104.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vivian powoli otworzyła oczy. Skrzywiła się nieco, gdy jej głowę ogarnął potworny ból. Jęknęła, kładąc rękę w miejscu, gdzie miała porządnego guza po zderzeniu z deskami.
Nagle zdała sobie sprawę, że leżała w miękkim łóżku. Poderwała się do siadu i szybko tego pożałowała. Brzuch i żebra zabolały ją potwornie. Starała się też zignorować boleść, katującą jej plecy.
Zmierzyła wzrokiem pomieszczenie, w którym się znalazła.
Ściany były obklejone setkami planów i map. Duże łóżko, w którym leżała, zepchnięto do rogu, a na środku znajdowało się biurko.
Uśmiechnęła się. Znała ten pokój.
Spojrzała na koszulę, która była jej jedynym ubraniem. Ktoś ją przebrał i to w męską koszulkę.

- O, już się ocknęłaś - usłyszała łagodny, kobiecy głos.
- Zaya - Vi poszerzyła uśmiech - Jak dobrze cię widzieć.

Kobieta odwzajemniła uśmiech, po czym przysiadła przy Vivian.

- Długo spałam?
- Prawie cały dzień. Bruno i Cardain cię znaleźli na plaży. Co się stało?
- Był potworny sztorm. Dagon zatonął... - nagle łapczywie wciągnęła powietrze do płuc - Jest tu Randy?
- Nie - Zaya pokręciła głową.
- Nie znaleźliście go?
- Pogoda się poprawiła, więc chłopaki przeczesują wszystkie brzegi wyspy. Póki co na nikogo żywego nie trafili...

Łza spłynęła Vi po policzku. Przed oczami stanęły jej rekiny, które co chwila wciągały pod wodę jakiegoś nieszczęśnika. Wśród nich mógł być...

- Nie płacz, dziecino - Zaya starła kroplę - Może Randy gdzieś się kręci po dżungli.
- A co jeśli nawet tu nie dopłynął?
- Bądź dobrej myśli. Słyszałam, że Ernan go szkolił. Jeśli przetrwał z nim, to da sobie radę.

Vivian wymusiła z siebie słaby uśmiech.
Zaya wstała i podeszła do sporego pudła. Rzuciła Vi jakieś ciemne spodnie i koszulkę.

- W czyjej koszuli spałam? - dziewczyna spytała, przejmując odzienie.
- Heresa. Stwierdziłam, że będzie ci wygodniej. A twoje ubrania... Cóż... Nadawały się już tylko na szmatę.

Zaya pomogła jej ściągnąć koszulę.
Vi spojrzała przerażona na zakrwawione bandaże, którymi była owinięta od pasa w górę.

- Poczekaj. Najpierw zmienię ci opatrunki.
- Bardzo źle to wygląda? - spytała, patrząc na krwiste plamy.
- Cóż... Masz parę paskudnych rys. Zaszyłam ci je, wykorzystując fakt, że spałaś - Zaya podeszła do biurka, na którym leżało pudło z opatrunkami - Mogą zostać ślady, ale nie przejmuj się. Mogłaś skończyć znacznie gorzej - znów przysiadła obok Vivian i zaczęła zdejmować z niej bandaż.
- Poczekaj. Jest tu lustro?
- Na pewno chcesz to zobaczyć?
- Tak - pokiwała głową.

Zaya pomogła jej wstać i podeszła z nią do dużego zwierciadła.
Ostrożnie odkleiła opatrunek od jej ciała i rzuciła go na podłogę.
Dostrzegła, że Vivian ma zamknięte oczy.
Dziewczyna westchnęła ciężko, po czym uniosła powieki. Przyłożyła dłoń do ust, kiedy spojrzała na swoje odbicie. Łzy zebrały jej się w oczach. Patrzyła na zaszyte rany. Jedna rysa znajdowała się na jej brzuchu. Sięgała od pępka i biegła aż do biodra. Dwie kolejne szpeciły jej piersi. Nie zwróciła uwagi na liczne siniaki i drobne zadrapania.
Po chwili obróciła się i zerknęła przez ramię. Skryła twarz w dłoniach, po tym, jak dostrzegła ranę sięgającą od łopatki, aż do krzyża.
Drobne blizny na policzku i ramieniu mogła zignorować, ale tak rozległe skazy, to było dla niej zbyt wiele...

- Są wstrętne... - zaszlochała.
- Spokojnie, Vi - Zaya położyła rękę na jej ramieniu - To świeże obrażenia. Kiedy się zagoją i zblakną nie będą się tak bardzo rzucać w oczy.

Nagle zabrzmiało pukanie.

- Chwilę - rzekła Zaya.

Zasłoniła bandażem rany Vivian.
Dziewczyna ubrała się w spodnie i koszulę, które otrzymała od Zayi.
Westchnęła ciężko, siadając na krawędzi łóżka. Sięgnęła po swoje wysuszone buty.
Zaya podeszła do drzwi i otworzyła je.

- Można? - zabrzmiał męski głos.

Kobieta skinęła głową, wpuszczając jegomościa do środka.

- Bruno? - Vivian wytrzeszczyła oczy, widząc kto wszedł do kajuty.

Patrzyła niedowierzając na chłopaka. Zmienił się od ich ostatniego spotkania.
Podrósł trochę. Jego szerokie ramiona były wyćwiczone przez ciężką pracę. Twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Pomimo, że znacznie zmężniał, jego ciemnobrązowe oczy wciąż były pełne energii i radości.
Uśmiechnął się łagodnie, opierając na bokach dłonie zniszczone przez blizny po otarciach od sznurów.

- Aż tak się zmieniłem? - poszerzył uśmiech.
- Gdybym cię mijała na ulicy, to w życiu bym nie się nie zorientowała - Vivian zmusiła się do odwzajemnienia gestu.

Próbowała nie pokazać, że jest bliska płaczu. Martwiła się o Randala. Do tego przeraziły ją rany, które jej dokuczały tak mocno, że ledwo trzymała się na nogach.

- Jak się czujesz? - spytał z troską.
- Nie najgorzej. Jak widzisz, stoję o własnych siłach.
- Wszyscy się o ciebie martwią Chłopaki co pięć minut pytają, czy już się ocknęłaś. Może chcesz ich trochę uspokoić?
- Jasne - syknęła cicho, gdy jej brzuch ogarnął rwący ból.
- Poczekaj, podeprę cię - Bruno już miał do niej podejść, gdy uniosła rękę.
- Dam sobie radę - uniosła głowę i odetchnęła głęboko.

Choć wszystko ją bolało, twardo szła przed siebie ku zejściówce. Mimowolnie się uśmiechnęła, patrząc na mijane, tak dobrze znane jej pomieszczenia. Musnęła dłonią drewnianą ścianę.
Zerknęła przez ramię. Bruno szedł tuż za nią i czujnie obserwował każdy jej ruch, na wypadek, gdyby osłabła.
W końcu dotarła do dość stromych schodków. Z trudem wdrapała się na pokład.

- Załoga! - Bruno zagwizdał - Patrzcie, kto przyszedł się z wami przywitać!

W jednej chwili została otoczona przez piratów. Nikt jednak nie miał odwagi jej powitać uściskiem. Bali się, że przypadkiem zadadzą jej ból.

- Witamy z powrotem wśród żywych! - usłyszała radosny głos Heresa.

Vivian uśmiechnęła się szeroko, dostrzegając kapitana, schodzącego z mostka. Tuż za nim podążał mały chłopiec.

- Ale nam napędziłaś stracha - Muzzir podszedł do niej i przytulił ją najdelikatniej, jak umiał - Twój ojciec z pewnością padłby na zawał, gdyby cię zobaczył.
- Wiecie co z nim?
- Nie martw się. Ten szaleniec ma się dobrze, podobnie Tristan. Parę miesięcy temu z nami płynęli.
- Czemu w ogóle nie pisze?
- Kurierzy teraz mają pilniejsze zadania, ale spokojnie. Naprawdę nic im nie jest.
- A dziadek?
- Zethar wciąż nie zmordowany. Prócz tego, że noga mu dokucza, to trzyma się lepiej niż niejeden młokos.
- Chociaż tyle dobrego. Gdzie jesteśmy? I co tu robicie?
- Na wyspie Idris. Skryliśmy się w tej zatoczce, aby przeczekać sztorm.
- Ale miałam szczęście.
- Nie da się ukryć.
- Mogłabym zejść na ląd?
- Powinnaś odpoczywać.
- Chcę tylko się przejść. Przecież nie będę skakać po drzewach.
- No dobra. Tylko niech ktoś pójdzie z tobą.
- Nie ma potrzeby.
- Nie powinnaś iść sama - mruknął Heres - Jesteś osłabiona.

Vivian przewróciła oczami.

- Gdzie Tender? - wtrąciła Zaya.
- Przecież stoi przy... - Heres obrócił się - O kuźwa... Gdzie on jest?
- Tak trudno go upilnować? - uniosła brew.
- Przysięgam, że był tuż przy mnie - rozejrzał się - Tender! - spojrzał na piratów - Nie widzieliście go?

Mężczyźni pokręcili głowami.

- Bruno, bądź tak dobry i spójrz z góry, gdzie ten diabeł się schował.
- Tak, kapitanie.

Młodzieniec ruszył w stronę relingu.
Minął kilka zwiniętych lin, gdy nagle jeden ze sznurów zacisnął się na jego kostce i poderwał wysoko nad pokład.

- Ratunku! - ryknął.

Zza beczek z prochem wyłonił się chłopiec, który chichotał, dumny z siebie.

- Tender! - Heres podszedł do niego i oparł ręce na bokach - Co mówiłem o zabawie linami, łobuzie?
- Że mam ich nie splątać - chłopiec uśmiechnął się niewinnie - Nie zakazałeś robienia pułapek.
- Faktycznie - kapitan zamyślił się - Ha! Moja krew - uśmiechnął się i zmierzwił włosy syna.
- Ściągnijcie mnie! - wrzasnął Bruno, który wciąż wisiał głową w dół.

Vivian wykorzystując okazję, podeszła do relingu i zerknęła w dół. Dostrzegła małą szalupę, w której drzemał jakiś mężczyzna. Ignorując ból zeszła do łódki.
Spojrzała na śpiącego pirata. Leżał z nogami wyciągniętymi za burtę łódeczki.
Ręce wepchnął pod głowę. Jego twarz usłaniał stary kapelusz.

- Rothe? - niepewnie dotknęła jego ramienia.

Natychmiast poderwał się do siadu i poprawił kapelusz.

- Ach... To ty, panienko - odetchnął z ulgą - W czym mogę pomóc?
- Chcę się dostać na plażę. Mógłbyś...?
- Idziesz sama? Kapitan się na to zgodził?
- A godzi się na spanie, ukrytym gdzieś w kącie?

Mężczyzna otworzył usta, by coś rzec, ale nie miał pomysłu. Podrapał się po policzku, wciąż myśląc nad odpowiedzią. W końcu odchrząknął.

- Nie było pytania - odwiązał cumę, po czym chwycił wiosła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro