70. Those Were the Best Days of my Life

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wydarzenia na stadionach niestety mają swoje wady.

Największą z nich jest opuszczanie tego miejsca.

Nie tylko dlatego, że faktycznie musisz opuścić koncert, bo się skończył, ale do tego każdemu reprezentantowi gatunku ludzkiego wokół ciebie włączają się zwierzęce instynkty i wszyscy brną przed siebie jak tarany, podczas gdy ja i mój facet po prostu staramy nie zgubić siebie nawzajem w tłumie. Ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę, to poszukiwanie siebie nawzajem w tabunie ludzi.

Jest to dla mnie szczególnie trudne, bo zawsze po show, które mi się podobało, jestem trochę w innej rzeczywistości. Duchem z dala od wszystkiego, bo wciąż pod sceną, kiedy na niej dalej są muzycy i wykonują swoje utwory. Dlatego też Jon trochę ciągnie mnie za sobą - mój kontakt z realnym światem jest trochę ograniczony i to niezależnie ode mnie.

W końcu udaje nam się wypchnąć ze Stadionu Wembley i wyjść na ulice, na których ludzie są w stanie się w jakikolwiek sposób rozpierzchnąć i zachować dystans, który nie narusza twojej przestrzeni osobistej.

Właśnie, przestrzeń osobista. Coś, czego nie czułam od dobrych kilku godzin. Co prawda w dalszym ciągu nie jest to ten sam komfort, co na spacerze po Jersey, bo wszyscy idą w tym samym kierunku, czyli do metra, ale z pewnością jest lepiej, w porównaniu z momentem wychodzenia z koncertu.

- Ciekawe kiedy w ogóle uda nam się wsiąść do wagonu - zagaduje mnie Jon. Ja jednak w ogóle nie odpowiadam. Czuję się tak, jakby to pytanie wpadło do mnie i mniej więcej w tym samym czasie wypadło. Nie miałam takiego zamiaru, ale aktualnie w mojej głowie dochodzi do niezbyt wielu procesów myślowych. Chomik, który tam pracuje zwyczajnie się przegrzał. Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to kurczowe trzymanie ręki mojego faceta, byle tylko go nie zgubić. Bo mimo że mój obecny stan nie jest zbyt korzystny dla ludzi wokół, to jest wręcz na odwrót dla mnie, a nagłe otrzeźwienie z niego nie jest czymś na co mam ochotę.

W dalszym ciągu idziemy z tłumem; zapewne wszyscy mają zamiar korzystać z metra, żeby trafić do własnych łóżek albo na dalszą zabawę gdzieś w centrum miasta. Mi pozostaje się modlić, że będą jechać w przeciwnym kierunku. Chociaż tyle dobrze, że wokół stadionu jest kilka różnych linii, więc już w momencie wyjścia z imprezy ekipa trochę się przerzedziła. Ale wciąż jest za dużo, jak na moją głowę.

W końcu jednak kasujemy nasze bilety i schodzimy na peron. Całego bydła wokół wciąż jest przerażająco dużo, ale stoimy zaraz przy torach, więc jest szansa, że wejdziemy do pierwszego pociągu, co by było idealnym zwieńczeniem tego dnia.

- Nie puszczaj mnie, okej? - prosi mnie Jon, przez co jeszcze mocniej chwytam jego dłoń - Ale nie musisz mi łamać ręki - dodaje i śmieje się pod nosem. Prawdę mówiąc, im mocniej go trzymam, tym bezpieczniej się czuje.

Nieco ponad minutę później na stację przyjeżdża wagon metra, który zawiezie nas niemalże pod sam hotel. Mój facet ciągnie mnie za sobą i momentalnie siadamy na miejscu zaraz przy samym drzwiach. To wszystko trwało dla mnie ułamek sekundy. Zatrzymanie się pociągu, otwarcie drzwi, wtargnięcie do środka i zajęcie miejsc obok siebie przez naszą dwójkę. Dzięki Bogu Jon w dalszym ciągu ma bardzo dobry refleks o tej godzinie.

Więc wszystko się udało. Wrócimy dzisiaj do hotelu.

Właśnie wtedy uderza we mnie nagłe zmęczenie. Cała adrenalina po prostu wyparowała. Spadam ze szczytu swoich myśli na ziemię, gdzie z powrotem mam wszystkie swoje potrzeby fizjologiczne, które zaczynają się odzywać, a najgłośniej krzyczy potrzeba snu. Bardzo nie chcę zamykać oczu, jednak moja głowa bardzo szybko trafia na ramię mojego chłopaka, a z tego już bardzo krótka droga do całkowitego wyłączenia się. Mimo że w wagonie jest naprawdę głośno, tłoczno i niezbyt ciekawie pachnie. Wszystkie zmysły są wystawiane na naprawdę ciężką próbę, jednak jakoś magicznie wszystko przestaje mieć znaczenie. Najwidoczniej jednoczesne przeżywanie koncertu i chęć zaśnięcia potrafią wyciszyć wszystko inne.

Słyszę głos Jona, ale nie jestem pewna czy mówi do mnie, czy jednak rozmawia z jakimś współpasażerem - w końcu partnerów do rozmowy tutaj nie brakuje.

W końcu na chwilę się wyłączam. Nie wiem, ile ta chwila trwa, do momentu w którym mój facet nie zaczyna mnie nerwowo szturchać, żebyśmy zdążyli wysiąść na odpowiedniej stacji. Wymaga to od niego trochę wysiłku, ale udaje się przywrócić mnie do żywych, więc bez problemu wychodzimy razem z wagonu.

A kiedy trafiamy na świeże powietrze, z powrotem wracają do mnie resztki energii, przez co w drodze do hotelu myślę tylko o tym, że chciałabym rozmawiać z Jonem o wspaniałości tego koncertu do białego rana.

Londyn, 14 lipca 1985

Ostatnie kilka dni musiały być chyba zbyt piękne i idealne, bo właśnie dzisiaj Londyn nawiedziła ulewa. I to chyba przez wielkie U, bo nawet hotelowy telewizor przestał odbierać jakikolwiek sygnał. Dla mieszkańców chyba to nic wielkiego, bo przez okno dalej widać zabieganych Brytyjczyków. Co prawda Jersey też nie jest najsuchszym miejscem na ziemi, ale przysięgam - takiej ściany wody jeszcze w życiu nie widziałam.

- Ale gówno - mruczy Jon i pada na łóżko.

- Przecież u nas też często pada, kowboju - zauważam - Natury nie przechytrzysz.

- No ta, ale dzisiaj mieliśmy zaplanowane spacerowanie i...

- To pójdziemy kiedy indziej - przerywam mu - Tyle razy musieliśmy zmienić plany, kiedy padało w Perth Amboy - dorzucam i kładę się obok niego i patrzę mu w oczy.

- Ale chciałem, żeby twój pierwszy raz w Londynie był idealny, a...

- I tak jest idealny - znowu nie daję mu dokończyć - Od kiedy martwisz się bardziej o plany, niż ja? - pytam z lekkim uśmiechem, który trochę udziela się Jonowi. Chociaż dalej widzę, że jest niepocieszony, więc staram się jeszcze coś wymyślić - Zresztą, możemy przecież wymyślić coś innego - podnoszę się i zabieram ze stolika kradzioną mapę, która stała się naszym nowym najlepszym przyjacielem i zaczynam ją studiować. Ilość potencjalnych miejsc, w które moglibyśmy pójść jest ogromna, ale aura panująca na zewnątrz odrzuca praktycznie każde z nich. W głowie tak naprawdę pozostaje mi jeden sensowny pomysł.

- Może dzisiaj jest dzień na Muzeum Brytyjskie? - proponuję cicho.

- Nie ma żadnej innej opcji? - nie wiem, czy to pytanie jest poważne czy nie.

- Ej, przynajmniej nie zmarnuję ci ładnego dnia na nudzenie się w muzeum - Jon cicho wzdycha na moje słowa, jednak jednocześnie widzę, jak unosi kąciki ust. Podnosi się do pozycji siedzącej i szybko poprawia włosy.

- W sumie, w końcu ci to obiecałem - zauważa - Za ile mam być gotowy? - spogląda na mnie niewinnie, a mój już i tak dobry nastrój wchodzi na jeszcze wyższy poziom.

- Najlepiej zaraz - siadam na przeciwko niego i stykamy się nosami - Na pewno jesteś mentalnie przygotowany? - pytam dla pewności.

- Dopóki się nie rozmyślę, to jestem - szczerzy się i szybko łączy nasze wargi - Ale mogę się bardzo szybko rozmyślić - dorzuca zawadiackim tonem.

 -Obyś tylko nie rozmyślił się w dziesięć minut - rzucam i niemal wbiegam do łazienki, żeby szybko się ogarnąć.

Miejmy nadzieję, że w mniej niż dziesięć minut.

* * *

O dziwo Jon aż tak nie marudzi, jak zapowiadał przez niemal cały czas. Coraz bardziej odnoszę wrażenie, że on tylko próbował sprawdzić siłę mojej woli, bo raczej nie chodziło o oszczędność pieniędzy, gdybym jednak zmieniła zdanie; w końcu wstęp tutaj jest darmowy.

Co prawda ledwo minęło półtorej godziny, od kiedy tu weszliśmy, ale naprawdę spodziewałam się, że mój facet wymięknie o wiele wcześniej. Szczególnie że nigdy nie był najwięszkym fanem starożytnych eksponatów, które są tutaj jednymi z najważniejszych i z kolei to właśnie one robią na mnie największe wrażenie. Pewnie dlatego, że jakieś pół roku na moim roku studiów było poświęcone właśnie starożytności. Dlatego jestem z tym wszystkim niemalże na świeżo i doceniam to wszystko zdecydowanie bardziej.

Do tego naprawdę cieszę się, że mój chłopak próbuje zadawać jakiekolwiek pytania. Nie wiem czy szczerze jest zainteresowany tematem, czy po prostu chce sprawiać jakiekolwiek pozory. Jedno jest pewne: odpowiadanie na nie sprawia mi ogromną radość. W końcu wiem to wszystko między innymi po to, żeby się tym wszystkim dzielić. Co prawda chyba czasem trochę przesadzam i aż nadto się rozgaduję, ale jeszcze nie słyszałam, żeby Jon próbował mi przerwać.

- A właściwie - zaczyna nagle - To czemu to wszystko jest akurat tutaj, a nie w Grecji albo Egipcie, czy gdzieś?

- Wiesz, Brytyjczycy lubią przywłaszczać sobie różne rzeczy, szczególnie historyczne - mówię nieco cichszym tonem, żeby przypadkiem żaden Angol nie nakablował mnie do królowej Elżbiety. Może i z przyjemnością zamieniłabym z nią dwa słowa, ale raczej nie w tego typu okolicznościach - Grecy i Egipcjanie cały czas ich błagają, żeby zwrócono chociaż część najważniejszych eksponatów do domu, ale tutaj im się raczej nie pali. Żeby nie powiedzieć, że po prostu udają, że nie słyszą - dorzucam, na co Jon kiwa głową w geście zrozumienia - Niby ma to swoje plusy, ale taki sposób działania jest średnio... - zatrzymuję się, bo nie wiem, jakiego konkretnie słowa powinnam użyć.

- Jest po prostu chujowy - kończy za mnie mój facet, przez co muszę tłumić śmiech. Ma rację, ale powiedział to takim z taką bezpośredniością, że mnie to rozbawiło. Czasami śmieszą mnie rzeczy, które nie powinny - To trochę jakby amerykańska deklaracja niepodległości leżała w Australii - dodaje i na tym urywa się nasza dyskusja. Chyba nie ma do końca sensu jej tutaj ciągnąć, bo jeszcze na serio nas stąd wyrzucą.

A ja przecież nawet nie jestem w połowie.

Może i część tych rzeczy jest kradziona, ale tym plusem, o którym mówiłam Jonowi jest fakt, że nie muszę jeździć po całym świecie, żeby to wszystko zobaczyć. Co prawda nie musieć wcale nie oznacza nie chcieć, ale w dalszym ciągu jestem tylko leniwym i biednym Amerykaninem.

A w końcu to Amerykanie stawiają u siebie kopię Partenonu, pewnie po to, żeby nie fatygować się i podróżować do Aten. Do tego nazywanie Nashville Atenami południa brzmi jak jakieś dziwnie pokrętne tłumaczenie się. Niby ten pseudonim przyległ do tego miasta już jakieś sto lat temu, co w dalszym ciągu utwierdza mnie w jednym przekonaniu.

Moi rodacy próbują od wieków zrobić ze swojego kraju drugą Europę, ale po swojemu. I idzie to w bardzo zabawnym kierunku już od takiego okresu, że nie pozostaje mi nic innego, jak się temu przyglądać.

I zwiedzać Stary kontynent, żeby później wszystko porównywać i się z tego śmiać. Ostatnie, co można o mnie powiedzieć to to, że jestem patriotą.

* * *

- Widzisz? jednak nie było aż tak źle - uśmiecham się do Jona, kiedy wychodzimy z muzeum. Mój wynik naprawdę nie jest zły. Około czterech godzin w jednym z największych muzeów na świecie, to naprawdę akceptowalny czas. Wiadomo, nie mogłam stać w niektórych miejscach tak długo, na ile bym chciała, ale zawsze jest szansa, żeby tu kiedyś wrócić na szybką powtórkę.

- Mam nadzieję, że większego muzeum już na świecie nie mają - stwierdza pół żartem, pół serio, na co parskam śmiechem.

- Z większych do tego został mi tylko Luwr - zaczynam - Ale w Muzeach Watykańskich najchętniej spędziłabym cały dzień, tam jest dużo więcej rzeczy, które mnie interesują - spoglądam na jego twarz, która momentalnie rzednie.

- Cały... dzień? - powtarza niepewnie, na co śmieję się jeszcze głośniej.

- Przecież nie jedziemy tam jutro, kowboju - z trudem się uspokajam - Rzym i Watykan to trochę bardziej odległe plany - dodaję - Ale zobaczyć Kaplicę Sykstyńską albo Galerię map, albo...

- To chyba muszę już zacząć się przygotowywać - przerywa mi, na co czochram mu włosy.

- Na razie to chyba trzeba powoli się przygotowywać do powrotu - zauważam. Nie jestem pewna, czy aby na pewno chciałam to mówić na głos, ale akurat udało mi się stworzyć całkiem płynne przejście. Poza tym, nie chcę myśleć o tym, kiedy dopiero uda mi się trafić do Rzymu, który jest moim marzeniem, od kiedy pierwszy raz trafiłam do Włoch i zachłysnęłam się wszystkim, co związane z tym krajem. Chociaż zachłysnąć się, to za słabe określenie.

Ja w tym po prostu utonęłam.

- Ej, wracamy dopiero pojutrze - odbija po chwili - To też są dla mnie odległe plany, ale na to nie chcę się przygotowywać - dodaje z niewinnym uśmiechem - Na razie jedyne, co chcę przygotować, to plan pójścia z dala od tego muzeum.

- Niech będzie, marudo - teatralnie przewracam oczami - Ale przynajmniej już nie pada - zauważam.

- Chyba nie będzie już dzisiaj aż tak źle, jak rano - to urywa naszą rozmowę - Umieram z głodu, możemy gdzieś pójść i najeść się czymś tanim? - słyszę ten niemal błagalny ton i nie mogę się nie uśmiechnąć.

- Pizza? - proponuję.

- Pizza.

15 lipca 1985

Nie mogę uwierzyć, że to w zasadzie nasz ostatni pełny dzień tutaj. Cały ten czas zleciał dużo za szybko, a ja w dalszym ciągu odnoszę wrażenie, że tak naprawdę nic tutaj nie zobaczyłam. I to nie dlatego, że przez cały pobyt tutaj siedzieliśmy w hotelu. Po prostu w Londynie jest tyle rzeczy, że nie da się wszystkiego zobaczyć w tydzień i jednocześnie nie być wymęczony jak koń po westernie.

Jednak teraz i tak musimy włączyć trochę szybsze tempo, ale nie jest to spowodowane dalszym zwiedzaniem.

Oczywiście niepisanym obowiązkiem każdego wakacyjnego wyjazdu jest przywóz pamiątek. I kiedyś się zastanawiałam, jakim cudem moi rodzice kupują pierdółki z każdego miejsca na świecie każdemu i jego psu, ale teraz zauważam, że dorosłe życie jednak owocuje w potencjalnych ludzi, którym wisisz jakiś drobiazg z podróży.

I o ile kupiliśmy już coś dla (chyba) każdego, to zostaje nam trochę inny, nieco twardszy orzech do zgryzienia.

Nasz najlepszy przyjaciel i mój niebiologiczny brat, Richie Sambora.

Niestety tak się złożyło, że w dniu jego urodzin byliśmy już tutaj, więc jedyne, co mogliśmy mu zrobić, to złożyć życzenia przez telefon. Z drugiej strony, wychodzi nam to nawet na dobre, bo możemy pomyśleć nad prezentem nieco dłużej i dodać mu trochę oryginalności, skoro możemy tu kupić rzeczy niedostępne w Stanach.

Dlatego też w plecaku Jona obija się prawdziwa szkocka whisky. Szczerze nie miałam zielonego pojęcia, ile kosztuje taka przyjemność w płynie, do momentu w którym nie wykładaliśmy pieniędzy na ladzie. Co prawda usłyszeliśmy że to jest najlepsza whisky w tym przystępnym przedziale cenowym, jednak cena i tak nie spowodowała u mnie uśmiechu na twarzy, aczkolwiek nie oszukujmy się. Radość naszego przyjaciela jest warta każdych pieniędzy.

Oby tylko tej radości nie rozbili pracownicy lotniska.

- Mamy jeszcze jakieś pomysły na prezent? - pytam mojego chłopaka, kiedy postanawiamy na chwilę odpocząć na jednej z ławeczek w Green Parku.

- Trudno powiedzieć - odpowiada - Najpierw muszę sprawdzić, ile mam jeszcze pieniędzy - dodaje, po czym delikatnie kładzie plecak na podłodze, po czym wyciąga z niego portfel.

- Jakie Elżbietki tam masz? - patrzę mu na ręce.

- Kolorowe - odbija, na co parskam śmiechem. Używamy tych banknotów i monet prawie tydzień, ale wciąż nie jesteśmy w stanie rozpoznać nominału po kolorze. Z drugiej strony, to całkiem fajne rozwiązanie, bo jeśli używasz tych papierków na co dzień, nawet nie musisz się im dokładnie przyglądać, a wiesz, ile są warte. Nam jednak pozostaje tylko studiować je nieco dokładniej - Trzy piątki i dwudziestka - mówi w końcu.

- Chyba też muszę sprawdzić - stwierdzam. Trzydzieści pięć funtów to wcale nie jest tak mało, bo to ponad czterdzieści pięć dolarów, ale musimy jeszcze zostawić sobie jakieś drobne na wszelki wypadek. Bo kto wie, co może wydarzyć się na lotnisku. No i chcielibyśmy oddać Tori za paliwo i fatygę.

Sama w końcu wyciągam portfel ze swojego plecaka. Po krótkich oględzinach pokazuję jeden banknot Jonowi.

- Shakespeare. Czyli mamy pięćdziesiąt pięć funtów - podsumowuje - Prawie jesteśmy bogaci.

- W jakimś stopniu jesteśmy - odbijam i lekko się do siebie uśmiechamy - Ale na Gibsona nas raczej nie stać.

- Ani na nadbagaż - dorzuca, po czym nastaje chwila ciszy, bo obydwoje próbujemy wpaść na jakikolwiek pomysł - Wiesz, co będzie najgorsze? - pyta nagle, przez co odwracam się w jego kierunku - Jeśli kupimy to samo, co ma dla niego Tori.

- Wiesz co? Wydaje mi się że ona jest jednak trochę bardziej kreatywna niż my - odpowiadam, a w odpowiedzi dostaję pstryczka w nos - A może by tak...

- Coś do gitary? - Jon przerywa moje rozmyślania, a na słowo gitara coś mnie olśniewa.

- Mam pomysł! - mówię to głośniej niż brzmiało to w mojej głowie - A gdyby tak kupować mu co roku jakieś pierdoły do gitary na urodziny, aż w końcu w któreś odłożymy tyle, że kupimy mu nową? - zarzucam sugestię, na co blondyn unosi kąciki ust.

- Podoba mi się to. No i mamy jakieś plany na następne lata - stwierdza i cmoka mnie w policzek.

- No dobra, ale co w tym roku? - to pytanie jednak wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Mam nadzieję, że już tylko chwilowo, bo Jon już nie ma konsternacji wymalowanej na twarzy.

- Ostatnio mi mówił, że jego pasek do gitary zaczyna się pieprzyć - mówi, a ja wewnętrznie czuję wybuch radości - No i coś tam jeszcze gadał, że to szmelc i najchętniej by go wyjebał - dodaje.

- Czyli już mamy naszą listę zakupów - stwierdzam to z jeszcze większym uśmiechem.

- Czyli idziemy za pięć minut, bo jeszcze bolą cię nogi? - pyta mój facet, już przyzwyczajony do tego, co mówiłam przez ostatni tydzień.

- Wyjąłeś mi to z ust - odpowiadam, a on znowu daje mi pstryczka w nos i wtula mnie w siebie.

16 lipca 1985

- Dobra, to co to za prezent-niespodzianka dla Richa? - zadaję Tori to pytanie dosłownie w momencie wejścia do jej auta.

- Myślałem, że to ja jestem niecierpliwy - Jon odzywa się z tyłu rozbawionym tonem, kiedy zamyka drzwi.

- Ja też - chichocze nasza znajoma - Ale obiecujecie, że nie zadzwonicie do niego na lotnisku? - dopytuje jeszcze. W odpowiedzi pokazuję jej gest zamykania ust na kłódkę i wyrzucenia klucza - No dobra, w takim razie muszę po to pójść - stwierdza, po czym wychodzi z samochodu i otwiera bagażnik, coś z niego wyciąga, zamyka go, a następnie do nas wraca. W ręce trzyma dość przeciętnych rozmiarów torbę, jednak słychać, że jest całkiem nieźle zapełniona, bo nic po niej nie lata - Chcecie pewnie zobaczyć, co jest w środku - domyśla się.

- No, niestety w moich okularach nie ma jeszcze rentgenu - szybko odrzucam, na co zarówno mój chłopak, jak i moja znajoma parskają śmiechem.

Rozchylam torbę delikatnie, żebym przypadkiem nic nie zniszczyła. Czuję niemalże taką samą ekscytację, jakbym otwierała prezent dla samej siebie.

Pierwsza rzecz, która rzuca mi się w oczy, zaraz po tym, że w środku znajduje się dość sporo bibuły, to mleczna czekolada z dodatkami. I to nawet nie dlatego, że jestem głodna; po prostu jest na samej górze. Następnie mój wzrok przykuwa kaseta Beatlesów. Rich zawsze mówił że potrzebuje więcej kaset, bo praktycznie nie ma z czym jeździć. Żeby tego mało, jest tutaj również mała butelka szkockiej whisky. Richie będzie w siódmym niebie myślę sobie.

Jednakże to jeszcze nie koniec, bo w torbie znajduje się jeszcze jedna, ostatnia rzecz. Przeciętnych rozmiarów zeszyt, jednak przeciętny w nim jest jedynie rozmiar. Część stron w środku jest nieco grubsza, niż inne, pewnie ze względu na ilość naklejonych na nie elementów. Okładka też ma na sobie doklejane i dorysowywane elementy. Wygląda naprawdę ładnie i estetycznie, a mój przyjaciel popłacze się ze szczęścia na jej widok.

- Nie otwieram tego, jak coś - odzywam się i pokazuję na notatnik - Ale wygląda przecudnie - dodaję.

- To album z naszymi wspomnieniami - wyjaśnia - Może nie ma ich aż tak wiele, ale udało mi się to zrobić. No i jest tam sporo rzeczy, które mi się z nami kojarzą. Po prostu my na papierze.

- Zajebisty pomysł - komentuje mój facet. Po tonie głosu słyszę, że naprawdę mu się podoba - Też mogę zobaczyć?

- Oczywiście, tylko...

- Tak, będę ostrożny - przerywa jej Jon, na co obydwie lekko się uśmiechamy, a ja podaję mu to, o co prosił.

I w ten sposób torba z prezentem trafia do tyłu i już tam zostaje, a po włączeniu silnika i odpaleniu jednej z kaset, rozpoczynamy rozmowę na nieznaczący temat, która sprawia, że czas mija w zastraszającym tempie.

Po kilkudziesięciu minutach trafiamy na Heathrow. Mimo że lotnisko sprawia na mnie ogromne wrażenie i byłabym w stanie siedzieć tutaj bardzo długo, ogarnia mnie okropne uczucie smutku. Niby to wciąż Londyn, ale ja już czuję, że w praktyce mnie już tu nie ma. To trochę taki stan pośredni między stolicą Anglii a moim domem, jednak w moich myślach jestem już w szarej rzeczywistości Jersey.

Właśnie wypakowujemy naszą walizkę z bagażnika, po czym niestety musimy pożegnać się z Tori. Chociaż oczywiste jest to, że musiało to nastąpić, i tak jestem w mocno średnim humorze. Obie próbujemy się uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry, jednak jestem prawie pewna, że wewnątrz czujemy praktycznie to samo. Mocno się obejmujemy z myślą, że aktualnie dość mocno ogranicza nas krótki czas darmowego parkingu - musimy się streszczać.

- Zadzwońcie jak tylko będziecie w domu - prosi nas.

- Będziemy szybcy, żeby zdążyć przed Richem - stwierdza Jon - On ci będzie dziękować za prezent przez pół dnia - dorzuca, na co przyznaję mu rację.

- Prawda! - wtóruję mu - Będzie zachwycony!

- Kocham was - szczelnie obejmuje naszą dwójkę, co od razu odwzajemniamy. Ja niestety z pełną świadomością tego, że już naprawdę czas się rozstać - Uważajcie na siebie.

- Zawsze uważamy - mówię jeszcze (trochę półprawdę), kiedy stajemy naprzeciwko siebie - A ty jedź bezpiecznie - dopowiadam.

- Zawsze jeżdżę bezpiecznie - odpowiada mi, uśmiechając się szeroko.

Po jeszcze jednej serii pożegnań, Tori wsiada do auta, podczas gdy Jon pakuje jej prezent dla Richa do walizki. Musi to robić jak najdelikatniej, żeby nic nie uszkodzić, ale po chwili niezbyt równej walki udaje mu się wszystko domknąć.

Teraz już musimy wejść do terminala.

Zabrzmi to dosyć masochistycznie, ale nie obraziłabym się, gdyby coś stało się naszemu samolotowi powrotnemu. Znaczy się, nie mam tu na myśli katastrofy lotniczej, ale jakiejś małej awarii, która spowodowałaby uziemienie maszyny na parę dni już tak. Umówmy się, z przyjemnością spędziłabym tutaj jeszcze co najmniej kilka dni. Może i nie mamy już pieniędzy i noclegu, ale na pewno jakoś byśmy sobie tu poradzili. A poza tym Londyn jest po prostu przepiękny i magiczny zarazem. W domu znowu uderzy nas szara rzeczywistość. Wtedy naprawdę dobitnie poczuję, że klepię biedę i chyba nie pozostaje mi nic innego, jak podjęcie pracy. Nie wspominając o tym, że na nowo rozpocznie się odliczanie do powrotu Jona na trasę, czyli nota bene niewidzenia się do października.

Jednak patrząc na to, że właśnie złożyliśmy swój bagaż, a na tablicy odlotów wszystko jest w idealnym porządku, to chyba jednak samolotowi nic nie grozi. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro