69. Rockin' All over the World

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dziwnie się jeździ po lewej stronie jezdni.

Jeszcze dziwniejsze jest to, że to jedna z pierwszych myśli, która wpada mi do głowy, kiedy jedziemy po ulicach Londynu. Sposób w jaki działa mój mózg, jest naprawdę zabawny. Spełnienia marzeń? Koncert życia? Pierwszy, prawdziwy wakacyjny wyjazd z moim chłopakiem? Nie. Jedziemy po innej stronie, niż w Stanach. Najwidoczniej są rzeczy ważne i ważniejsze.

Na całe szczęście drugą ważniejszą rzeczą jest rozmowa z Tori, która zaczęła się od tego, że to aż niemożliwe, że w tak niskiej cenie udało nam się załatwić hotel w naprawdę niezłej lokalizacji. Oczywiście to nie nasza zasługa, tylko Doca, więc konwersacja zeszła na temat zespołu, przez co nasza znajoma dowiedziała o biletach na angielski festiwal, na którym grają chłopcy (przez co odnoszę wrażenie, że chyba zepsuliśmy efekt zaskoczenia). Pomimo tego że prowadzi auto, jej reakcja była ogromnym wybuchem szczęścia. Nie dość, że będzie mogła pójść na swój pierwszy koncert Bon Jovi w życiu (a to jest najlepsze doświadczenie w życiu i żałuję, że nie będę mogła zobaczyć jej reakcji), to do tego, oczywiście, dochodzi możliwość zobaczenia Richiego po dłuższym czasie. A to chyba jest nawet ważniejsze.

- A co do Richiego - zaczyna Jon - Mówił, że chciałaś mu dać coś przez nas - kiedy mój chłopak kończy to mówić, odwracam się w stronę naszej znajomej, która lekko się rumieni.

- Ma zaraz urodziny, więc chciałam mu dać prezent - odpowiada jak najspokojniej tylko może, chociaż widzę, że to dość trudne w tym momencie - Ale nie mogę wam powiedzieć, co to jest, żeby Richie miał niespodziankę - dorzuca, na co cicho wzdycham. Naprawdę jestem ciekawa, co to może być.

- Naprawdę myślisz, że mu powiemy? - pyta mój facet.

- Wolę być ostrożna. Naprawdę chcę, żeby miał niespodziankę - stwierdza wymijająco, ale jednocześnie dość mocno stawia na swoim.

- Chyba chodzi jej o to, że powiedziałeś jej o waszym koncercie w Anglii, a to pewnie miała być niespodzianka - odwracam się w stronę Jona, do którego najwidoczniej dopiero teraz to doszło.

- Ej, ale skąd niby miałem wiedzieć, że to ma być niespodzianka? - próbuje się bronić.

- Zazwyczaj się domyślasz takich rzeczy - zauważam.

- Myślałem, że to ty jesteś od domyślania się - droczy się ze mną.

- I dlatego nic nie mówiłam - odbijam. Tak naprawdę, nawet nie przeszło mi przez myśl powiedzenie o tym koncercie tylko dlatego, że kompletnie o nim zapomniałam, ale w ten sposób udało mi się stworzyć całkiem niezłą narrację. Spoglądam na Tori, która nasłuchuje tej rozmowy - Czyli nie mamy co liczyć na jakiś mały przeciek informacji? - pytam ostatni raz z resztkami nadziei, że uda mi się czegokolwiek dowiedzieć.

- Teraz na pewno nie - odpowiada spokojnie. Ja na jej miejscu już chyba dostałabym na łeb, gdyby co chwilę ktoś się mnie pytał o to samo - Mogę wam powiedzieć, kiedy będziemy jechać z powrotem na lotnisko. Wtedy już chyba nie zdążycie powiedzieć Richiemu - dodaje, a ja unoszę kąciki ust.

- Nie doceniasz duchowego połączenia naszego rozdzielonego rodzeństwa - odzywa się Jon, a ja momentalnie odwracam się w jego kierunku.

- Hej, myślałam że gramy do jednej bramki!

- Przecież wiesz, że żartuję - chichra się, przez co, siłą rzeczy, reaguję dość podobnie.

Kiedy wreszcie się uspokajamy, z powrotem wracamy do tematu Bon Jovi, a po chwili do muzyki w ogóle. Głównie dlatego, że akurat skończyła się wówczas grająca kaseta i trzeba było coś wybrać w jakkolwiek demokratyczny sposób. Chociaż to wóz Tori, więc to ona ma tu najwięcej do gadania. Nie zmienia to faktu, że zgodnie dochodzimy do wniosku, że Scorpionsi to dobry wybór i to właśnie oni przygrywają nam przez resztę drogi.

* * *

- Jeżeli będziecie czegoś potrzebować, to dzwońcie - Tori podaje mi karteczkę z wypisanym numerem telefonu - Nawet jak nie będziecie potrzebować, to możecie dzwonić - dorzuca z uśmiechem.

- Dzięki, jesteś najlepsza - odwzajemniam uśmiech. Przytulam się z nią na pożegnanie, podczas gdy Jon wyciąga naszą walizkę z bagażnika.

- Na pewno zadzwonimy, jak będziemy załatwiać powrót - zauważa mój facet - Ale może jeszcze wcześniej, o jakieś porady dla zwiedzających - dorzuca.

- Mówiłam, dzwońcie, kiedy tylko chcecie. Nawet jak będzie rano, to może zacznę wstawać wcześniej - stwierdza blondynka.

- Patrząc na to że Jon wstaje przed ósmą, to chyba obie się trochę przestawimy - parskamy śmiechem.

Po krótkiej serii pożegnań, Tori odjeżdża w stronę swojego domu, a nam nie pozostaje nic innego, jak wejść do hotelu. Nie mamy pojęcia, czego się spodziewać. W końcu wszystko ogarniał Doc. Chociaż z zewnątrz budynek prezentuje się nienajgorzej, bo nie mamy do czynienia z rozpadającą się meliną, a z całkiem przytulnie wyglądającą kamienicą.

Wchodzimy do środka, a zaraz naprzeciwko nas znajduje się recepcja. Podchodzimy do mężczyzny, który siedzi za biurkiem. Wygląda na dość zmęczonego, a do tego, kiedy słyszy nasz akcent, zaczyna patrzeć na nas z widoczną pogardą. Najwidoczniej dopóki nie mówisz angielskim królowej, raczej nie spotkasz się z szacunkiem.

Mimo wszystko sam proceder związany z zameldowaniem się przebiega całkiem sprawnie. Nasze paszporty oddane nam są całkiem szybko, a wraz z nimi klucze do pokoju. Oczywiście uprzednio Jon zostawia na biurku określoną sumę pieniędzy. Trudno jest mi powiedzieć, czy to dużo, czy mało jak na tę część miasta. Do ekonoma mi daleko, ale cena brzmi dość rozsądnie.

Oczywiście nasz pokój okazał się być na drugim piętrze, więc już jestem sobie w stanie wyobrazić codzienne ściganie się z moim chłopakiem. A właściwie ściganie się mojego chłopaka z windą, którą będę jeździć. Zresztą, podobnie jest i teraz, kiedy ja muszę jechać z walizką, podczas gdy Jon biegnie na klatce po schodach. Że też mu się chce.

Oczywiście siła mechanizmu musiała przegrać z siłą nóg mojego faceta. Kompletnie nie mam pojęcia, skąd on ma tyle energii. Jednakże nieważne jak, obydwoje stajemy pod drzwiami z numerkiem, który odpowiada temu na naszych kluczach.

- Zobaczmy, co Doc nam załatwił - Jon mówi to pod nosem, ale na tyle głośno, żebym to słyszała, po czym przekręca klucz w zamku i otwiera drzwi.

Wszystko wygląda tak, jak można wyobrażać sobie zadbany pokój, ale z nie najwyższej półki. Niemal na środku stoi dość spore podwójne łóżko, naprzeciwko biurko, a zaraz obok byle jaki telewizor. Po prawej stronie od wejścia jeszcze jeszcze wydzielona przestrzeń na łazienkę, która też wygląda całkiem akceptowalnie. Przede wszystkim jest czysto. A to tak naprawdę najważniejsze, kiedy mówimy o hotelu.

- Nie jest źle - odzywam się w końcu - Właściwie, jest naprawdę dobrze - dorzucam, a w tym samym czasie mój chłopak rzuca się na łóżko. Unoszę kąciki ust - Wygodne?

- Trochę twarde, ale może być - przewraca się na plecy - Chcesz sprawdzić? - uśmiecha się zawadiacko.

- Chyba najpierw wolałabym się ogarnąć - z trudem opieram się jego urokowi - Przez ten lot cały czas czuję się, jakbym nie myła się ze trzy dni - dodaję.

- Ja też - odrzuca jak gdyby nigdy nic - Ale to nie zmienia tego, że...

- Wolę zrobić najpierw test prysznica, a potem materaca - przerywam mu, kiedy kładę walizkę na podłodze.

- No dobra - wzdycha, kiedy ja grzebię w naszym bagażu i szukam łazienkowych niezbędników - Ej, ale kosmetyki są chyba w tej drugiej kieszonce - podnosi się z łóżka i kuca obok mnie. Obydwoje zaczynamy grzebać w naszym rozgardiaszu, który jest jednocześnie naszą zasługą, jak i pracowników lotniska, którzy najprawdopodobniej z ogromem miłości rzucali naszą walizką.

Po chwili jednak udaje nam się wygrzebać wszystkie rzeczy, których potrzebuję. Podnoszę się z poziomu podłogi i zmierzam do łazienki, również po to, żeby odłożyć te wszystkie graty.

- No i mnie zostawiasz - rzuca sarkastycznie.

- Przecież wiesz, że zawsze biorę szybkie prysznice - teatralnie wywracam oczami - A poza tym, jak wyjdę, chętnie przetestuję łóżko - dorzucam z uśmiechem.

- To jednak warto poczekać - mówi to seksownym tonem, na co momentalnie się czerwienię. To kolejny powód, dla którego zamykam się w łazience.

Londyn, 11 lipca 1985

- To gdzie teraz idziemy? - pyta mnie mój facet, kiedy kręcimy się po parkach wokół Buckingham Palace. W zasadzie, nie mamy jakiegoś większego planu na nasze zwiedzanie. Z jednej strony wypadło nam to z głowy, jednak kiedy przypomnieliśmy sobie o czymś takim jak plan wycieczki, doszliśmy do wniosku że jedziemy tam odpocząć, a nie biegać jak chomiki w kołowrotkach, żeby ogarnąć wszystkie atrakcje.

W zasadzie głównie kręcimy się po miejscach, gdzie nie płacimy nic albo jakieś symboliczne kwoty. To, że mamy jakieś oszczędności wcale nie oznacza wydawanie całości na bilety wstępów, które potrafią być absurdalnie drogie jak na to, co można tam zobaczyć.

- W sumie nie wiem... - wyciągam z kieszeni jeansowej kurtki mapę, którą ukradliśmy z hotelu i ją rozkładam. Na niej są oczywiście zaznaczone wszystkie najważniejsze atrakcje, więc niemal od razu udaje mi się znaleźć, gdzie mniej więcej jesteśmy. Jon spogląda mi przez ramię, żeby sam mógł coś ewentualnie wymyślić. Z każdą kolejną sekundą studiowania planu miasta widzę coraz więcej opcji i miejsc, w które moglibyśmy pójść Strzelam, że z daleka musimy wyglądać naprawdę komicznie. Czyli pewnie mniej więcej tak, jak my postrzegamy każdego turystę w Nowym Jorku, którzy próbują się znaleźć w tym ogromnym mieście - Chyba już wiem - odzywam się w końcu.

- Zamieniam się w słuch, bo ja dalej nie widzę żadnego dobrego pomysłu - odpowiada. Nie dziwie mu się, bo ten pomysł raczej nie jest najbardziej atrakcyjnym.

Znaczy się, dla niego nie będzie atrakcyjny. Dla mnie jest to plan idealny.

- Możemy przejść przez Piccadilly Circus - pokazuję mu plac - I potem dojść do Muzeum Brytyjskiego, pozwiedzać i wrócić na West End - przedstawiam mu całą resztę mojego pomysłu ze złudną nadzieją na pozytywną reakcję.

- Zanim skończymy zwiedzać muzeum, to cały Londyn pójdzie spać - rzuca pół żartem, pół serio - Może dzisiaj pochodzimy tylko po West Endzie, a Muzeum zostawimy sobie na później? - sugeruje. Oczywiście musi do tego wykorzystać swoją technikę maślanych oczek. I oczywiście musi ona na mnie działać. Jak zwykle - Muszę się nastawić na rozstawienie namiotu przy wyjściu, bo kiedy ja skończę zwiedzać, to ty nawet dobrze tam nie wejdziesz - dorzuca, na co słabo unoszę kąciki ust. Wiem że Jon nienawidzi chodzić po muzeach, a zwłaszcza nienawidzi chodzić po nich ze mną, bo spędzam tam więcej czasu, niż ustawa przewiduje. Chociaż lepiej nie będę mu mówić, że kiedy jeżdziłam na wakacje z moimi rodzicami, to drugie tyle, co moja mama musiała czekać na mnie, czekała na mojego tatę. W skrócie, to chyba rodzinne i chyba nawet wiem, z której strony.

- No dobra - cicho wzdycham. Nie będę kłamać, że nie jest mi przykro z tego powodu, ale w końcu jesteśmy tutaj we dwójkę i razem chcemy się dobrze bawić, także kompromis jest tutaj niezbędny - Ale nie odpuszczę sobie tego zwiedzania.

- Niestety wiem - mówi i daje mi pstryczka w nos, lekko się uśmiechając. To raczej oznacza, że już się pogodził z faktem, że prędzej czy później trafimy do Muzeum Brytyjskiego - Ale dzisiaj West End - płynnie przechodzi do kolejnego tematu i obejmuje mnie ramieniem - Idziemy? - pyta, na co kiwam twierdząco głową - To chyba musisz prowadzić - stwierdza ze swoim dziecięcym uśmieszkiem.

Może i nie jestem mistrzem nawigacji, ale jeszcze jakoś daję radę w prowadzeniu nas przez uliczki Londynu. Każda z nich jest równie urokliwa. Co prawda raczej gustuję w śródziemnomorskim klimacie, to jednak nie mogę odebrać stolicy Anglii tego jak jest piękna i jak świetnie miesza ze sobą budynki z różnych epok i jeszcze różniejszych stylów.

Sama droga do Piccadilly Circus przypomina mi, dlaczego europejskie miasta znacznie wygrywają, jeśli chodzi o sam projekt. Kocham fakt, że ulice nie są zrobione od linijki, a ludzi na nogach jest dużo więcej niż tych w samochodach. To daje dużo większe poczucie tego, że to miasto było jest i będzie dla ludzi, a nie dla gratów na kółkach.

Chociaż chodzi nie tylko o to, bo o ile uwielbiam Nowy Jork, to trudno jest tam patrzeć w górę i podziwiać piękne budynki. Musisz patrzeć przed siebie, żeby nie wpaść na bezdomnego, alkoholika, narkomana czy kogoś, kto będzie chciał od ciebie kasy. Albo czasem to wszystko w jednej osobie. Może i jestem już do tego przyzwyczajona, ale zdecydowanie przyjemniej żyje się bez tych atrakcji.

A już z pewnością bezpieczniej.

W końcu docieramy na plac. Zaczynam się rozglądać wokół siebie. Wszędzie są różnego rodzaju sklepy i restauracje, gdzie zapewne jedna rzecz kosztuje mniej więcej trzy czwarte zawartości mojego portfela. Z kolei naprzeciwko nas stoi budynek cały w billboardach i logotypach reklamowych firm. To chyba jedna z wizytówek tego miejsca, bo widziałam to na kilku pocztówkach.

-Patrz, to Jon Bon Jovi! - nagle słyszę pisk jakiejś dziewczyny. Momentalnie wracam do żywych. Czuję się tak, jakbym dostała zawału od tego głosu. Spoglądam ze zdziwieniem na Jona, ale on jest równie skonsternowany jak i ja.

Jeszcze bardziej skonsternowana jestem, kiedy podchodzą do nas dwie dziewczyny, z pewnością młodsze od nas. Gdybym miała zgadywać, to mogą być nawet młodsze od Tony'ego, czyli jest szansa, że nie mają jeszcze osiemnastu lat. Chociaż ja nie jestem najlepszym kandydatem do takich szacunków, bo sama bynajmniej nie wyglądam na swój wiek.

- To najwidoczniej ja - uśmiecha się w ich kierunku i wsuwa dłonie do kieszeni. Wchodzenie w rolę wyluzowanej gwiazdy rocka idzie mu nad wyraz szybko. Podświadomość każe mi się delikatnie odsunąć od towarzystwa. Bez wyraźnie wyklarowanego powodu moja intuicja mówi mi, że to całkiem mądre zagranie.

- Możemy autograf? Jesteśmy twoimi największymi fankami! - mówi dość głośno brunetka. Jest niższa nawet ode mnie, co jeszcze bardziej odejmuje jej lat w moich oczach.

- Jeżeli macie coś do pisania, to nie ma problemu - odpowiada spokojnie. Doskonale wie, że ja mam długopis, ale najwidoczniej specjalnie nie włącza mnie do tej rozmowy. I dzięki Bogu. To mogłoby się skończyć co najmniej dziwnie.

- Na pewno mam coś w torebce - dziewczyna zaczyna grzebać w torbie, którą ma przewieszoną przez ramię. Modlę się w duchu, że znajdzie to, czego szuka, w miarę szybko i obydwie pójdą w swoją stronę - Mam! - niemal krzyczy, kiedy wyciąga flamaster. Ja z kolei wbijam wzrok w chodnik, żeby nie musieć widzieć, gdzie te laski życzą sobie, żeby Jon im się podpisał. Bo aktualnie w mojej głowie liczba nieprzyjemnych wizji przekracza wszelką normę.

Czy ja jestem zazdrosna? To dość prawdopodobny scenariusz.

- A możemy jeszcze sobie zrobić z tobą zdjęcie? - pyta druga z nich - Mamy Polaroida - dorzuca i wyciąga go z torby.

- Pewnie - kiedy się zgadza, obydwie laski niemal wieszają się na nim, zapewne nie tylko po to, żeby zmieścić się w kadrze.

Naprawdę powinnam przestać się na to wszystko patrzeć. A zwłaszcza w ten sposób. Przecież to jest normalne. Kto by nie chciał zdjęcia ze swoim idolem? Gdyby stał tutaj John Taylor, zapewne zrobiłabym to samo. Z drugiej strony, cholera wie, jak na takie sytuacje reagują partnerki innych gwiazd. Może już są tak przyzwyczajone, że je to nie rusza?

Kompletnie nie mam pojęcia, a z wiadomych względów niekoniecznie mam się kogo zapytać o radę.

- Będziemy na twoim koncercie w sierpniu! - oznajmia pierwsza, kiedy we dwie chowają aparat - Na tym festiwalu.

- W Castle Donington? - dopytuje, chyba nawet bardziej zachwycony niż te dziewczyny, które kiwają twierdząco głową - Na pewno będę was wypatrywać na widowni - puszcza im oczko, a twarz tych lasek przybiera dość intensywny odcień czerwonego. Chyba nie potrafią też siebie nic wydusić, bo na chwilę w ich rozmowie nastaje cisza. Chociaż wokół nas panuje dość spory hałas, który chyba wybrzmiewa jeszcze bardziej - No dobra - odzywa się w końcu Jon - Ja muszę uciekać, ale może jeszcze się zobaczymy - uśmiecha się, zostawiając dziewczyny, które w dalszym ciągu nie są w stanie powiedzieć czegokolwiek. Jedyne, co udaje mi się usłyszeć to jakiś bełkot, który można przetłumaczyć na Cześć, Jon, ale nie mogę być tego pewna.

Z kolei mój chłopak podchodzi do mnie i pokazuje gestem, żebyśmy się trochę oddalili od miejsca, w którym przed chwilą staliśmy, co też robimy. W dalszym ciągu jednak włóczymy się po Piccadilly. Bez problemu udaje nam się wtopić w tłum. Nie jest to tutaj trudne, szczególnie w środku dnia.

- Widziałaś to? - pyta podekscytowany - Ktoś mnie rozpoznał! A nawet nie jestem w Ameryce!

- Widziałam - staram się odpowiedzieć jak najbardziej normalnie albo chociaż dodać od siebie jakąkolwiek dozę szczęścia - To naprawdę super - nie do końca wiem, jak wyartykułować swój udawany entuzjazm. Mina Jona momentalnie rzednie.

- Hej, zrobiłem coś nie tak? - od razu chwyta moją dłoń. Cholera, nie chciałam tego. Ostatnia rzecz, którą chciałam to wywołać w nim poczucie winy. Przecież doskonale wiem, że poczucie posiadania fanów sprawia mu dużo radości. Szczególnie że przecież chłopcy jeszcze nie są nie wiadomo jak popularni.

- Nie! - lekko podnoszę ton głosu. To jedno słowo wypadło ze mnie jak z automatu, jednak kompletnie nie wiem, co powiedzieć dalej, ani tym bardziej jak wyjaśnić swoje emocje - Po prostu... Wiesz, jaka jestem - naprawdę na tylko tyle mnie aktualnie stać. Nic więcej nie jestem w stanie z siebie wydusić. Z kolei Jon jest w lekkim szoku.

- Chcesz usiąść? - pyta, na co ledwo kiwam głową. Chyba o wiele łatwiej będzie nam prowadzić tę rozmowę na siedząco, dlatego też chwilę później siadamy na schodkach pod fontanną w samym centrum Piccadilly. Zresztą, jak większość turystów - Wiem, że jesteś zazdrosna - zaczyna mój facet. To dość delikatne słowa jak na moją reakcję - Ale jestem pewien, że wiesz że udaję te wszystkie głupie flirty - dodaje - Ale chcę, żebyś wiedziała, że jestem tylko dla ciebie i...

- Jon, oczywiście że wiem - przerywam mu - Ale też wiem, że będziesz za niedługo popularny na cały świat i już muszę się na to przygotować i przyzwyczaić. No i spróbować nauczyć się kontrolować zazdrość, bo tylko coraz więcej dziewczyn będzie się patrzeć właśnie na ciebie - na samą myśl o tej wizji mam ochotę się popłakać, ale zdecydowanie taką reakcję powinnam zachować dla siebie. Po pierwsze dlatego, że jeszcze powiedziane przeze mnie rzeczy nie nadeszły, a po drugie zwyczajnie nie chcę wzbudzić w nim poczucia winy. Bo to nie jest i nigdy nie będzie jego wina.

- Ale za to ja będę patrzeć tylko na ciebie - odpiera, po czym obejmuje mnie ramieniem i wtula w siebie.

- Cholerny romantyk - komentuję jak zwykle w ten sam sposób. Słyszę, jak parska śmiechem.

Siedzimy chwilę w ciszy. Nie próbuję zacząć rozmowy, bo na razie w głowie mam tylko jedną rzecz: jak pozbyć się tego uczucia, które towarzyszy mi za każdym razem, w chwilach typu tej, która wydarzyła się przed momentem. Doskonale wiem, że nie znajdę jednego sposobu teraz, ale dopóki coś lub ktoś nie zajmie mojego mózgu, będę o tym myśleć non-stop, co przy okazji nie pozwala mi na odezwanie się do kogokolwiek albo rozpoczęcia jakiejkolwiek czynności. To strasznie dziwny stan, zupełnie niezależny ode mnie i którego nie jestem w stanie przerwać. Musi mną coś wstrząsnąć, wydarzyć się jakiś dziwny rodzaj stresu lub strachu, który generuje tylko konkretne sytuacje. Na przykład to okropne uczucie, kiedy nie jest się pewien, czy zamknęło się drzwi na klucz.

-Wiesz że Richie i Tori się tutaj spotkali po raz pierwszy? - zagaja Jon, chyba po to, żeby zmienić temat. A przy okazji wyciągnął mnie z otchłani moich myśli. Właśnie o ten rodzaj stresu chodzi, przez który momentalnie wracam do żywych.

- Nie - odpowiadam cicho - To całkiem ironiczne - dorzucam.

- W sensie co jest ironiczne? - dopytuje.

- Widziałeś pomnik na fontannie pod którą stoimy? - odpowiadam pytaniem na pytanie.

- Ale przecież nie ma w tym nic ironicznego. Ten pomnik to Eros, cała fontanna się tak...

- No właśnie to nie jest Eros - przerwam mu - To Anteros.

- Czyli?

- Grecki bóg nieodwzajemnionej miłości i zemsty za zdrady.

- Oh... Uroczo - komentuje, na co unoszę kąciki ust - To chyba niedobrze, że tu siedzimy - zauważa.

- Wiesz, podobno postawili tę fontannę, żeby upamiętnić działalność jakiego hrabiego - mówię - I on zasłynął z bezinteresownej pomocy i miłości, a niby bogiem tych rzeczy też jest Anteros. Chociaż nigdy tego nie słyszałam - wzruszam ramionami - Może muszę wrócić do czytania Mitologii.

- A może by tak jednak ulotnić się spod tego niezbyt pasującego pomnika i pójść na coś dobrego? - mój facet dość płynnie zmienia temat

- Co proponujesz? Bo tym razem ja nie mam pomysłu - przyznaję.

- Hard Rock Cafe, jakaś kawa... - unoszę brew - Albo herbata - daje mi pstryczka w nos, po czym uśmiechamy się do siebie.

- Pięć minut, dobra? - błagam go - Nie czułam że bolą mnie nogi, dopóki nie usiadłam - tłumaczę się.

- Zawsze mogę cię wziąć na barana - proponuje, chociaż nie wiem, czy mówi to na żarty, czy poważnie.

- Chyba obejdzie się bez tego - odbijam - Pod warunkiem, że dasz mi pięć minut - dodaję, przy czym wtulam się w niego jeszcze bardziej. W odpowiedzi słyszę cichy chichot, a po chwili czuję jego rękę w moich włosach.

13 lipca 1985

Idę z Jonem za rękę w stronę stadionu Wembley. To że on trzyma mnie za dłoń jest tutaj dość kluczowe, bo wątpię, żebym była w stanie dotrzeć tu sama. Nogi mam jak z waty i niemal cała trzęsę się ze szczęścia i podekscytowania. Wątpię żeby to było niezauważalne, bo niemal każda osoba, która nas mija, patrzy się na mnie, jakbym conajmniej była chora. No chyba że po prostu tak część Brytoli reaguje na amerykański akcent.

- Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co by było, gdyby tutaj występowali też Durani - odzywa się nagle mój facet.

- Ja chyba też nie - ledwo wydobywam z siebie te słowa, bo na słowo Durani moje serce zaczyna bić jeszcze szybciej. O ile to było w ogóle możliwe.

Szczerze mówiąc, naprawdę zaskakuje mnie niemal stoicki spokój Jona. Takie zatrzęsienie gwiazd na jednej scenie chyba nie ma prawa nie powodować żadnych emocji. Może po prostu mój chłopak je dużo lepiej ukrywa? Co prawda wiem, że obsada w Filadelfii odpowiada mu dużo bardziej, ale co najmniej piętnaście razy pytałam się go, czy na pewno chce wybrać się do Londynu, a nie tam i za każdym razem słyszałam twierdzącą odpowiedź. Z drugiej strony, jeśli się postaramy, to może dzięki różnicom w czasie uda nam się obejrzeć amerykańską część występów w telewizji. To zawsze coś, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że to nie to samo zobaczyć Toma Petty'ego, Micka Jaggera, czy Keitha Richardsa na szklanym ekranie, co na gigantycznym stadionie. Może mimo wszystko i jemu spodobają się artyści z Wembley. Może i nie jest fanem większości z nich, ale może chociaż zacznie tolerować nieco bardziej Ultravox, czy Spandau Ballet.

Na samą myśl o tych dwóch zespołach, do głowy przychodzą mi kolejne. To jednocześnie sprawia, że zaczynam iść coraz szybciej, a jednocześnie odnoszę wrażenie, że moje serce zaraz dosłownie eksploduje, bo tak szybko mi bije.

Chyba powinnam zacząć się modlić o przeżycie tego dnia bez dodatkowcyh dodatków w postaci zawału.

* * *

Jon chyba czuje się przy mnie, jak przy dziesięciolatce. Dlaczego?

Piszczę na każdego kolejnego wykonawcę czy zespół, który wchodzi na scenę.

Jednak jego (a także innych osób w promieniu kilku metrów) bębenki musiały chyba wybuchnąć, kiedy na scenę wszedł ubrany w długi skórzany płaszcz Midge Ure wraz ze swoim zespołem.

Ultravox nie jest może moją ulubioną grupą, ale każdy człowiek i zespół, których nagranie mam w swojej kolekcji płyt, jest dla mnie wyjątkowy. Nie inaczej jest tutaj.

Kiedy słyszę charakterystyczny początek na syntezatorze, od razu wiem, że to piosenka Reap the Wild Wind. W okularach wokalisty odbija się cała publika, a on, stojąc przed mikrofonem, patrzy na nią. Jeżeli jest zestresowany, to nie daje tego po sobie poznać.

Midge zaczyna śpiewać pierwsze wersy, a ja robię to razem z nim. Najpierw cicho pomrukując, potem robiąc to coraz głośniej. Nie potrafię zbytnio śpiewać, ale staram się to ignorować. Reszta publiczności raczej stroni od popisów wokalnych przy tej piosence. Podobnie zresztą jak sam wokalista. Zawodzi mnie to trochę, bo bardzo lubię ten utwór, ale mam nadzieję, że potem będzie tylko lepiej.

Jakby cały zespół czytał mi w myślach - druga piosenka, Dancing with Tears in My Eyes zaczyna się z trzy razy większą energią, niż poprzednia. Widownia reaguje na ten utwór naprawdę żywo. O ile mnie pamięć nie myli była bardzo wysoko na brytyjskich listach w zeszłym roku i zapewne każdy zdążył się jej nasłuchać i poznać jej tekst, dzięki uprzejmości radia. Wokalista przerzucił się na gitarę i energicznie chodzi wokół statywu, również podczas następnego utworu One Small Day - jednego z ich najpiękniejszych dzieł. Teraz ściągnął też okulary, przez co widać, jak bardzo jest spocony. No cóż, stoi na całej białej scenie, która odbija całe światło w skórzanym płaszczu i długich spodniach - nie ma prawa nie być mu gorąco.

Frontman odkłada gitarę, po prostu stoi przed mikrofonem. Nie kryje już swojego zmęczenia, a zaśpiewał tylko trzy piosenki. Dlatego czasem komfort trzeba nadpisać ponad stylem.

Nie zmienia to jednak faktu, że jego popisy wokalne stoją na najwyższym poziomie i nawet Jon mu się dokładnie wsłuchuje, mimo że nie przepada za tym typem muzyki.

Zaczyna się Vienna - początek mojej fascynacji nurtem New Romantic. Szeroko się uśmiecham na pierwsze wersy i cicho je śpiewam, żeby potem zrobić to znacznie głośniej podczas refrenu. Mój chłopak lekko obejmuje mnie w pasie i kładzie brodę na ramieniu. Spogląda raz na scenę, a raz na mnie.

- Chyba ci się podoba - mówi, a ja mam ochotę dać mu kuksańca, ale się powstrzymuję.

- A czemu tylko chyba? - unoszę brew. Akurat zaczyna się refren i zaczynam śpiewać głośniej niż zazwyczaj. Część tłumu wokół nas odwraca się w naszą stronę, ale kompletnie to ignoruję. Po prostu świetnie się bawię.

- No dobra. Chyba bardzo ci się podoba - śmieje się.

Kiedy zaczyna się partia skrzypiec i klawiszy, Ure znowu wraca za syntezator i ze skupieniem gra swój fragment. Śpiewa ostatnie Vienna z największą siłą do tej pory, a dźwięk roznosi się po całym stadionie.

Muzyka cichnie i słychać tylko brawa, piski i gwizdy. Zespół dziękuje publiczności za wszystko i schodzi ze sceny.

- Wiesz, kto teraz będzie? - pyta blondyn i staje obok mnie. Jest gorąco jak w piekle, więc chwilowe oddalenie się jest teraz koniecznością. Wzruszam ramionami, bo z emocji zdążyłam kompletnie zapomnieć, ale na scenę już wchodzą konferansjerzy.

- A teraz powitajmy na Stadionie Wembley: Spandau Ballet!

Wraca stały punkt programu, a konkretnie to aplauz i krzyki, podczas gdy prowadzący ustępują miejsca Tony'emu Hadleyowi i jego świcie. Uwielbiam ten zespół, a ich album True przerósł moje najśmielsze oczekiwania. W skrócie - jeden z moich ulubionych krążków.

Hadley - jako kolejny, bardzo rozsądny facet, również ubrał na siebie długi, ciemny skórzany płaszcz, pod którą ma koszulę z grubym kołnierzem oraz czarne spodnie.

- Z pewnością mu tam chłodno - żartuje Jon, kiedy grupa zaczyna wykonywać Only When You Leave. Wsłuchuję się w czysty i jakże wspaniały głos wokalisty. Przez cały czas wpatruję się w niego - Ej, bo się robię zazdrosny - słysząc to, wybucham śmiechem i łapię chłopaka za rękę.

Następna piosenka, która rozbrzmiewa na stadionie to Virgin. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej jej nie słyszałam, ale już sam początek jest pełen życia i aż chce się go słuchać, nawet kiedy pod koniec Hadleyowi spada mikrofon. On, jak gdyby nic, podnosi go i śpiewa dalej. Wygląda na trochę zażenowanego, co pokazują telebimy, ale próbuje nie dawać sobie tego po sobie poznać.

- Następna piosenka jest naprawdę specjalna dla nas - zaczyna frontman - Ale także dla was i dla świata - to wyjątkowo skromna deklaracja, której nie powstydziłby się mój facet. Chociaż słowa Tony'ego Hadleya wcale nie są aż tak odległe od prawdy, bo zaczyna lecieć charakterystyczny sample piosenki True. Piskom nie ma końca - Chciałbym to zaśpiewać razem z wami - dodaje, kiedy chórek, a wraz z nim wszyscy ludzie na stadionie, śpiewa początek. To naprawdę specjalna piosenka.

Ja natomiast delikatnie ruszam się do rytmu. Śpiewanie zaczynam dopiero od zwrotki. Uwielbiam romantyzm tej piosenki. Cholera, chciałabym być tutaj z Jonem sam na sam, ale poza nami jest tutaj jeszcze, co jest zapewne naprawdę zaskakujące dla wszystkich, jakieś siedemdziesiąt tysięcy innych osób.

Słysząc True jestem zwyczajnie w innym świecie. Ten utwór ma w sobie tyle magii, której nie da się podrobić, ani tym bardziej porównać z czymkolwiek, że to się nie mieści w głowie.

-  I bought a ticket to the world...

But now I've come back again - głosy kilkudziesięciu tysięcy ludzi przerodziły się w jeden wspólny krzyk. To niesamowite, jak jedna piosenka, jest w stanie łączyć tyle osób. Piosenka o tym, jak trudno jest napisać piosenkę.

Ten dzień był, jest i będzie magiczny. Pod każdym względem.

* * *

- Nazywa się Against All Odds.

Te kilka słów sprawia, że mam ochotę podlecieć pod samą scenę. Tym utworem Collins w zasadzie skradł moje serce już do końca. O ile uwielbiam progresywnego rocka Genesis, to wszystkie ckliwe ballady napisane przez Phila solo mogę słuchać bez przerwy. Dosłownie.

Wyśpiewuje każdy kolejny wers z emocjami i uczuciem. Często mówiło się, że Collins znaczną część swoich utworów pisał w oparciu o swoje doświadczenia - również te związane z rozwodem, o którym trąbiły media. Z łatwością potrafi to wszystko ubrać w słowa i stworzyć chwytliwy utwór, który grany jest przez niemal wszystkich i niemal wszędzie. Do tego trzeba mieć po prostu talent.

Nawet jeśli ten talent przyćmiewa teraz fałszywie zagrany dźwięk na pianinie. Odnoszę wrażenie że twarz niemal każdej osoby wokół mnie, jak i również moja, lekko się krzywi, bo nawet osoby niekonecznie znające się na muzyce usłyszały tę nieczystość.

Jednak Phil dalej gra, jak gdyby nigdy nic, uśmiecha się krzywo w stronę publiki, jednak kolejne wersy wyśpiewuje z pełnym profesjonalizmem. Tak samo refren, który powoduje jeszcze bardziej magiczną aurę, niż zwrotka. Praktycznie nikt z widowni nie śpiewa, wzrok każdego jest wlepiony w scenę, a konkretnie w Phila Collinsa. W końcu każdy go zna. Ten człowiek jest wszędzie. Nie znam kogokolwiek, kto by powiedział, że nie słyszał żadnej z jego piosenek. To praktycznie fizycznie niemożliwe. Może brzmi to jak koloryzacja, ale ja jestem tego święcie przekonana.

Kolejna piosenka to z kolei popis Stinga - Message in a Bottle z repertuaru jego zespołu, The Police. Z kolei następna to utwór z najnowszego albumu Collinsa, na którym Sting gościnnie występuje i śpiewa chórki właśnie to Long Long Way to Go. Wszytkie te utwory są dla mnie na swój sposób magiczne. Kompletnie nie jestem w stanie się odezwać, śpiewać czy nawet ruszać się do rytmu. Nawet mam delikatne trudności ze stwierdzeniem, co konkretnie dzieje się na scenie, tak ogarnia mnie to wspaniałe uczucie.

Jednak w momencie, kiedy słyszę od Stinga pierwsze cztery słowa kolejnej piosenki, od razu odwracam się w strone Jona, żeby sprawdzić, czy czuje to samo, co ja. Patrząc na jego twarz - zdecydowanie.

Every breath you take.

Ilekroć słyszę ten utwór, od razu mam przed oczami tamten dzień, jeden z najlepszych w moim życiu. Ten, którego nie zapomnę nigdy. Podobnie jak dnia dzisiejszego.

Zarówno ja, jak i mój facet cicho śpiewamy cały utwór. Ja staram robić się to jak najbardziej bezgłośnie, żeby zamiast swoich fałszów słyszeć trzy tak piękne głosy na raz. Głosy wprost stworzone do śpiewania. Dość różne, a jednocześnie tak dziwnie dobrze współgrające.

Kiedy zaczyna się moment kulminacyjny piosenki, czuję głowę mojego chłopaka na swoim ramieniu, więc jego wokale trafiają wprost do mojego ucha. Mogłabym tego słuchać bez końca, zwłaszcza przedłużającego się Please, może i nieco krótszego, niż na płycie.

Podczas gdy wszyscy wokół nas klaszczą do rytmu, my po prostu stoimy jak najbliżej siebie. Teraz na dalszy plan schodzi upał, wszyscy wokół, ten okropny dym tytoniowy unoszący się wszędzie. Teraz bardziej niż wcześniej liczymy się my i wspaniała muzyka dochodząca ze sceny.

Nawet jeśli te kilkanaście minut występu nie było idealne muzycznie, to nie wiem, czy będzie cokolwiek je w stanie przebić, pod względem atmosfery, która powstała w mojej głowie.

* * *

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale mieliśmy skargi o hałasie... - do mikrofonu podchodzi jeden z komików w stroju policjanta. Kompletnie ich nie znam, ale i tak zaczynam krzyczeć, tak jak wszyscy wokół mnie. Najwidoczniej po to, żeby skarg o hałasie było coraz więcej -... Od kobiety z Belgii - momentalnie wszyscy zaczynamy się chichrać. Jakkolwiek humor Brytyjczyków nie byłby dziwny, to akurat podczas Live Aid nigdy nie przeszły mnie ciarki zażenowania przez jakiś żart.

- Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta - zaczyna drugi mężczyzna - Oczywiście wszyscy dzisiaj dobrze bawimy się ze świetną muzykę, więc chciałbym żebyście pamiętali o tym, że jest tutaj też mnóstwo starszych ludzi, którzy pewnie nie są na bieżąco z najnowszymi trendami w muzyce - kontynuuje, a ja zastanawiam się, do czego to zmierza - Jak na przykład Status Quo - rzuca puentą, na co wybucham niekontrolowanym śmiechem, a nagle cały stadion zaczyna piszczeć, klaskać, krzyczeć i śmiać się. Że też moje bębenki są jeszcze na właściwym miejscu i relatywnie dobrze działają - W każdym razie, mamy niesamowitą przyjemność zapowiedzieć kolejny niesamowity zespół, którym jest...

Tutaj przerywa, trzymając nas wszystkich w napięciu.

- Queen - odzywa się pierwszy konferansjer, na co nie reagujemy wybitnie żywo, bo to mimo wszystko nie jest wystarczająco królewska zapowiedź.

Jak na zawołanie, drugi z mężczyzn przy mikrofonie ściąga hełm policjanta i krzyczy w naszą stronę.

- Jej wysokość, Queen!

Właśnie o taką królewską zapowiedź mi chodziło.

Kiedy cały zespół wchodzi na scenę, moje nogi momentalnie się uginają. Niby jeszcze nie tak dawno temu widziałam ich w Madison Square Garden, wydając na to wszystkie moje oszczędności, ale jednak teraz to coś zupełnie innego. Wtedy byłam niemal u siebie, szłam na koncert sama i panowała wtedy zupełnie inna atmosfera. Wszystko przez wydany wtedy album Hot Space, który chyba lubiłam tylko ja, spośród osób na widowni.

Dzisiaj nogi praktycznie uginają się pod moim ciężarem, kiedy widzę Freddiego wbiegającego na scenę, a za nim Briana, Johna i Rogera, którzy spokojnie idą. Nie widziałam tych twarzy prawie trzy lata, co jest już dość dziwne, bo zespół regularnie przyjeżdżał w moje strony, od kiedy skończyłam dwanaście lat. Niestety przez ich ostatnie albumy, w Stanach już są raczej niekoniecznie mile widziani. Mimo że ja ich zawsze przyjmę z radością. Tak wielką radością jak tą teraz, przez którą ledwo co stoję prosto.

- Mam cię łapać? - słyszę za sobą rozbawiony głos Jona - Albo asekurować?

- Nic mi nie jest. Chyba - odrzucam.

- Ale na pew...

- Nie teraz - ucinam, bo właśnie w tym momencie Mercury zaczyna grać pierwsze dźwięki balladowej części Bohemian Rhapsody. Chyba mój facet rozumie, o co chodzi i po prostu łapie mnie za rękę. Teraz ma chyba pewność, że raczej nie zemdleję.

Cała widownia zaczyna śpiewać tekst piosenki, lekko kołysząc się do rytmu. Chyba każdy obecny na stadionie Wembley zna ten utwór, przynajmniej w większości - każdy miał prawie dziesięć lat, żeby się z nim zapoznać i nie było to przesadnie trudne.

Oczywiście po ostatnim wersie części balladowej musi przyjść na solo Briana Maya. Powiedzieć, że zostało wykonane idealnie, to tak jakby nic nie powiedzieć. Wszystko podczas występu Queen brzmi jakoś lepiej. I to nie tylko moja iluzja w głowie, bo to jeden z moich ulubionych zespołów. Jestem praktycznie przekonana, że coś się zmieniło. Tak samo jak nagle solówka Maya zmienia się w intro do Radio Ga Ga. Tłum wokół mnie nie uspokaja się ani na chwilę. Szczególnie, kiedy podczas każdego refrenu całe Wembley klaszcze do rytmu. To wygląda tak, jakby Mercury miał przez chwilę kontrolę nad nami wszystkimi. Jakby w tej konkretnej dzielnicy Londynu została zdetronizowana na inną. Wszyscy siedzimy tu od dobrych kilku godzin, a emocje zamiast powoli przeradzać się w zmęczenie, tylko narastają coraz bardziej. Zwłaszcza kiedy po tym utworze Freddie postanawia pobawić się z publicznością na swój sposób - każąc powtarzać po sobie różne dźwięki. Jak wcześniej myślałam, że było głośno na widowni, to teraz ten hałas jest wprost nie do opisania. Każdy chce mieć kontakt z zespołem, choćby w takiej formie.

Po chwili rozrywki z publiką przyszedł czas na Hammer to Fall i bardzo spontaniczny taniec z kamerzystą (zapewne ci, którzy oglądają w telewizji nie mają zielonego pojęcia, co tam właśnie się wydarzyło), a później na niemal amerykańskie Crazy Little Thing Called Love, podczas którego cały stadion dostaje szanse zaśpiewać solo przedostatni refren. Nieskromnie przyznam, że chyba wyszło nieźle, chociaż mój słuch nie jest tak dobry jak dziesięć godzin temu.

Na sam koniec przyszedł zestaw standardowy set koncertowy, czyli We Will Rock You, a na pożegnanie piosenka o bardzo skromnym tytule We Are the Champions. To dobitnie mi przypomina o ich ostatnim koncercie w Nowym Jorku w osiemdziesiątym drugim.

Kiedy zespół schodzi ze sceny, praktycznie nie wiem, co się dzieje. Jakby ktoś wyciągnął mnie z hipnozy.

Bo właśnie tak zadziałał ten występ. Tak działa każdy koncert, podczas którego śpiewa Freddie. Wpadasz w trans, podczas którego doświadczasz czegoś, czego nigdy wcześniej nie byłeś w stanie.

Nie wiem, ile razy będę musiała powtarzać, że ten dzień jest magiczny. I oby ta magia trwała i utrzymywała się jak najdłużej. 

Czy nie wrzucałam rozdziałów przez ostatnie dwa miesiące? Tak.
Czy to mój ostatni rozdział wrzucony jako osoba niepełnoletnia? Prawdopodobnie.
Czy obsuwka była spowodowana Eurowizją? Między innymi (nigdy nie zaczynajcie tego oglądać, podziękujecie mi za tę radę).
Dlatego w ramach zadośćuczynienia wstawiam na raz 14 stron grafomaństwa. Mam nadzieję że się podobało i życzę wszystkiem miłego dnia/wieczoru/nocy każdemu, kto jeszcze to czyta!
P.S. Obiecuję poprawę, postaram się wrzucać częściej XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro