondyn dosłownie w chwili wejścia do samochodu.

- Tak z jakimiś trzema zawałami, ale się udało - oboje się chichramy, a zwłaszcza ja, bo dzięki temu wszystkie emocje ze mnie uchodzą.

- Żebyś nie zemdlała na widowni - nie wiem, czy on żartuje, czy mówi serio.

- Na waszym koncercie? W życiu - odpowiadam, kiedy chłopak odpala silnik i wyjeżdża z podjazdu.

- Mam nadzieję, bo chyba nie dam rady cię reanimować - uśmiecha się, a po chwili włącza radio. Zaczynam dokładniej się przysłuchiwać, bo kompletnie nie kojarzę głosu wokalisty, a sam utwór słyszę chyba po raz pierwszy. Jon chyba chce coś powiedzieć, ale pokazuję mu, żeby przez chwilę nic nie mówił. To jest ten moment, kiedy się skupiam.

Męski głos, który sączy się z radia to bardzo przyjemny dla ucha baryton. Jest on też na swój sposób zmysłowy i seksowny, co w sumie pasuje do śpiewania o grzechu pierworodnym. Wszystko utrzymane w mojej ostatnio ulubionej, Pop rockowej stylistyce.

- Kojarzysz to? - pytam, a chłopak wzrusza ramionami.

- Słyszałem to może dwa razy. Kiedyś chyba było w pięćdziesiątce przebojów, ale głowy nie dam - jego odpowiedź niezbyt mi pomaga - Może jeszcze powiedzą pod koniec.

- Błagam niebiosa, bo to jest świetne - widzę, jak mój facet się uśmiecha i podgłaśnia radio - Też ci się podoba?

- Nie tak bardzo, ale jak się nie dowiesz, to nie dasz mi spokoju - odrzuca, a ja czochram mu włosy, ignorując fakt, że teraz prowadzi. Akurat instrumental piosenki się wycisza, a moje modły zostały wysłuchane: Original Sin, INXS, świetny singiel z ich najnowszego albumu The Swing - Tylko nie wykup ich całej dyskografii w jeden dzień - ignoruję ten żart, bo w głowie wciąż powtarzam sobie nazwę zespołu. In excess, In excess - w sumie, ciekawa nazwa, bo w ich utworze do jakiejkolwiek przesady daleko*. No chyba, że ta piosenka to wyjątek w ich dyskografii.

Mam nadzieję, że jednak nie.

Teraz jednak leci inna piosenka, When Doves Cry Prince'a. Nie rozmawiamy z Jonem o niczym konkretnym, po prostu zabijamy czas, ekscytując się występem, na który jedziemy. Przez otwartą szybę wdziera się przyjemne powietrze, dzięki któremu nie umieram w męczarniach w gorącym aucie. Chociaż w samym środku widowni na Madison Square Garden wcale lepiej nie będzie. No właśnie...

- Kurwa, będę na koncercie w koszuli - orientuję się, a blondyn wybucha szczerym śmiechem - No bardzo śmieszne, no cholernie mnie to rozbawiło.

- To tylko jeden dzień, dasz radę - patrzy na mnie pokrzepiająco. Ja jednak już czuję, jak koszula, przez tłumy ludzi i moje skakanie i pocenie się, przylega do mnie, wywołując najgorszy rodzaj dyskomfortu.

- Jasne - odbijam, już lekko podłamana.

- Odwiozę cię zaraz po koncercie do domu, może być?

- Dobra, wygrałeś, przeżyję - mówię od razu, a on znowu się śmieje.

Poprawka: chyba przeżyję.

*In excess - dosłownie: w przesadzie, w nadmiarze 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro