9. Time Passes Quickly and Chances Are Few

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jersey, 18 listopada 1983

Nie ma gorszego okresu w roku, niż okres okołoświąteczny. Zwłaszcza, kiedy jesteś człowiekiem jak ja i masz często ochotę zwyczajnie zamknąć się w pokoju z dala od wszystkiego i wszystkich.

Aczkolwiek dzisiaj, o dziwo, to spędzanie czasu ze znajomymi jest, moim wybawieniem od ciągłego zabiegania moich rodziców, którzy chcą wszystko przygotować na święta. Dzięki temu, że chłopakom zachciało się wejść do studia (a to było akurat wolne, bo wszyscy mają inne rzeczy do roboty), mogę uciec od stresu, jakim są ciągłe zakupy i poganianie mnie na załatwienie innych sprawunków.

Co prawda zespół nie ma zbyt wiele do roboty, w zasadzie są to ostatnie poprawki i przymiarki na pierwszy winyl, ale przez to, że Tony postanowił dzisiaj nie przychodzić, panowie stwierdzili, iż podszkolą się trochę na polu miksowania i produkowania utworów, żeby w niedalekiej przyszłości nie musieć płacić za profesjonalnego producenta, czy inżyniera dźwięku, który będzie im wszystko sklejać.

- Dobra, a ten suwak jest do czego? - pyta David, wskazując na lewą część konsoli.

- Chyba gitara - odpowiada Jon i niepewnie przesuwa go do góry. Wszystko ćwiczą na jednej z kopii singla Runaway, żeby czasem nie zepsuć swoich innych nagrań. Po zabiegu wykonanym przez blondyna, bas o wiele bardziej daje o sobie znak - Prawie trafiłem.

- No, Alan Parsons to by dumny nie był - chichoczę rozwalona na kanapie.

- Co chcesz? Dopiero się uczymy - odzywa się Richie, który właśnie znalazł sposób na zgłaśnianie gitary i klaszcze, żeby wyładować satysfakcję - Zresztą, jak taka mądra jesteś, to stań za konsolą i miłej zabawy.

- To nie ja zajmuję się zawodowo muzyką, tylko wy - odpowiadam i przewracam się na plecy i nagle dodaję - Chociaż spróbować można - wstaję i podchodzę do nich. Staję nad konsolą, a kiedy Jon chce pokazać mi, do czego udało mu się dojść, Rich uderza go po rękach.

- Bierz te łapy! Sama musi do tego dojść, jak my przez ostatnią godzinę - blondyn unosi ręce w geście kapitulacji i się chichra. Sama lekko się uśmiecham, po czym skupiam się na suwakach i pokrętłach.

- Dobra, to tak - bawię się palcami - Tu będą basy ogółem - wskazuję na pokrętła i na dowód to sprawdzam. Jest tak, jak myślałam - Tutaj albo tutaj są wokale - jedną dłoń daję na jeden zestaw suwaków, a drugi na kolejny. Tico patrzy na mnie z aprobatą, a to chyba oznacza, że w pewnym stopniu mam rację - Widzisz? Idzie mi lepiej niż wam.

- A gitara gdzie jest? - Richie unosi brew, a ja znów patrzę na konsolę.

- Testujesz mnie jak mój ojciec - śmieję się pod nosem i zsuwam jeden z mechanizmów na dół, z nadzieją, że wyciszę główny instrument mojego kumpla. Ku mojemu nieszczęściu wyciszam perkusję, a szatyn triumfuje nade mną.

- Niby się z nas śmiejesz, a sama taka dobra nie jesteś - zachowuje się jak dzieciak z podstawówki, a ja mu się odpłacam i zupełnie przypadkiem, kiedy wstaję, depczę go po stopie.

- No cóż, nie ma ludzi nieomylnych, Richardzie - podchodzę do drzwi - Ktoś coś chce?

- Możesz mi colę kupić - odpowiada Rich.

- Takich klientów nie obsługujemy - droczę się z nim.

- Takie osoby możemy wyprosić ze studia - wiem, że mój kumpel żartuje, bo mówiąc to głupio się uśmiecha, ale nie chciałabym się narazić, więc odpowiadam krótkie:

- Zwykła, czy Zero?

2 grudnia 1983

Minęło parę dni od jednego z najgorszych dni w całym roku - Święta Dziękczynienia. Musiało minąć trochę czasu, żebym mogła dojść do siebie po absolutnie najbardziej przerażającym spotkaniem z rodziną, które ma miejsce raz na jakieś trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Ktoś może powiedzieć, że tylko raz, ja powiem, że aż. To naprawdę zdecydowanie za dużo. Za dużo niewartego czegokolwiek stresu. Jeszcze tylko Boże Narodzenie i na jakiś czas znów mogę zapomnieć o moich krewnych.

Tego samego nie mogę powiedzieć o moich przyjaciołach i bardzo dobrze. Akurat teraz Hann i Emi siedzą u mnie i gadamy o tragikomizmie jakichkolwiek świąt, które trzeba spędzić w rodzinnym gronie. Nie byłybyśmy jednak sobą, gdybyśmy się nie ponabijały z mojego brata.

Śmiejemy się z jego zarobków i tego, jak zwyczajnie jest głupi, aż nie słyszę charakterystycznego i irytującego dzwonka telefonu. Leżę teraz rozwalona na łóżku, więc zupełnie nie widzi mi się wstawanie, tylko po to, żeby podnieść słuchawkę. Dlatego proszę Hannah, żeby po prostu podgłośniła gramofon, ale ona stanowczo odmawia i niemal zmusza mnie do odebrania, mówiąc, że jeśli ja tego nie zrobię, to sama wstanie i będzie gadać głupoty do osoby po drugiej stronie.

Z tego powodu podnoszę się i zmierzam w stronę telefonu, po czym podnoszę słuchawkę.

- Halo? - mówię, tak samo niepewnie, jak zwykle.

Cześć Pati, Alec z tej strony - słyszę głos kumpla i głupieję.

- Cześć stary. Nie pamiętałam, że podawałam ci mój numer - dziewczyny nagle podchodzą do mnie i pokazują mi żebym delikatnie odsunęła słuchawkę od ucha, żeby one mogły biernie uczestniczyć w rozmowie. Nie podoba mi się ten pomysł, ale robię to, o co mnie proszą.

Bo nie podawałaś, mam go on Jona - odpowiada - Ale to nie jest ważne - kontynuuje - Organizuję u siebie dziesiątego imprezę przedświąteczną, może chcesz wpaść? - pyta, a ja chwilę myślę nad odpowiedzią.

- A ile będzie osób? - pytanie brzmi może, jakby było zbędne, ale muszę wiedzieć, jak bardzo musiałabym się przygotować psychicznie.

Nie wiem, zobaczymy. Ale wiesz, duży dom, to impreza nie może być mała - Nie podoba mi się to, ale czego innego mogłam się spodziewać po Alecu?

- No nie, wiem... - wzdycham i zaczynam się zastanawiać. Nie udaje mi się jednak odpowiedzieć, bo wyrywa się Hannah:

-Oczywiście, że przyjdzie, ale tylko, jak jej przyjaciółki też mogą.

Pewnie, im więcej ludzi, tym lepiej - słyszę po drugiej stronie śmiech mojego kumpla - To do przyszłej soboty, a ja lecę obdzwaniać innych.

- Pewnie, trzymaj się, postaramy się być - odpowiadam i rozłączam się, po czym zwracam się do przyjaciółek - Dzięki. Kuźwa, dzięki.

- Ależ nie ma problemu - szatynka, jak gdyby nigdy nic wraca do mojego pokoju i rzuca się na łóżko - Gdyby nie my, to byś nigdy się nie zgodziła.

- No i co? - prycham i sama siadam na materacu - Byłby dzień świętego spokoju.

- Ty to masz wiecznie problemy - stwierdza Emily - Skoro Alec jest kumplem Jona, to pewnie on też tam będzie - wzdycham.

- I co z tego?

- No i to, że w końcu mu wszystko ładnie wyśpiewasz - blondynka przewraca oczami - Tylko najpierw musisz się odstrzelić, żeby zwrócić uwagę.

- I co sugerujesz? W co mam się ubrać?

Nie dostaję odpowiedzi, tylko przyjaciółka wstaje i otwiera moją szafę. Boże, jaki ty tu masz syf, słyszę. Zgadzam się, żyję chlewie, ale dopóki jestem w stanie znaleźć wszystko, to nie ma żadnego problemu. Chociaż i tak trafiła na dość dobry dzień dla mojego pokoju.

- Gdzie masz jakąś kieckę? - patrzy po każdym wieszaku.

- Nie mam żadnej, bo po co mi one - wzruszam ramionami i podchodzę do moich winyli i wyciągam album grupy A Flock of Seagulls, po czym staram się wymierzyć igłą idealnie w piosenkę I Ran. Można powiedzieć, że mi się udaje. Znowu spoglądam na Emily - Jeżeli myślisz że wykopiesz tu jakąkolwiek sukienkę, to grubo się mylisz.

- No i zaś marudzisz - mruczy pod nosem i wraca do szukania. Po chwili wyciąga jedną z wielu moich kolorowych koszuli, ta dość jest dość przylegająca - Nic lepszego nie wymyślę, teraz trzeba znaleźć dół.

- Dasz mi chociaż ubrać jeansy? - mój głos jest pełen nadziei.

- Niech ci będzie. W sobotę ci zrobimy ci włosy i będziesz wyglądać jak milion dolarów.

- Taa, jasne.

10 grudnia 1983

- A nie mówiłam? Milion dolarów.

- Mhm, chyba z Monopoly - odbijam, lecz prawdę powiedziawszy, podoba mi się fryzura i delikatny makijaż, które zostały mi zrobione. Ale nigdy nie powiem, że wyglądam jakoś wybitnie. Sumienie i lustro zwyczajnie mi na to nie pozwala.

W każdym razie, cała nasza trójka jest już gotowa do wyjścia na imprezę do Aleca. Dalej nie jestem chętna tam pójść, ale chyba już nie ma odwrotu. Słowo się rzekło, a mleko rozlało.

Wychodzimy z mieszkania i wsiadamy do samochodu Hannah. Przyjaciółki, w przeciwieństwie do mnie, mają prawa jazdy. W dalszym ciągu nie uważam tego za jakiś duży problem. Zajmuję miejsce z tyłu i proszę, żeby dziewczyny włączyły radio. Spełniają moją prośbą, a z głośników zaczyna sączyć się muzyka. Zaczynamy jakąś prostą rozmowę, a między zdaniami nakierowuje Hann na dom mojego kumpla. Chyba nie spodziewały się, że kierunkiem będzie Perth Amboy, ale nie zadają też jakiś pytań.

Chyba po prostu o wszystkim chcą się przekonać na miejscu.

Zajeżdżamy pod dom Aleca kilkadziesiąt minut później. Trudno dzisiaj nie zauważyć, gdzie mieszka basista, bo na podjeździe już stoi kilka samochodów, a przez okna widać chmary ludzi. Czyli jak powiedział, tak zrobił. Mało osób to tam nie ma. Czterdzieści to najmniej, ile mogę powiedzieć. Na samą myśl robi mi się niedobrze, a to tylko moje optymistyczne szacunki. Taki nawał stworzeń mojego gatunku przyprawia mnie o mdłości.

Dziewczyny już zdążyły wysiąść z samochodu, a ja dalej siedzę na tyłach i zastanawiam się, czy mam jeszcze możliwość powrotu do swojego pokoju pod koc.

- Wychodzisz sama, czy mamy cię stamtąd wyciągnąć siłą? - pyta retorycznie Emily, a ja niechętnie naciskam na klamkę i wychodzę z auta - No to co? Czas się najebać!

- Wybornie - wlepiam wzrok w podłoże.

- Weź nie narzekaj - odzywa się Hannah - Serio będzie świetnie. Na takich imprezach zawsze tak jest. Jak coś, to się zwiniemy wcześniej - jak słyszę frazę jak coś, to jedno wiem na pewno. Nie zwiniemy się wcześniej, niezależnie co powiem.

Podchodzimy do posesji Aleca i dzwonimy do drzwi, które po chwili otwiera nam sam gospodarz. Po samym jego wyglądzie, ciężko stwierdzić, czy jest trzeźwy, czy pijany, jednakże znając mojego kumpla - raczej to drugie.

Przytulam się z basistą na powitanie, po czym przedstawiam mu moje przyjaciółki. Podają sobie ręce, a szatyn zaprasza nas do środka, życzy nam dobrej zabawy i wraca do tłumu.

W wejściu od razu słychać głośną muzykę, śmiejących się ludzi i ogólnie pozytywny, imprezowy nastrój. Gra dość głośna muzyka, a w powietrzu unosi się dym papierosów, bo nikomu nawet nie chce się pomyśleć o paleniu na zewnątrz.

Dziewczyny są wyraźnie zadowolone z organizacji i wchodzą w tłum, ciągnąc mnie za sobą. Nie wiem, od kiedy mają chęci na takie formy rozrywki, ale mam tylko nadzieję, że to chwilowe, bo wielu takich przyjęć nie wytrzymam.

- To co? Idziemy się rozerwać? - pyta Emily.

- Co masz na myśli? - odpowiadam pytaniem.

- Jak to co? Napić się i bawić się do rana! - krzyczy entuzjastycznie, a Hann to podziela. Sama lekko się uśmiecham. Chociaż moje racjonalne myślenie ma raczej do powiedzenia proste: 
Będzie przejebane. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro