68. Shiny Happy People Holding Hands

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jersey, 9 lipca 1985

- Jon? - szturcham mojego mężczyznę w ramię - Jon! Wstawaj!

- Mhm - mruczy, ale tylko przewraca się na drugi bok - spaaać - mówi jeszcze.

To aż do mnie niepodobne, że udało mi się wstać po pierwszym budziku. I to jeszcze przed Jonem. To chyba naprawdę dobitnie pokazuje to, że cholernie zależy mi na wyjeździe, który zacznie się właśnie dzisiaj.

- Jon! Do cholery! - podnoszę ton pod wpływem emocji. - Bo się nie wyrobimy!

- Taaa...- znów pomrukuje - Daj żyć.

Wzdycham dość głośno, ale reakcja mojego faceta wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Postanawiam więc zmienić taktykę i chwilę później nachylam się w stronę jego ust i całuję go. Ten momentalnie rozszerza oczy i odwzajemnia pocałunek. Oddalam się od jego głowy i pytam:

- Już?

- Nie - odpowiada, leniwie uśmiechając się, po czym sam całuje mnie namiętnie.

Na chwilę zapominam o tym, jak bardzo powinno mi się spieszyć. W tym momencie moja własna broń przestała działać. A właściwie mój chłopak skutecznie zniwelował jej działanie swoją. Jak zwykle nie potrafię mu nie ulec.

Zawisam nad Jonem, a on dalej składa na moich ustach pocałunki, a jego dotyk schodzi coraz niżej. Przez moje ciało przechodzi przyjemny dreszcz. Blondyn z powrotem sprowadza mnie do pozycji leżącej i wtula mnie w siebie. Wszystko to robi delikatnie i powoli, jakbym była z porcelany. Ja z kolei kompletnie nie oponuję (chociaż powinnam) i cicho wzdycham z przyjemności.

- Która godzina? - pyta cicho mój mężczyzna, w dalszym ciągu mnie obejmując.

- Po piątej - odpowiadam niewiele głośniej - Wstajemy?

- Niech ci będzie - mówi zaspanym, ale lekko rozbawionym głosem, a po chwili mnie puszcza. Wspólnie wstajemy i idziemy do kuchni. Jon znowu przytula mnie od tyłu i ciągnie się za mną - A może jednak wrócimy do łóżka? - śmieje się, a ja przewracam oczami.

-  A chcesz mieć wkurzoną dziewczynę na głowie?

- Raczej nie - ziewa i nasypuje sobie kawy do kubka - Ale wiesz, że jak przyjdziemy wcześniej na lotnisko, to nie oznacza, że szybciej odlecimy? No i średnio wierzę, że Rich przyjedzie na czas - słysząc to wzdycham cicho, jednak nie potrafię się nie uśmiechnąć.

- Niestety zdaję sobie z tego sprawę - stwierdzam i szukam opakowania z herbatą - Ale wiesz, jak cholernie mi na tym zależy, poza tym, wiesz jak wygląda jeżdżenie po Jersey i okolicach, a zwłaszcza przy lotnisku - dodaję, mówiąc strasznie szybko, ze zdenerwowaniem, ale orientuję się w porę, że naprawdę przesadzam. Biorę głęboki oddech, jednak nie udaje mi się jeszcze nic powiedzieć, bo uprzedza mnie Jon:

- Przecież obydwoje znamy sytuację. Jeżdżenie na lotnisko to jakaś porażka - lekko mnie obejmuje - Ale wszystko się uda, obiecuję. Nieważne co by się nie działo - delikatnie gładzi moje włosy. To bardzo błahe rzeczy, ale sprawiają, że momentalnie się uspokajam. On po prostu dokładnie wie, co zrobić, żeby moje emocje przestały brać górę, a do gry z powrotem wrócił zdrowy rozsądek. To aż niesamowite, jak Jon jest dla mnie wyrozumiały, a przecież znowu zachowuję się, jakbym była przed okresem, a ten stan miał miejsce jakiś tydzień temu.

I serio nie mam pojęcia, jakim cudem mój chłopak dalej z taką łatwością i bez narzekań stabilizuje mój nastrój.

* * *

W pół godziny udało nam się zjeść mało ambitne śniadanie, a ja zdążyłam wypić naprawdę mocnego Earl Greya. Dlatego zdecydowanie nie uda mi się chociażby ziewnąć do momentu wejścia na pokład samolotu. Z tego powodu też doprowadzenie się do stanu używalności zajęło mi zdecydowanie mniej czasu, niż zwykle, przez co niemal cały czas poganiałam Jona. Może i nie robił wszystkiego w ślimaczym tempie, ale mój pobudzony umysł uznał, że to wciąż niewystarczająco szybko.

Niestety mój sprint przygotowań odbił mi się czkawką, bo przez prawie dziesięć minut jestem zmuszona siedzieć na kanapie i czekać na przyjazd Richiego. Nawet nie dlatego że się spóźnia, po prostu nie ma nawet jeszcze szóstej piętnaście, na którą się umawialiśmy.

- Trzeba było się tak spieszyć? - pyta rozbawiony blondyn, przy okazji psikając swoje włosy lakierem - Mogliśmy jeszcze wtedy zostać w łóżku - dorzuca żartem i wrzuca spray do walizki.

- Przecież wiesz, jaka jestem - wzdycham, jednocześnie lekko się uśmiechając, bo udziela mi się nastrój mojego faceta - Myślisz, że mamy wszystko? - zmieniam temat, chyba po to, żeby ukryć swoją małą porażkę w idealnym planowaniu wszystkiego. Mam nadzieję, że w pakowaniu już żadnej porażki nie będzie.

- Hmm... - mój facet łapie się za kark - Mamy w co się ubrać, czym się umyć, czym zapłacić...

- Mamy z czym wejść na pokład i na Wembley? - orientuję się. Rychło w czas, bo to w zasadzie najważniejsze elementy podróży.

- Wszystko mam w plecaku, tak samo jak swojego walkmana, kasety i notes - uspokaja mnie. Zawartość mojego plecaka jest dość podobna. Też mam walkmana, trochę kaset, do tego szkicownik, jakieś ołówki i pierwszą lepszą książkę, która była na wierzchu, kiedy się pakowałam - Myślisz, że potrzebujemy jeszcze czegoś?

Nie odpowiadam, tylko zaczynam się rozglądać po całym mieszkaniu. W zasadzie, nawet jeśli wpadłabym na zabranie czegokolwiek jeszcze z moich rzeczy, byłoby to raczej niezbyt możliwe; nie mam już możliwości wrócić do domu, więc raczej żywię nadzieję, że wszystko przemyślałam już w momencie zabierania swoich rzeczy tutaj. A wszystkie przedmioty wokół mnie nie wydają mi się niezbędne. W końcu lecimy na tydzień, a nie żeby się tam przeprowadzić.

Siedzimy tak jeszcze dobre kilka minut. Głównie w ciszy, jednak co i raz pytamy się siebie nawzajem, czy aby na pewno mamy każdy niezbędnik. Chociaż obydwoje jesteśmy przekonani, że nic nie wypadło nam z głowy.

Wreszcie z tego stanu wyciąga nas dzwonek do drzwi. To pewnie Richie. Teraz już nie ma opcji, żebyśmy myśleli o tym, czy czegoś nam brakuje. Podchodzę do drzwi i wyglądam przez wizjer. Faktycznie widzę tam mojego niebiologicznego brata, więc bez wahania otwieram zamek.

- Dobrze ci poszło, braciszku, tylko minuta spóźnienia! - uśmiecham się do niego, jednak on nie podziela mojego entuzjazmu. Ta godzina zdecydowanie nie wpływa na niego zbyt dobrze.

- Cześć, kochasie - odzywa się zaspanym głosem, kompletnie ignorując moją uwagę - Możemy jechać od razu? Bo jak was odwiozę to może uda mi się jeszcze prze...

- Wiem! - Jon przerywa naszemu przyjacielowi - Pati, jak mogliśmy zapomnieć o aparacie?!

- Cholera, faktycznie! - moja reakcja jest zbliżona do tej mojego chłopaka - Może wrzuć go do plecaka, żeby nim nie rzucali na lotnisku - sugeruję - Dasz nam minutkę, Rich? - uśmiecham się lekko, kiedy idę po swój bagaż, podczas gdy Jon próbuję upchać polaroida w swoim.

- Chyba nie mam wyjścia - odpowiada, już nieco normalniejszym tonem - Albo może już zjedziemy z walizką? - proponuje mi.

- Jednak myślisz o tej godzinie - pozwalam sobie na mały żart, który na całe szczęście powoduje zamierzony efekt, bo Richie delikatnie unosi kąciki ust - Jak wpakujesz polaroida, to zrobisz ostatni obchód po mieszkaniu? - zwracam się do mojego chłopaka.

- Ostatni obchód numer pięć? No dobra - odpowiada optymistycznie, kiedy próbuje zrobić coś na kształt partii Tetrisa we własnym plecaku, podczas gdy ja i Rich wytaczamy walizkę na korytarz, po czym zamykamy drzwi wejściowe i podchodzimy do windy.

Chwilę później jesteśmy na parterze, a mój kumpel prowadzi mnie do swojego auta, który, na całe szczęście, stoi pod samym wejściem do bloku, więc Jon nie będzie musiał nas szukać.

Szatyn otwiera mi bagażnik, a ja staram się wrzucić do niego walizkę. I niestety staram się należy tutaj zdecydowanie podkreślić.

- Na pewno nie macie tam nadbagażu? - mój przyjaciel pozwala sobie na żart, kiedy pomaga mi wrzucić tobół do samochodu.

- Nie, to po prostu ja jestem słaba - odbijam, kiedy zamykam bagażnik - Na roczny zapas Earl Greya na pewno jeszcze zostało miejsca i kilogramów - dorzucam, kiedy zajmuję miejsce pasażera z przodu, a Rich siada za kierownicą.

- A na przesyłkę od Tori też? - pyta z nadzieją, ale w jego słowach słychać trochę niepewności. Totalnie uzasadnionej, w końcu jeśli nie uda nam się zmieścić tego, co jego dziewczyna wymyśliła w naszym bagażu, ona byłaby zmuszona płacić jakieś chore ceny za wysyłkę. A znając naszą pocztę, zawartość przesyłki zupełnie przypadkiem wpadłaby do Atlantyku.

- Na pewno coś znajdziemy - pocieszam go - Jak coś, to...

- O czym gadamy? - nagle słyszę głos Jona, który otwiera tylne drzwi auta, kładzie plecak na siedzenie i sam siada obok niego.

- O pracy dorywczej jako kurier międzykontynentalny - odpowiadam niezbyt poważnie, ale chyba mój chłopak rozumie aluzję.

- Jeszcze nie pracowałem jako kurier, a już mam awans na dostawcę międzynarodowego? - chichra się blondyn, na co zarówno ja, jak i Rich reagujemy tym samym.

- Właśnie, kochasie - zaczyna Richie, kiedy wyjeżdża na ulice Jersey - Wiecie, o której będziecie lądować i gdzie?

- Heathrow, pewnie jakoś koło dwudziestej ich czasu, może nawet wcześniej - odpowiada Jon. Na słowo Heathrow, moje serce przyspiesza, a ja mam ochotę wybuchnąć ze szczęścia. To się naprawdę dzieje, my naprawdę tam lecimy, a ja spełnię swoje małe marzenie o koncercie Live Aid - A co? - pyta mój chłopak, przez co wracam do żywych.

- Bo gadałem z Tori - zaczyna szatyn - I zaproponowała wam podwózkę, pod warunkiem, że będzie wiedzieć co i jak.

Na te z zdanie odwracam się w stronę Jona i konspiracyjnie patrzymy po sobie. Chyba nasza reakcja na tę informację jest niemal identyczna.

- To super z jej strony, bo nie wyrzucimy fortuny na taksówkę - odzywa się mój facet.

- A to na pewno nie będzie problem? - wtrącam się z moim pytaniem. Muszę je zadać, bo inaczej będę mieć nieczyste sumienie i będę trwać z myślą, że zabieramy Tori jej cenny czas.

- Siostra, większym problemem było moje wstawanie o wpół do szóstej - stwierdza szatyn - Zadzwonię do niej, żeby wiedziała co i jak i na pewno bez problemu znajdzie na wszystko czas - zapewnia mnie. Niekoniecznie wierzę, że jest to stuprocentowa prawda. Raczej to po prostu słowa, którymi mój przyjaciel chce mnie uspokoić.

Chociaż mnie dzisiaj raczej trudno uspokoić, dzisiaj z co najmniej kilku powodów.

* * *

W nieco ponad pół godziny podróży docieramy na lotnisko. W sumie, obyło się bez większych niespodzianek, więc mamy jeszcze spokojnie jakieś półtorej godziny na załatwienie wszystkich niezbędników związanych z odprawą.

Ale oczywiście przed tym nie mogliśmy tak po prostu zostawić Richiego. Co prawda musieliśmy się pożegnać szybko, bo jemu się spieszyło, żeby nie tylko nie dopłacać chorych pieniędzy za postój na parkingu, ale też zapewne również do łóżka. Szczerze mówiąc, nieszczególnie mu się dziwię.

A teraz wreszcie jesteśmy w środku lotniska w Newark, z którego chłopcy nigdy nie wylatywali. To dość fortunne, bo dzięki temu będę mieć z tym miejscem niemalże same pozytywne wspomnienia. W końcu spełnię swoje marzenia, a ze mną przez cały czas jest miłość mojego życia.

Ustawiamy się w kolejce i przechodzimy przez wszystkie procedury bezpieczeństwa. Wszystko idzie dość sprawnie, mimo że wokół mnie jest chmara ludzi. Najwidoczniej pracownicy uwijają się jak mrówki, bo jakoś dwadzieścia minut przed planowanym odlotem siadamy w terminalu i czekamy na otwarcie bramki. Oczywiście musiało się okazać, że jest lekkie opóźnienie, więc Jon postanowił, że zdrzemnie się na siedzeniu i poleży na mnie, a ja doszłam do wniosku, że dobrym pomysłem będzie czytanie książki.

Tak naprawdę powiedzenie, że ją czytam jest grubą przesadą. Połączenie niewyspania i nabuzowania emocjami sprawia, że nie jestem w stanie się skupić, a litery mienią mi się w oczach. Dlatego też po kilkunastu minutach kapituluję i z powrotem ją chowam do plecaka. Przybliżam się do mojego chłopaka i delikatnie gładzę jego dłoń. Na ten gest sam przybliża się do mnie i lekko się uśmiecha.

Jednak kilka minut później słyszymy wezwanie do bramki, więc delikatnie go szturcham, żeby się obudził. On ziewa dość głośno i niechętnie otwiera oczy.

- Dzień dobry, kowboju - mówię, kiedy wstaję z krzesła. Jon z jeszcze większą niechęcią robi to samo i zaczynamy iść w stronę powoli tworzącej się kolejki do wejścia na pokład - Dobrze się spało?

- Chyba jednak wolę swoje łóżko - odrzuca - Ale dzisiaj warto pocierpieć - dodaje, obejmując mnie ramieniem.

- Cholerny romantyk - mruczę pod nosem, ale tak, żeby na pewno mój facet to usłyszał, na co cmoka mnie w skroń.

Sama kolejka rusza się dość sprawnie, a po chwili wreszcie udaje nam się dostać na pokład samolotu. Wtedy moje emocje to połączenie podniecenia, radości i niecierpliwości. Nawet nie wystartowaliśmy, a ja już bym chciała lądować. Jon próbuje mnie uspokoić, ale daremne jego próby.

Siadamy na wyznaczonych miejscach, a on opiera się o fotel i oczy same mu się kleją. Wiem, że zaraz po starcie mój chłopak po prostu zaśnie znowu. Szkoda, że ja tak nigdy nie potrafiłam. Chociaż zawsze warto spróbować; w końcu od dawna nie leciałam samolotem, może coś się zmieniło.

Słyszę podstawowe instrukcje pokładowe, po czym zapinam pasy i głośniej przełykam ślinę. Próbuję wyrównać swój oddech, ale wciąż oddycham płytko i nierówno. Zwyczajnie ze stresu. Blondyn momentalnie to zauważa i łapie mnie za dłoń i ją gładzi. Samolot przyspiesza na pasie startowym, a ja opieram się o fotel. Wznosimy się, więc co chwilę przełykam ślinę, żeby nie zatkać sobie uszu. Nie cierpię tego momentu lotu. Należę do tej grupy ludzi, którzy mają w głowie te wszystkie cudowne statystyki. Na przykład te, że znaczna część wypadków lotniczych dzieje się właśnie w trakcie startu lub generalnie początkowych faz lotu.

Właśnie z taką optymistyczną wizją siedzę, wręcz wciśnięta w siedzenie.

Mimo wszystko próbuję myśleć o czymś przyjemnym. Na przykład o fakcie, że obok mnie siedzi miłość życia, która uspokaja mnie, jak tylko może. On uśmiecha się w moją stronę i całuje w policzek. Naprawdę nie wiem, czym zasłużyłam sobie na taki ideał. Biorę pierwszy, głęboki wdech od dawna i zamykam oczy, trzymając rękę Jona coraz mocniej.

Moment samego wznoszenia jest dla mnie cholernie niekomfortowy, głównie przez hałas silników, który jest jest dla mnie nie do zniesienia. Ale warto do tego dorzucić krzyczące dziecko i ciągłe trzęsienia kabiną, przez które czujesz się jak chory na Parkinsona. Dlatego cały czas odwracam się w stronę blondyna, który wykazuje się wręcz stoickim spokojem - przecież on w tym roku leciał samolotem już dobrych kilka razy, a to jest mój pierwszy raz od dwóch lat, czyli od wakacyjnego wyjazdu, na którym się poznaliśmy.

W końcu jednak docieramy na stałą wysokość, gdzie możemy rozpiąć pasy. Wreszcie mogę zbliżyć się do mojego chłopaka i układam głowę na jego torsie. Ten chwilę głaszcze moje włosy, przez co przestaję myśleć o wszystkim wokół. Potem, najprawdopodobniej znów drzemie, bo opuścił rękę na kolano.

Ja natomiast jeszcze walczę ze sobą o to, żeby móc zasnąć. Jednakże na pokładzie panuje straszny harmider, a dorzucając do tego szum silników i moją ogólną nadwrażliwość na hałas, moje próby przespania się palą się na panewce.

Ostatecznie decyduję się na wyprostowanie się i wyciągnięcie z plecaka moich słuchawek i walkmana z kasetą INXS w środku, która ma mi posłużyć za wygłuszacz wszystkiego i wszystkich wokół.

Słysząc pierwsze dźwięki Original Sin, przymykam oczy i rozluźniam się na fotelu. Chyba aż za bardzo, bo moja głowa leci na ramię Jona, jednak dzięki temu coraz bardziej chce mi się spać, a wszystkie moje myśli dążą do tego, żeby kompletnie się wyłączyć.

* * *

- Pati? - słyszę półszept Jona, jakby przez mgłę. Mój mózg kompletnie nie ma pojęcia, czy śpię, czy mam halucynacje, czy może jednak się budzę.

- Hm? - mruczę, bo nawet nie chce mi się otwierać ust. Powiedzmy, że zaraz po obudzeniu zbyt wiele mi się nie chce.

- Zaraz lądujemy - mówi, na co wreszcie otwieram oczy i orientuję się, w jakiej pozycji jestem. Prawdopodobnie wszyscy rehabilitanci i lekarze dostaliby zawału, gdyż leżę tak, że mój kręgosłup mógłby być teraz do góry nogami i zbytnio by mnie to nie zdziwiło. Dlatego też, po chwili siadam jak człowiek i zapinam pasy.

- Już? - pytam zaspanym głosem, bo jakoś ciężko mi w to uwierzyć.

- No, już. Przespałaś cały lot - uśmiecha się - Ale to chyba dobrze, nie?

- Patrząc na moje zasypianie w środkach transportu, nawet bardzo dobrze - słabo odwzajemniam uśmiech - Nie było ci ciężko ze mną?

- Oczywiście że nie. Poza tym, sam spałem połowę czasu, więc nawet nie poczułem, że na mnie leżysz - uspokaja mnie, więc już nic więcej nie mówię. Zazwyczaj to właśnie tego momentu lotu nie znoszę najbardziej, ale mimo wszystko myśl o tym, że za chwilę będę w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy w życiu sprawia, że trochę bardziej toleruję ten moment. Mimo wszystko wciąż muszę trzymać kurczowo rękę Jona, żeby czuć się jakkolwiek bezpiecznie.

Rozglądam się wokół i widzę, jak wszystkie Stewardessy uwijają się po pokładzie samolotu. To zdecydowanie wskazuje na to, że schodzimy do lądowania, a ja żywię nadzieje, że pilot będzie łaskawy i zrobi to jak najbardziej stopniowo.

Wyglądam przez okno, żeby oglądać panoramy mniejszych i większych miast, które mijamy. Co prawda dalej jesteśmy dość wysoko, ale wciąż udaje mi się zobaczyć domy i ulice Anglii. Coś tak odmiennego od tego, co można zobaczyć w Stanach. Dopiero pierwszy raz widzę ten kraj na żywo i to z pokładu samolotu, a już zauważam tyle różnic. W końcu kontrast między robionymi od linijki miastami i budynkami z kartonu a krętymi uliczkami, toną zieleni i kilkusetletnimi domami jest kolosalny.

Lipcowe Słońce powoli zachodzi, co dodaje trochę efektu Wow. Wszystko wygląda trochę jak z bajki, a dzięki temu trochę wyciszam swoje niezbyt przyjemne myśli związane z lotem.

- Myślisz, że polecimy nad Wembley? - zagaduję Jona. Chyba dlatego, że teraz do pełni szczęścia brakuje mi tylko jego głosu.

- To chyba trochę nie po drodze - odpowiada - Ale może jak będzie się zniżał, to może chociaż uda się coś zobaczyć - jeszcze mocniej ściskam jego rękę - Boisz się? - pyta nagle.

- Trochę. Dawno nie latałam - stwierdzam - Ale nie mogę o tym myśleć - dorzucam. Jon już nic nie mówi, tylko delikatnie gładzi moją dłoń, zupełnie jak przy starcie. Przełykam ślinę coraz szybciej, żeby nie zatkać sobie uszu.

Jeszcze trochę myślę sobie. Naprawdę nic się nie dzieje. To tylko zwykła procedura. Te samoloty zawsze się tak trzęsą, a to tylko ja przesadzam. Dalej nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem mój chłopak się do tego wszystkiego przyzwyczaił.

Po kilkunastu minutach wreszcie osiadamy na pasie lotniczym. Przeżyłam. Niesamowite. Przeżyłam podróż najbezpieczniejszym transportem, który ma wypadki kilkaset razy rzadziej, niż samochód.

Czy mogę już dostać swój medal?

* * *

O dziwo nasza walizka wylądowała na taśmie w jednym kawałku. Już powoli zaczynaliśmy się martwić, bo staliśmy przy tej taśmie dość długo, a nasz bagaż był jednym z ostatnich, który wyłożono.

Teraz jedyne, co nam pozostało, to szukanie Tori. Zdaję się przy tym na Jona, bo on, w przeciwieństwie do mnie już na Heathrow bywał, więc wie, gdzie ewentualnie powinniśmy ją próbować znaleźć. Wychodzimy z hali odbioru bagażu i trafiamy na zewnątrz. Na całe szczęście temperatura tutaj jest podobna do tej w Jersey, więc, dzięki Bogu, nie zamarznę w moich jeansach i T-shircie.

- Myślisz, że to jest dobre miejsce? - pytam mojego chłopaka.

- Jeżeli Rich myśli w podobny sposób co ja, to tak - odpowiada wymijająco - No chyba, że któreś z nas zrobi szybką rundkę po terminalu? - proponuje jeszcze, jednak ja już wiem, że raczej będzie to zbędne, bo w tej samej chwili widzę blondynkę, która trzyma nad głową kartkę papieru z napisem Pati i Jon - Chyba jednak obędzie się bez tego - chłopak uśmiecha się w moją stronę i obydwoje zmierzamy w stronę naszej znajomej. Szeroko uśmiecham się w jej stronę, a kiedy podchodzę do niej, mocno ją przytulam, a ona robi to samo. Może i nie znamy się długo, ale kiedy była w Jersey niemal z wejścia zaczęłyśmy się dogadywać, a przecież od tamtych dni minął prawie miesiąc. Najwidoczniej obie się stęskniłyśmy.

- Przepraszam, że musieliście tyle czekać, ale zapomniałam, jakie na tym lotnisku są korki i jak trudno...

- Nie czekaliśmy prawie w ogóle - uspokajam ją, bo brzmi na naprawdę zestresowaną. No chyba że to kwestia brytyjskiego akcentu.

- Serio? Richie mówił, że...

- Jak Rich już pojechał, to okazało się, że lot nam się trochę opóźnił - tym razem odzywa się mój chłopak - No i czekaliśmy trochę na bagaż - dorzuca.

- Ale wszystko jest okej? - pyta, kiedy uwalniamy się z uścisku. W odpowiedzi kiwamy z Jonem głową, na co Tori unosi kąciki ust, po czym przytula mojego faceta na przywitanie - Pewnie jesteście zmęczeni - mówi jeszcze, kiedy znowu wszyscy stajemy na przeciwko siebie.

- Ja dalej się czuję tak, jakby było przed szesnastą, a nie dwudziestą pierwszą - stwierdzam, kiedy powoli zaczynamy zmierzać w stronę auta naszej znajomej.

- Nie wiem, czy gorzej jest lecieć ze Stanów do Anglii, czy na odwrót - mówi blondynka.

- Na odwrót jest gorzej - odzywa się Jon - Niby było jakieś siedem godzin lotu, jesteś zmęczony, a czas jest dalej ten sam - dodaje - Szczególnie jak przez połowę czasu na pokładzie wypełniajsz jakieś głupie papiery.

- Za tydzień ci to nie grozi - zauważam i daję mu kuksańca.

Przez resztę drogi do samochodu gadamy o różnych rzeczach, jednak na ogół niezbyt ważnych. Dopiero kiedy wsiadamy do środka podajemy Tori adres naszego hotelu (który sama słyszę po raz pierwszy), a kiedy wyjeżdżamy z terenu lotniska, mam już w głowie tylko jedną rzecz.

Jedziemy właśnie na podbój Londynu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro