11.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Wstawaj - zabrzmiał kobiecy głos.
Zethar uniósł nieco powieki. Ostre światło zaatakowało jego zaspane oczy. Zamrugał kilka razy. Poderwał się przerażony, widząc nad sobą Lilly. Wrzasnął zaskoczony i prędko zacisnął oczy.
- Co ci jest? - usłyszał Keirę.
Przetarł twarz, po czym zerknął przez palce. Likwidatorka stała tuż przy nim i patrzyła się na niego jak na szaleńca.
Rozejrzał się. Musiał się upewnić, że jest w lesie, a nie w sierocińcu. Przyjrzał się stojącej nad nim kobiecie. Tak, to była Keira. Nie Lilly. Keira.
Dziewczyna przykucnęła przy nim, po czym poklepała go po policzku, by oprzytomniał.
- Ej, co się dzieje?
- Nic. Wszystko jest w porządku.
- Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha.

Bo tak było. Chyba...

Zethar odchrząknął, po czym wstał i otrzepał się z kurzu.
- Ruszamy?
- Nie świruj, Zethar - mruknęła Keira podchodząc do swojego konia.
Chłopak wziął głęboki wdech i dla pewności jeszcze uszczypnął się w rękę. Rozejrzał się. Był w lesie z Keirą. Dobrze. Już był pewien, że nie spał.
Osiodłał konia i wsiadł na niego.

Zapowiada się długa i ciężka podróż...

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Jechali cały czas w górę rzeki. Zethar starał się nie myśleć o nieznośnym bujaniu i jeszcze gorszym burczeniu w brzuchu. Planowali posiłek dopiero na wieczór. Musiał wytrzymać. W końcu co to jest za wyzwanie dla dzieciaka z ulicy?
- Powiesz mi w końcu, co cię rano napadło? - rzuciła Keira nie odrywając wzroku od mapy, którą ciągle przeglądała.
- Hm? O co ci chodzi?
- Wystraszyłeś się mnie. Jestem, aż taka upiorna?
- Emm... Wcale się nie wystraszyłem.
- Przestań. Wyglądałeś jakbyś miał wyskoczyć ze skóry i zwiać.
- Daj mi spokój. Wcale się ciebie nie wystraszyłem.
- To może miałeś zwidy. Hę?
- Ale z ciebie wścibska baba.
- Cóż, taka natura Likwidatorek - uśmiechnęła się pod nosem - Wścibstwo kobiet i dociekliwość zabójcy w jednym.

Zapamiętać: unikać Likwidatorek jak ognia.

- Powiesz mi w końcu, gdzie jedziemy? - zmienił temat.
- Ty masz swoje sekrety, to ja mam swoje.
- Oj, daj spokój... A mogę chociaż wiedzieć, co będziemy robić na miejscu?
- Powiem ci tylko tyle, że nie będziesz zadowolony.
- Umiesz człowieka uspokoić...
- Wrodzony talent.
Nagle dostrzegli grupę jeźdźców. Keira prędko złożyła mapę i przyjrzała się powiewającym na wietrze flagom. Były to białe chorągwie naznaczone błękitnym krzyżem, ozdobionym przez złote symbole.
- Prywatna straż... - Keira łapczywie wciągnęła powietrze - Głowa nisko i gnaj najszybciej jak możesz.
- Co? - zdziwił się.
Keira wrzasnęła płosząc swojego konia, by ten pognał przed siebie. Zethar również przyspieszył.
- Stać! - usłyszeli za sobą.
- Wytłumaczysz mi co robimy?! - wrzasnął do Keiry.
- Nie dajemy się złapać! Rozdzielmy się, a gdy będziesz bezpieczny dalej jedź w górę rzeki.
Keira skręciła w prawo i zniknęła w zaroślach. Zethar zerknął przez ramię. Ścigająca ich straż rozdzieliła się. Część pognała za Keirą, reszta wciąż jechała za nim.
Skręcił w lewo. Cały czas popędzał konia. Wierzchowiec w pewnym momencie tak gnał, że gdyby się potknął o jakiś konar, to nie byłoby co zbierać z Zethara. Nagle teren zaczął się gwałtownie podnosić. Koń z trudem wskakiwał na strome skały, co i rusz krusząc któryś z kamieni. Zethar zacisnął powieki.

Jeśli jakikolwiek bóg istnieje, to błagam niech wyjdę z tego cało...

Na szczycie zbocza Zethar ściągnął wodze, zatrzymując gwałtownie konia. Zerknął w dół. Strażnicy stchórzyli.

Ha. Mało jest takich szaleńców jak ja.

Uniósł głowę. Był naprawdę wysoko. Gdyby teraz spadł, to zostałaby tylko mokra plama. Spojrzał na okolicę. Nie sądził, że natura może być tak piękna. Gęsty las rozciągał się daleko, aż do gór, które były ledwo co widoczne. Dostrzegł lśniącą linię rzeki, przecinającą puszczę. Gdzieś daleko unosiły się cieniutkie strużki dymu, a obok były puste przestrzenie - pola.
Znów spojrzał w dół. Żołnierze odjechali.
Poklepał zdyszanego wierzchowca po szyi.
- Brawo, mały. Wymknęliśmy się.
Otarł spocone czoło.

Jednak łażenie nocą po Derowen nie jest tak stresujące, jak szaleńczy cwał po lesie.

- No kolego, trzeba jakoś zejść i bynajmniej nie tędy - poprawił się w siodle, po czym ruszył.
Długo mu zajęło odnalezienie wystarczająco łagodnego spadku, by wierzchowiec dał radę zejść. Popędził konia do galopu i kierując się przeczuciem wjechał w las.
Omal nie zaczął się cieszyć jak opętaniec, gdy dotarł do rzeki.
Nagle z zarośli wyskoczył drugi czarny koń. Wierzchowce spłoszone swoim widokiem, stanęły dęba. Zethar twardo gruchnął o ziemię.

Cholera! Jak tak dalej pójdzie, to nie usiądę przez miesiąc!

Sekundę później zabrzmiał plusk. Zethar parsknął śmiechem widząc Keirę siedzącą w rzece, wręcz zdumioną faktem, że wylądowała w wodzie.
- Zemsta jest jednak słodka - zarechotał - A w tym przypadku nawet mokra!
- Dureń z ciebie - mruknęła wstając i od razu wyżymając koszulę.
- Możliwe, ale przynajmniej jestem suchy.
- Pamiętaj, że w każdej chwili mogę to zmienić - odparła sięgając po włosy.
- Co to była za straż?
- Okolicznego markiza - odparła wychodząc na brzeg - Wtargnęliśmy na jego tereny zakazanymi drogami. Gdyby nas załapali, wszystko by szlag trafił.
- Co masz na myśli?
- Zmierzamy do małego miasteczka, w którym markiz Aidan, można powiedzieć, pełni rolę króla. Gdybyśmy dali się złapać jego straży, nie moglibyśmy wjechać do Bothan.
- Bothan? - pozieleniał.
- Ta. A co?
- Nie jadę tam.
- Jesteś Naznaczonym, Zethar - zmarszczyła brwi - Czy chcesz, czy nie musisz wykonywać rozkazy.
Morven odwrócił wzrok. Nie chciał tam jechać. Nie mógł. Wszystko w nim wrzeszczało, że ma natychmiast wracać do Derowen i zapomnieć o Bothan.
Spojrzał na Keirę, która poirytowana jego zbuntowaną postawą wlepiała w niego swoje surowe spojrzenie.
- Co mamy tam zrobić? - spytał przez zaciśnięte zęby.
- Podobno jest tam jakiś "bohater". Walczy z bezprawiem jakie zapanowało w tym niepozornym miasteczku. Może by zechciał powalczyć też dla nas?
- Mamy go zrekrutować? Przecież dotąd Likwidatorzy musieli być szlacheckiego pochodzenia. Najpierw ja, teraz ten chojrak. Co się dzieje?
- Likwidatorzy się rozbestwili. Dla większości liczą się tylko pieniądze i pochodzenie z "wyższych" sfer. Jak myślisz dlaczego wprowadzono ten dziwny wymóg urodzenia się w szlacheckiej rodzinie? Czemu wielu Likwidatorów patrzy na ciebie z pogardą, gdy zjawiasz się pod Białym Dworem? Sądzą, że są lepsi. Pora sprowadzić ich na ziemię. Trzeba trochę "urozmaicić" Likwidatorskie szeregi.
Zethar pokiwał głową. To miało sens.
- Mówiłaś coś, że nie będę zadowolony z tej misji.
- A no nie będziesz - mruknęła siadając na kamieniu, by zdjąć buta i pobyć się wody.
- Czemu?

Nie licząc miejsca naszego działania...

- I to ja jestem wścibska?
- W końcu i tak się dowiem.
- Dobra, dobra - westchnęła zrezygnowana - Otóż najmiemy pokój od wdowy Isleen Noel.
- I co w związku z tym?
Keira podrapała się po głowie.
- Bo widzisz... Musimy udawać... małżeństwo.
Zethar parsknął śmiechem.
- A tak serio? - odetchnął głęboko - Co mamy zrobić?
Keira spojrzała na niego zażenowana.

O kurde... Ona nie żartuje...

- Nie... Nie, nie, nie! Nie ma mowy!
- Nie masz wyboru.
- Nie możemy udawać rodzeństwa?
- Rada wyznaczyła nam te role.
- Rada? Jaka znowu Rada?
- Likwidatorów, czubku.
- To coś takiego istnieje?
- Oczywiście, że tak.
- Kto jest w tej Radzie?
- Nie wiem. Nikt tego nie wie. To tajne.
- W takim razie jak otrzymałaś zlecenie?
- Zapomniałeś, że istnieje ktoś taki jak kurier? Jeszcze jakieś pytania?
Zethar wdrapał się na swojego konia.
- Ile ma potrwać ta szopka z małżeństwem?
- Kilka tygodni. Ta misja wymaga czasu. Nie możemy wzbudzać podejrzeń.
- Ruszajmy więc. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej...
Gdy zbliżyli się do bramy Bothan, coś ścisnęło Zethara za żołądek.

Obiecywałem sobie, że będę omijał tę wiochę...

Spojrzał na Keirę.

Czas przybrać maskę kochającego męża.

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Podjechali do jednego z wielu domów. Keira zsiadła z konia, po czym podeszła do drzwi i zapukała. Otworzyła kobieta. Zethar natychmiast wywnioskował, że miała już ponad czterdzieści lat.
- Dzień dobry - powiedziała Keira - Pani Noel?
- Tak. W czym mogę pomóc?
- Nazywam się Moira, a to mój mąż Ardal - wskazała na Zethara - Doszły nas słuchy, że najmuje pani pokoje. Nasz dom jest remontowany, a nie mamy gdzie się podziać. Przyjmie nas pani?
- Oczywiście. Zapraszam. Mój syn odprowadzi wasze konie do stajni.
Zethar spojrzał na Keirę, po czym zeskoczył z wierzchowca i wszedł z kobietami do domu. Chatka była mała i skromna. Przekraczając próg drzwi od razu wpadało się do kuchni.
- Rory! - zawołała Isleen.
Po chwili w pomieszczeniu pojawił się dziesięcioletni chłopiec. Zethar spojrzał na dziecko.

Widać, że im się nie przelewa. Ten dzieciak wygląda jak uosobienie biedoty.

Rzucił okiem na zapadnięte policzki chłopca i patykowate ręce. Następnie skupił się na podartych spodniach, brudnej koszuli, a w końcu na bosych stopach.
- Gdzieś ty się szlajał? - rzuciła zawstydzona Noel - Wyglądasz jakbyś właśnie wylazł od świń.
Chłopiec spojrzał na Zethara, po czym zwrócił się do Keiry.
- Dzień dobry - powiedział cicho.
- Rory, państwo chcą nająć u nas pokój. Wprowadź do stajni konie, które stoją przed domem. I umyj się, na Boga!
Chłopiec posłusznie wyszedł, by zająć się wierzchowcami przybyszy.
- Rozgośćcie się, proszę - Isleen uśmiechnęła się ciepło.
Usiedli przy stole. Gospodyni uraczyła ich skromnym obiadem.
- Skąd państwo przybywają? - zagadnęła.
- Z Owain - odparła Keira.
- Naprawdę? - uniosła brwi zdumiona - Jakoś państwa nie spotkałam, kiedy odwiedzałam rodzinę.
- Mieszkamy nieco za miasteczkiem - wtrącił Zethar - Wpadamy do Owain tylko po zakupy.
- Ach, rozumiem.
- Skoro mamy chwilę - zaczęła Keira, po czym sięgnęła do swojej torby.
Wyciągnęła małą sakiewkę i położyła ją przed Isleen.
- Zapłata za najbliższe dwa tygodnie - wyjaśniła - I mała dopłata za szybkie przyjęcie nas pod pani dach.
Wdowa sięgnęła po woreczek i zwarzyła go w dłoni.
- Są państwo bardzo hojni, ale nie mogę pobrać, aż takiej nadpłaty.
- Proszę się do nas zwracać po imieniu i przyjąć pieniądze. Nie narzekamy na biedę, a pani na pewno się przydadzą.
Kobieta z trudem powstrzymywała łzy wzruszenia.
- Dziękuję wam bardzo. Nie wiem jak się odwdzięczę.
- Pozwolenie nam na chwilowe mieszkanie tu w pełni wystarczy.
Isleen wstała.
- Musicie poznać moich przyjaciół. Z pewnością się polubicie. W końcu dobre relacje z sąsiadami to podstawa.
Zethar łypnął na Keirę.

Mówiłaś coś o nie zwracaniu na siebie uwagi?

- Oh, to nie jest konieczne - odparła Keira - Nie chcemy zawracać głowy pani przyjaciołom.
- Isleen, kochana. Mów mi Isleen. I wręcz nalegam, byście ze mną poszli. Nie pożałujecie.
W końcu wstali i poszli z Noel do pobliskiej gospody.
- Chodźcie, chodźcie - zachęcała kobieta, gdy byli już przed barem.
- Mieliśmy szukać tego "stróża", a nie nawiązywać znajomości - syknął cicho Zethar, gdy wdowa zniknęła już za drzwiami.
- W sumie dobrze się stało. Nie uważasz, że nowi lokatorzy powinni się z kimś zapoznać?
- Będzie z tego więcej problemów, niż pożytku.
- Przestań narzekać, do cholery - warknęła - Uśmiechnij się nieco i udawaj, że jesteś bardzo zadowolony, że tu jesteś. Jasne?
- Będziesz tego żałować - mruknął wchodząc do gospody.
Nim się obejrzeli siedzieli przy jednym ze stołów z nowymi towarzyszami. Właściciel knajpy nazywał się Renny. Był nieco roztrzepany i niezdarny, ale od razu zdobywał sympatię dzięki swojemu szerokiemu uśmiechowi. Jego żona Fenella była równie przyjacielska i trzeba było przyznać, że umiała gotować. Był jeszcze miejscowy kowal - Trevedic, co prawda miał specyficzne poczucie humoru, ale sprawiał wrażenie porządnego człowieka, któremu śmiało można było powierzyć własne życie. Jego żona - Irvette - nie przypadła do gustu ani Zetharowi, ani Keirze. Niemalże natychmiast wtrąciła do rozmowy temat pieniędzy i zaznaczyła, że jej małżonek mógłby kupić pałac markiza. Co oczywiście było bzdurą.
Był jeszcze Edan - medyk. Nie mówił za wiele, ale wydawał się być jak reszta gromady - ciepły i chętny do pomocy. Jego milczenie można było przypisać faktowi, że kilka miesięcy wcześniej stracił ukochaną żonę i został sam z córką.
Rozeszli się do domów, kiedy zrobiło się ciemno.
- Mili ludzie - zagadnęła Keira, gdy krążyła już po najętym pokoju, starannie zamykając okna i drzwi.
- Dosyć.
- Dosyć? W życiu nie widziałam cię tak rozbawionego, oprócz chwil, gdy się nade mną znęcasz.
- Ja nad tobą? Chyba ty nade mną!
- Ciszej. Rory pewnie już śpi. Obudzisz dzieciaka.
Zethar przewrócił oczami, po czym padł na twardą poduszkę.
- Przesuń się - mruknęła Keira.
- Przecież masz miejsce - ziewnął, po czym wskazał na podłogę.
- Nie bądź za cwany. Jeśli już ktoś ma spać na ziemi, to ty.
- Ja? Z jakiej racji?
- Choć raz byś się zachował jak dżentelmen - prychnęła.
- W tym fachu dżentelmeni długo nie dychają - zarechotał.
- Ruszże dupsko, bo do nich dołączysz.
Zethar przesunął się nieco. Keira położyła się na samej krawędzi, po czym bez ostrzeżenia wpakowała łokieć pomiędzy jego żebra.
- Au - syknął odskakując od niej.
- No widzisz, jak chcesz to potrafisz - mruknęła przykrywając się kołdrą.
- Zołza.
- Słyszałam.
- Bo miałaś usłyszeć - odparł odwracając się od niej.
- Jak miło. Dobranoc.
- Ta. Kolorowych koszmarów - rzucił, po czym zdmuchnął świecę stojącą na stoliku przy łóżku.

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Zethar nie mógł usnąć. Nie był w stanie znaleźć jakiejś wygodnej pozycji i tak po prostu zmrużyć oczy. W końcu nie wytrzymał. Ostrożnie wyślizgnął się z łoża, które niechętnie dzielił z Keirą. Bezszelestnie odział się w swój czarny płaszcz, po czym otworzył okno i wymknął się. Zamyślony szedł przez zamglone ulice Bothan. Gdyby mógł, to opuściłby tę wioskę. Tak szybko, jak się pojawił.
Doszedł na skraj miasteczka. Stał na placu, gdzie skoro świt kupcy rozstawiali swoje kramy. Uniósł głowę. W mglistych obłokach dostrzegł zarys wieży kościoła. Wszedł w jedną z uliczek, aż po chwili stanął przed świątynią.
Delikatnie musnął palcami stare, spękane wrota.

Nic tu się nie zmieniło...

Zerknął w bok. Dostrzegł niski, kamienny murek. Z trudem przełknął ślinę. Cmentarz.
Wolno wszedł na plac, gdzie znajdowały się nagrobki. Przybyło ich odkąd ostatni raz odwiedził to miejsce. Nic dziwnego, przecież ludzie ciągle umierali. Spojrzał na nieduży kopiec, przy którym była wbita deska z wydrapanym krzyżem.
Podszedł do mogiły. Coś go ścisnęło za gardło. Szczęka mu zadrżała.
- Tyle lat, Lilly... - szepnął pod nosem - Już tyle lat tu leżysz...
Kucnął przy grobie, by dokładnie obejrzeć wyryty jego ręką krzyżyk.
- Zebrało ci się na spacery? - usłyszał za plecami.
Zerwał się jak poparzony, po czym odetchnął głęboko widząc Keirę.
- Co tu robisz? - mruknął.
- Zabawne, miałam spytać o to samo - wskazała na grób - Ktoś bliski?
- Dosyć...
- Mam rozumieć, że między innymi z tego powodu nie chciałeś tu przyjeżdżać?
- Tak.
- Wytłumaczysz mi to, czy mam dalej ciągnąć cię za język?
- Nie będę cię zanudzać swoim życiorysem.
- Ależ z chęcią posłucham. Może w końcu zrozumiem, czemu przyjmowanie poleceń tak ciężko ci idzie.
- Twój szpieg nieco się pomylił mówiąc ci, że pierwszy raz zabiłem w obronie własnej.
- A zatem co cię skłoniło do morderstwa?
- Żądza zemsty - wbił spojrzenie w nagrobek - Wychowywałem się w tym mieście, a konkretnie w sierocińcu. Panowało proste prawo pięści. Albo bijesz, albo jesteś bity. Ja należałem do tych drugich.
- Czemu nie zwiałeś?
- Przez nią - wskazał na kopiec - Została oślepiona, przez podpitych strażników. Nie mogłem jej zostawić na pastwę losu. Umarłaby, a inni... nie kiwnęliby palcem. Pomagałem jej jak mogłem. Przemycałem jedzenie pod ciuchami, by starsi chłopcy nie widzieli, że coś mam. Jednak któregoś dnia mnie nakryli jak karmiłem Lilly. Zbezcześcili ją i zabili na moich oczach. Coś we mnie pękło... Poderżnąłem gardło najstarszemu i najsilniejszemu z moich prześladowców. Resztę tych drani spaliłem, razem z sierocińcem.
- Po tym uciekłeś?
- Nie. Dalej tu siedziałem. Jeszcze przez dwa lata. Zbytnio zapadłem w pamięć tutejszej straży. Często siedziałem w lochach, ale udawało mi się umykać przed surowszymi wyrokami. Ale pewnego dnia...
- Co zrobiłeś?
- Straż od zawsze robiła to co chciała. Podobnie szlachta. Którejś nocy, usłyszałem wrzaski kobiety. Jakiś arystokrata był pijany i chciał zgwałcić niewinną dziewczynę, która nie wiedzieć czemu tułała się po mieście nocą. Szlachcic oczywiście był z obstawą.
- Zaatakowałeś go, prawda?
- Tak. A za podniesienie ręki na arystokratę groziła szubienica. Dziewczyna uciekła, a ja wpadłem w łapska straży. Miałem zostać stracony następnego dnia. Nie przejąłem się tym zbytnio. Zawsze miałem "asa" w rękawie, a żołnierze uważali mnie za tępego dzieciaka, którego nie warto przeszukiwać. Chcieli mnie powiesić razem z jakimś facetem. Kiedy straciłem grunt pod nogami i zawisłem na sznurze prędko wysunąłem nóż z rękawa i przeciąłem pętlę, która omal nie złamała mi karku. Odciąłem też tego drugiego. Wykorzystując zamieszanie wciągnąłem go w tłum. Wymknęliśmy się. W zamian za uratowanie życia zabrał mnie stąd i wyszkolił na zawodowego zabójcę. Wiesz kim był?
- Zaskocz mnie.
- Likwidatorem. Wyobrażasz sobie? Uratowałem skórę Likwidatorowi.
- Co się z nim stało?
- Zmarł, gdy miałem siedemnaście lat. Wykończyła go jakaś zaraza.
Zamilkł na chwilę.
- Ha... Wyrwałem się z tego piekła, tylko po to, by do niego wrócić... - westchnął, po czym ruszył w stronę wyjścia ze cmentarzyska.
- To wyjaśnia twoje opory co do przyjazdu tutaj - powiedziała Keira, gdy zmierzali już do domu Isleen.
- Dziwisz mi się? - stanął - To w tutejszym sierocińcu miałem prawdziwe piekło na ziemi. To tu stałem się mordercą. Tu straciłem sumienie...
- Współczuję ci - szepnęła - Ale o przeszłości trzeba po prostu zapomnieć.
Minęła go i oddaliła się, aż zniknęła we mgle.

Zapomnieć. Zapomnieć. Cholera, łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro