105.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Tylko bądź ostrożna - mruknął Rothe, wpychając szalupę na plażę - Heres powiesi mnie za jaja, jeśli ci choć jeden włos spadnie.
- Tak, tak - machnęła ręką - Będę uważać.

Ruszyła przed siebie, wydeptaną ścieżką. Uważnie mierzyła wzrokiem każdy, najmniejszy trop odbity w błocie. Widziała liczne ślady butów, lecz wiedziała, że prawdopodobnie były to tropy piratów z Regem Maris.
Nie potrafiła się cieszyć cichymi śpiewami ptaków i szlestem liści. Lekką wonią lasu. Samotnością. Jej myśli ciągle krążyły wokół Randy'ego, który dawno mógł spocząć na dnie oceanu wraz z Dagonem.
Łza spłynęła jej po policzku. Otuliła się rękami, jakby zrobiło jej się zimno. Chciała rzucić się biegiem przed siebie, lecz nie miała dość sił. Spokojny spacer był dla niej katorgą. Mimo to twardo szła, zagłębiając się coraz dalej w las.
Nagle usłyszała trzask gałęzi.
Obróciła się.
Była pewna, że to Rothe za nią podążył, lecz nie dostrzegła pirata. Jedynie las. Dopiero wtedy zorientowała się, jak daleko już była. Nie widziała plaży, ani zatoczki, w której zakotwiczono Regem Maris.
Kiedy do jej uszu znów dotarły trzaski gałęzi, zaczęła się rozglądać za jakąś zwierzyną. Liczyła, że nie czai się na nią żaden drapieżnik.
Gdy usłyszała głosy, zdała sobie sprawę, że zbliżali się do niej ludzie.
Odruchowo umknęła w zarośla.
Po chwili w zasięgu jej wzroku znalazło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich niósł kupę patyków, zaś drugi owoce zebrane gdzieś w dżungli.

- Kurwa i co teraz? - mruknął ten, niosący gałęzie - Jak się stąd wydostaniemy?
- Może jakiś statek tu dobije i nas zabiorą - odparł jego towarzysz.
- A jeśli to będą Zdobywcy?
- Wtedy pozostanie nam liczyć na łut szczęścia.

Vivian ruszyła za nimi.
Z trudem przedzierali się przez gęste zarośla. Grunt co chwilę się zmieniał z twardej ziemi, w grząskie błoto. Grube korzenie, przebijające się przez podłoże tylko czyhały, aż ktoś się o nie potknie.
W końcu dotarli do trzeciego mężczyzny, który układał grube gałęzie, budując szałas.
Uśmiechnęła się, patrząc na długie, smoliste włosy jegomościa, zajmującego się schronieniem.

- Znaleźliście ją? - mruknął, nie przerywając zajęcia.
- Nie. Pewnie nawet tu nie dopłynęła i rekiny dawno się nią zajęły.

Słowa towarzysza wyraźnie rozłościły czarnowłosego, bo napiął się, niczym struna.

- Zapomnij o tej panience i myśl o tym, jak przetrwać, póki ktoś nas nie zabierze.

Budujący schronienie obrócił się gwałtownie, ukazując swą twarz. Błękitne ślepia, pełne gniewu wlepiły się w towarzyszy. Vi spojrzała na dobrze jej znane Likwidatorskie piętno na jego sercu, przecięte przez dużą bliznę i kilka świeżych rys.
Już nie miała wątpliwości, kim jest mężczyzna o smolistych włosach.
Ten warknął pod nosem, ruszając przed siebie, w stronę gęstego lasu.

- A ty dokąd? - mruknął jegomość, niosący owoce.
- A jak myślisz, geniuszu? - prychnął czarnowłosy - Szukać mojej narzeczonej!

Vivian ignorując ból, wyskoczyła z zarośli i ruszyła biegiem w jego stronę.

- Randy! - krzyknęła uradowana, skacząc na niego.

Ammar zaskoczony, runął z nią na ziemię. Jednak szybko do niego dotarło co się stało. Otulił ją ramionami, a twarz skrył w jej jasnych włosach.

- Myślałam, że się utopiłeś - szepnęła, twardo ze sobą walcząc, by nie pokazać, jak bardzo cierpi.
- Jak widzisz, jestem zdrów - pogłaskał ją po głowie - Gdzieś się podziewała?
- Byłam na Regem Maris - spojrzała mu w oczy.
- Gdzie? - zdziwił się.
- Są tu - na jej usta wkradł się uśmiech - Zatrzymali się w zatoczce, aby przeczekać sztorm.

Syknęła cicho, gdy przesunął dłonią po jej plecach.
Randy zaalarmowany natychmiast oderwał rękę od jej grzbietu i rzucił jej pytające spojrzenie.

- Fragmenty kadłuba trochę mnie poturbowały... - delikatnie musnęła palcami rysę przecinającą jego wargi - Widzę, że ty też ucierpiałeś...
- Zagoi się - wtulił głowę w jej szyję - Ważne, że jesteś cała.
- Ekhem... Urocza scena doprawdy - prychnął mężczyzna, który przyniósł gałęzie - Jednakże, może łaskawie przestaniecie się obściskiwać i w końcu wydostaniemy z tej pieprzonej wyspy?!

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

- Dzięki Bogu - Rothe odetchnął z ulgą, dostrzegając Vivian - Już myślałem, że przepadłaś na amen - zmierzył wzrokiem towarzyszących jej mężczyzn.

Przez chwilę przyglądał się Ammarowi.

- Randal?
- Kope lat, Rothe - uśmiechnął się, wyciągając rękę w jego stronę.

Pirat uścisnął jego dłoń, po czym skupił się na dwóch pozostałych jegomościach.

- Samir. Tagal - mruknął - Tylko wy ocaleliście z całej załogi?
- Jak widzisz - odparł Samir, krzyżując ręce na piersi.
- Mam nadzieję, że Heres nas przygarnie... - westchnął Tagal.
- Przekonamy się - rzucił Rothe, podchodząc do szalupy - Choć zważając na to, że miał na pieńku z Mateo...

Wskoczyli na łódkę i podpłynęli do potężnego galeonu.
Ledwie wdrapali się na pokład, a dopadł ich kapitan, który wyraźnie odetchnął z ulgą, dostrzegając Vivian.

- No proszę, proszę - zmierzył wzrokiem Tagala i Samira - Kogo my tu mamy?
- Zabierzecie nas? - Tagal zabrał głos, nim zrobił to jego nieco narwany towarzysz - Wiem, że nie dogadywaliście się z Mateo, ale...
- To chyba oczywiste, że z nami popłyniecie - prychnął Heres, po czym skupił się na Randalu - Dobrze cię widzieć, chłopcze.
- Wzajemnie - uśmiechnął się.
- Vi - kapitan oparł dłonie na bokach i rzucił jej karcące spojrzenie - Myślałem, że coś ci się stało! Nie ładnie tak uciekać, młoda damo.
- Trochę za bardzo wczułeś się w rolę ojca, skarbie - zachichotała Zaya - A Vivian jest dorosła, jakbyś nie zauważył.
- I co z tego? - prychnął - Jest córką Ernana, a to oznacza, że ma talent do pakowania się w kłopoty. Po za tym... Wyobraź sobie jego minę, gdyby się dowiedział, że jego maleństwo wymknęło mi się ze statku i coś jej się stało. Urwałby mi łeb!
- Tatuśku od siedmiu boleści - Zaya oparła palce na nasadzie nosa - Tender majstruje coś przy armatach.
- Tender! - ryknął Heres - Amunicja to nie zabawka! Zostaw te kule! - spojrzał na Randala - Czy tylko wy ocaleliście?
- Niestety.
- No cóż. Nic tu po nas. Gdzie tym razem was niesie?
- Do Talwyn.
- Dagon miał płynąć na De Luca - wtrącił Tagal - Odebrać jakiś ładunek.
- Zajmiemy się tym w drodze powrotnej - Muzzir machnął ręką, po czym spojrzał na swoich ludzi - Bruno, właź na górę. Karan, ty przejmujesz stery. Stawiać żagle! Kurs na Elesaid!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro