39. And Here I Go Again on My Own

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- No dobra - zaczyna znowu Emily - Więc, spiknęliśmy się z tym chłopakiem...

- Chwila, o czym gadacie? - przerywa jej Jon, a ja nie wytrzymuję i daję mu kuksańca w ramię.

- Zaraz się dowiesz, tylko daj jej skończyć! - mówię nieco głośniej, a mój facet zaczyna się chichrać. Nie wiem, czy bardziej chcę się śmiać z nim, czy uderzyć go znowu.

- To ten - Emi po raz trzeci próbuje mi to przekazać - Spiknęliśmy się, zaczęliśmy gadać. Okazało się, że lubimy podobne rzeczy... - ciągnie - No i umówiliśmy się na sobotę na kawę - wreszcie kończy, lekko się rumieniąc. Z kolei ja zaczynam się szczerzyć jak głupia. Jon chyba też częściowo podziela mój entuzjazm, jednak to właśnie ja przytulam Emily do siebie, przy okazji jej gratulując.

- Czyli za niedługo cała wasza trójka będzie zajęta - stwierdza mój facet.

- No raczej - dorzucam się, kiedy wracam do poprzedniej pozycji. Wciąż jestem cholernie podekscytowana wieścią, mimo że nawet nie znam tego chłopaka. Ale skoro spodobali się sobie nawzajem, to musi to coś oznaczać.

- Ładny chociaż? - pyta nagle Jon.

- Ponoć przystojny jak cholera - odpowiadam za Emily.

- Ale chyba nie tak jak ja? - chłopak unosi brew, na co znowu uderzam go w ramię. Mój facet odwdzięcza mi się pstryczkiem w nos, a ja po raz kolejny daje mu kuksańca, tym razem pod żebra.

- Jesteś zazdrosny o ewentualnego chłopaka Emi, którego nigdy w życiu nie widziałam na oczy? - droczę się z nim - Po prostu wiem, że ona ma dobry gust i byle kto jej się nie podoba.

- Nie jestem zazdrosny - wywraca oczami, a ja unoszę kąciki ust. Chyba widzi, że żartowałam z niego, więc też się uśmiecha - Ja tylko...

- Ej, ej, kowboje - tę wymianę przerywa moja przyjaciółka - Jeszcze nawet nie poszłam na tę randkę, a wy już chcielibyście ślub organizować.

- Nie przesadzaj - bronię nas, bo bardzo rozbawiła mnie nasza wymiana zdań - Zresztą, mam przypominać, co było w zeszłym roku ze mną? - unoszę brew.

- No dobra, ale to było tylko dlatego, że byłaś cipą i nie potrafiłaś Jonowi powiedzieć czegokolwiek - odbija moja przyjaciółka, na co ja czerwienię się ze wstydu.

Kiedy tylko sobie o tym przypominam, w dalszym ciągu mam mieszane uczucia. Dla mnie, jest to na tyle świeża sprawa, że wszystkie żenujące wspomnienia są zbyt wyraźne. Za kilka lat pewnie będę się z tego śmiać (bo jakby nie patrzeć, to jest śmieszne), ale teraz nie jestem jeszcze w stanie. Jednak nie przeszkadza mi bardzo mówienie o tym, szczególnie kiedy po tym Jon kładzie swoją dłoń na mojej.

- Ale ja powiedziałem jej - szczerzy się dumnie - I lepiej być nie mogło.

- Miało być na odwrót, ale niech ci będzie - Emily wzdycha teatralnie, a mój facet znowu się śmieje. Mimo że dalej mam ochotę zakopać się pod ziemię ze wstydu, to jednak lekko unoszę kąciki ust. Cały czas w ten sposób działa na mnie relacja między moim chłopakiem a moją przyjaciółką.

- Dobra, a możemy wrócić do poprzedniej rozmowy? - proponuje Jon, a ja dziękuję mu w duchu - Chciałbym też coś wiedzieć o tym facecie - dodaje.

- A co chciałbyś wiedzieć? - pyta moja przyjaciółka, a w odpowiedzi słyszy Wszystko - No to chwilę se tu posiedzisz.

- Chyba nie będę narzekać - odpowiada, na co wszyscy zaczynamy się śmiać, po czym Emily zaczyna nam wszystko mówić.

To chyba będzie całkiem długie popołudnie.

Nowy Jork, 23 września 1984

- Myślisz, że nas wystawiła? - zaczynam się trochę denerwować.

- Uspokój się. Ona jak mówi, że będzie, to będzie - stwierdza Emily.

Stoimy właśnie na stacji nowojorskiego metra i czekamy na Hannah. Miałyśmy jechać we trzy, ale okazało się, że nasza przyjaciółka musi coś jeszcze załatwić, przez co przyjedzie nieco później. Obawiam się, że to później może nie nastąpić dzisiaj, jednak Emi ma rację. Jeśli Hann mówi że będzie, to tak się stanie.

Dlatego tak często mówi, że nie ma czasu. Nigdy nie chce robić nam nadziei. W tej kwestii zawsze jest zero jedynkowo.

Dosłownie kilka minut później, z jednej z linii wysiada Hannah. Momentalnie zaczynam się uśmiechać, jednak to szybko znika.

Fakt faktem, nasza przyjaciółka wreszcie jest z nami. Niestety nie sama...

- Ja pierdolę - mruczę do Emily. To jedyne, co wychodzi mi z ust.

 - Nie będzie wam przeszkadzać, jak Harry posiedzi z nami chwilę? Potem idzie coś załatwić - pyta nas Hannah, a jej chłopak zaborczo obejmuje ją od tyłu.

Kurwa, no trochę będzie nam przeszkadzać, myślę, jednak nie mówię tego na głos, bo to chyba nie skończyłoby się najlepiej.

- Skoro musi, no to niech będzie - cedzę przez zęby.

- To co, idziemy do Central Parku? - sytuację próbuję rozluźnić Emi, chociaż ona też nie jest zbyt szczęśliwa.

- Pewnie - uśmiecha się szatynka, po czym we czwórkę zmierzamy w właśnie do Central Parku. Ja wlokę się z tyłu, z rękami w kieszeniach, bo jakoś nie mam zbytniej ochoty słuchać tych rozmów.

Idę tak lekko odklejona od rzeczywistości aż do celu naszej podróży. Tam rozkładam koc, na którym siadamy. Z wiadomych przyczyn, nie jestem w stanie się rozwalić, mimo że cholernie chciałabym to zrobić.

W dalszym ciągu niezbyt mi się chce uczestniczyć w rozmowie, więc wyciągam z plecaka puszkę coli i zaczynam ją opróżniać, w międzyczasie wymieniając się spojrzeniami z Emily, która czuje się podobnie. Czyli po prostu próbuje przeczekać tę niezręczną sytuację.

- A jak z tymi twoimi patałachami? - Harry zwraca się do mnie, przez co niemal krztuszę się moim napojem. Jednocześnie zaczyna się we mnie gotować dosłownie wszystko. Przez moją głowę przechodzą wszystkie dostępne obelgi i riposty w jego stronę, jednak nie jestem w stanie zdecydować na żadną z nich.

- Siedzą w studiu i robią próbę - odpowiadam na tyle neutralnie, na ile mogę - A za kilka dni wracają na trasę - w ogóle na niego nie patrzę, tylko gapię się na puszkę.

- Czyli nie mają dla ciebie czasu - odbija, a ja smutnieję, mimo że to nieprawda. Sama uznałam, że dzisiaj spotkam się z dziewczynami.

- Z chłopakami widzę się za kilka dni - wzruszam ramionami - A z Jonem pewnie jutro. Zresztą, gdybyś już zdążył zapomnieć, ja dalej lubię siedzieć sama i wciąż nie cierpię większości ludzi - W tym ciebie, chcę dodać, ale w porę się reflektuję. Chociaż chętnie posiedziałabym w nieco kameralniejszym gronie.

- Ta, czaję - mówi, jednak już w ogóle nie interesuje się naszą konwersacją - Ale ja dla mojej dziewczyny mam czas zawsze - dorzuca, przy okazji urywając jedną z najbardziej irytujących rozmów, jaką w życiu miałam szansę prowadzić. Teraz on jest bardziej skupiony na wtulonej w nim Hannah, z którą nie przestaje się miziać. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo mam tego dość. Szczególnie kiedy zaczynają się do siebie jeszcze bardziej przybliżać i się całować.

Odnoszę jakieś dziwne wrażenie, że to jest zemsta za wszystkie riposty, które rzucałam w jego stronę w tym roku.

- A to kiedy masz coś do załatwienia? - Emily przerywa tę scenę, a ja dziękuję jej w duchu.

- Nie wiem, za jakieś pół godziny, może godzinę - odrzuca, nawet nie patrząc się w naszą stronę. Z każdą chwilą jestem coraz bardziej wkurzona i wiem, że zbyt długo tutaj nie pociągnę.

A pomyśleć, że mogłabym teraz leżeć na kanapie i oglądać snookera.

Jersey, 1 października 1984

Idę spokojnym krokiem w stronę przystanku autobusowego, z którego mam dojechać prosto pod budynek uniwersytetu, gdzie mam rozpocząć kolejny etap swojej nauki. Na uszach mam słuchawki, a w torbie walkmana i kilka kaset.

Mimo, że nie wyobrażam sobie dnia bez słuchania muzyki, takie osprzętowanie, ostatnimi czasy, noszę raczej sporadycznie. Głównie przez wartość sentymentalną. Odtwarzacz dostałam kilka lat temu na urodziny od mojego ojca, wraz z kilkoma kasetami. Wśród nich był pierwszy album Dire Straits, dlatego tak ich uwielbiam. W skrócie - wszystko sprowadza się do nostalgii.

W sumie, między innymi właśnie przez to uczucie zdecydowałam się na wybranie historii sztuki jako mojego kierunku studiów. Tata, od kiedy tylko przestałam sikać w pieluchy, zapoznawał mnie z twórczością mistrzów, a przy okazji naszej pierwszej wizyty we Florencji, staliśmy we dwoje w izbie pięciuset prawie godzinę, głównie podziwiając na Bitwę pod Marciano. Dlatego też, kiedy usłyszał o moim planie dalszego kształcenia praktycznie był w stanie mnie udusić przez jego uścisk. Przy okazji rzucając zdaniami pokroju Widzisz dziecko? Co ty byś bez ojca zrobiła? O skromności takich wypowiedzi możemy porozmawiać innym razem, bo wypadałoby przyznać rację. Bo poza pałaniem sympatią do fresków, obrazów, czy innych dzieł, ojciec zaznajomił mnie z muzyką, bez której nie wyobrażam sobie życia. W końcu, jak wspomniałam, kupił mi Walkmana i mimo, że teraz nazywa to Tym cholerstwem wpierdalającym kasety, to kiedyś było to dzieło techniki, nie oszukujmy się.

Wreszcie staje na przystanku i delikatnie kiwam się w rytm albumu Face Value Phila Collinsa, a konkretnie utworu I Missed Again. Ten perfekcyjny album, napisany pod wpływem rozwodu, jest idealny na takie stresujące dni, jak ten. Szybko sprawdzam rozkład jazdy. Autobus za pięć minut. Idealnie.

Standardowo odnoszę wrażenie, że co druga osoba, stojąca obok, się mi przygląda. Z drugiej strony to rozumiem. W końcu znalezienie w Jersey kogoś w galowej koszuli jest nie lada wyczynem. Aczkolwiek lampienie się na mnie naprawdę nie jest najbardziej pasjonującą rzeczą na świecie. A przynajmniej tak mi się wydaje.

Ostatecznie bus mojej linii przyjeżdża, a ja do niego wsiadam. Rzecz jasna z połową miasta. Oczywiście tylko ja mam takie szczęście, że co druga podróż komunikacją miejską kończy się jakąś idiotyczną historią. To jakiś bezdomny się do mnie dosiądzie, to kierowca pojedzie niezgodnie z kursem, którym jeździ od zawsze i potem musi zawracać. Nie wspomnę już o momentach, kiedy mój środek transportu postanowi nie przyjechać.

Przez brak miejsc siedzących jestem zmuszona trzymać się barierki, a i ona jest już całkiem oblegana. Jest gorąco, więc modlę się w duchu, żeby większość moich współpasażerów wysiadło jak najwcześniej. Trochę głupio jest przyjść na początek roku akademickiego w koszuli, która wygląda jak krowie z dupy wyciągnięta, a przy okazji, przez ilość wydzielanego potu, pachnieć gorzej niż student tydzień przed zastrzykiem gotówki. Ciekawe, że używam tego porównania w przeddzień mojej studenckiej przygody.

Muszę przyznać, że tak naprawdę teraz się nie stresuję za bardzo całą tą sytuacją. Odnoszę wrażenie, jakbym znowu szła do liceum. Tylko teraz przynajmniej uczęszczam jedynie na przedmioty, którymi się interesuję. Czyli oznacza to absolutny koniec matematyki i innych przedmiotów ścisłych, których nie cierpię.

Fakt faktem, jest to nowy początek, ale nie odczuwam tego w ogóle. Zaczynając inne szkoły żyłam w niepewności. Zależało mi na tym, żeby jak najwięcej osób mnie polubiło i zaakceptowało. Mimo że w szkole średniej miałam przy boku swoje najlepsze przyjaciółki, to właśnie tam chęć zaznajamiania się uderzała najbardziej.

Teraz rozumiem, że nie było takiej potrzeby, a teraz tym bardziej jej nie ma.

* * *

Po kolejnych kilku przystankach wreszcie mogę wysiąść z autobusu i napawać się przestrzenią osobistą oraz stałym dostępem do tlenu. Pozostało mi teraz tylko jakieś parę minut spaceru i będę znajdować się pod budynkiem uniwersytetu. Jedyne, co mi teraz chodzi po głowie, to myśl, żebym nie była zmuszona przeżywać takich podróży autobusem codziennie.

Staram się już jak najbardziej spoważnieć i zrozumieć podniosłość sytuacji. Uczelnia wyższa to w końcu nie jest obowiązek, a przywilej. Dlatego też ostatecznie wyłączam muzykę na kilkadziesiąt metrów przed wejściem. Moje serce zaczyna szybciej bić, a stres właśnie zaczął dawać o sobie znak. Ile bym dała, żeby ktoś teraz ze mną był. Brzmi to trochę jak rozdwojenie jaźni, bo przed wyjściem sama uznałam, że idę sama i nie potrzebuje nikogo, ale mówiąc ktoś miałam na myśli jednego, konkretnego człowieka. Naprawdę nie muszę mówić kogo. Niestety chłopaki kończą swoją trasę dopiero w listopadzie, a dzisiaj akurat mają koncert w Southampton. Akurat wrócili na trasę kilka dni temu. Cóż za ironia losu.

Z jednej strony jest to okropne. Los rozdziela nas jak Dantego i Beatrycze. Z drugiej jednak, uświadamia nas to, jak bardzo trzeba się cieszyć z każdej chwili razem. Mówiąc krótko - tęsknię za nim. Ale muszę wytrzymać ten miesiąc.

Wreszcie staję przed drzwiami uczelni. Biorę przed nimi głęboki oddech i wchodzę na teren szkoły. Grupka niewiele starszych ode mnie uczniów wskazuje mi wejście do głównej sali. Idę za ich instrukcjami i zajmuje pierwsze, lepsze miejsce, gdzieś z tyłu, obok wysokiej dziewczyny z długimi, falowanymi blond włosami. Nie zwracam na nią zbytniej uwagi i skupiam się na przedzie sali, gdzie będzie odbywać się inauguracja roku akademickiego.

Cały wstęp trwał może godzinę, może trochę mniej. Natomiast znacznie dłużej zajęło mi obejście całej uczelni i kampusu. Jestem zafascynowana całym budynkiem uniwersytetu. Na sam koniec zwiedzania, oczywiście muszę wstąpić do księgarni, żeby kupić wszystkie najpotrzebniejsze podręczniki. Cena, która wyskoczyła na kasie oczywiście była wyższa niż się spodziewałam, ale na całe szczęście nie płacę własnymi pieniędzmi, tylko moich rodziców. Już w sklepie zaczęłam kartkować książkę do Historii Sztuki. Oczywiście przepełniona sztuką prehistorii, a przede wszystkim, starożytności. Rzeźby Myrona, Polikleta oraz rekonstrukcje dzieł Fidiasza wręcz wylewają się ze stron. Nie wspominając już o architekturze.

W każdym razie, wsiadam z powrotem do autobusu, z nowym planem zajęć (który mógł być lepszy, szczerze mówiąc) oraz kilkoma kilogramami książek. Tym razem znajduję miejsce siedzące i znów zaczynam z zaciekawieniem kartkować podręczniki. Wracam dość szybko, bo tak naprawdę nie mam tam nic do roboty. No i mam cichą nadzieję, że chłopaki będą jeszcze w hotelu, a Jon raczy do mnie zadzwonić. Rozmowa z nim to rzecz, o której marzę teraz najbardziej. Jego głos to największa motywacja.

* * *

Wchodzę do domu i rzucam wszystkim na biurko, po czym sama się rzucam, ale na łóżko, uprzednio przebierając się w dresy. Po roku właściwie nic nierobienia podróż na kampus i z powrotem była jedną z najbardziej męczących rzeczy, jaka mi się przytrafiła w ostatnim czasie. Chyba ta świadomość dalszego uczenia się wprawiła mnie w zmęczenie, mimo że naprawdę mi na tym zależy.

Przestaję myśleć o dosłownie wszystkim, kiedy wtulam w siebie mojego ukochanego pluszaka i zamykam oczy. Otacza mnie kompletna cisza, a w domu nie ma jeszcze nikogo.

Daję sobie jakieś pół godziny dosłownego nicnierobienia. Potem chyba będę zmuszona wstać i z grubsza się ogarnąć na jutro.

A potem iść spać dalej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro