106.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vivian patrzyła na stojącą przed nią miskę i niechętnie mieszała łyżką jej zawartość.

- Czemu nie jesz? - spytał Randy.
- Nie mam apetytu - westchnęła ciężko, nieodrywając wzroku od zimnego już gulaszu.
- Nie jadłaś nic od wczoraj - zmarszczył brwi - Rano też nie miałaś apetytu. Rozumiem, że to coś... - spojrzał na miskę - ...nie jest najsmaczniejsze, ale nie pójdziemy stąd póki nie zjesz choć połowy.
- Daj spokój - odsunęła miskę - Nie jestem głodna.
- Nie interesuje mnie to - z powrotem przysunął jej naczynie - Wczoraj rano zjadłaś nędzny kawałek suchego chleba i nic więcej. Dziś też nic. Tak być nie może. Jedz, albo cię nakarmię.
- Daj spokój...
- Nie - odchylił się na krześle i skrzyżował ręce na piersi - Nie wyjdziemy póki zawartość twojej miski nie zniknie. Możemy tu siedzieć nawet do rana, albo i jeszcze dłużej.
- Eh... Nie odpuścisz, prawda?
- Nie.

Vi spojrzała na posiłek.

- Co się dzieje? Dziwnie się zachowujesz odkąd opuściliśmy pokład Regem Maris.
- Nie najlepiej się czuję... Od jakiegoś czasu mam problemy ze snem...
- I dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz?
- Bo nie chciałam cię martwić.

Randy pokręcił głową.

- Dobra. Zostaw to paskudztwo - podniósł się - Poszukamy jakiegoś lekarza.
- Po co?
- Dokucza ci bezsenność i brak apetytu. To nie jest normalne. Chodź. Może medyk coś zaradzi.
- Nie chcę do lekarza - mruknęła.

Randal podniósł z podłogi ich skromny bagaż i rzucił jej oczekujące spojrzenie.
Vivian spojrzała mu w oczy. Westchnęła ciężko, wstając z miejsca.
Wiedziała, że Ammar nie odpuści wizyty u medyka. Zbyt dobrze go znała, by się łudzić, iż lekceważy jej bezsenność i niechęć do jedzenia.

- Aleś ty blada... - rzekł zmartwiony, czule przesuwając dłonią po jej policzku.
- Nic mi nie jest.
- Mhm. Uwierzę, gdy nie będziesz wyglądać, jak trup.

Opuścili starą gospodę i ruszyli przed siebie niemal zupełnie pustą ulicą. Nic dziwnego, że większość mieszkańców już skryła się w swoich domach. Powoli zapadał zmrok, a wtedy robiło się bardzo niebezpiecznie. Nigdy nie wiadomo, czy gdzieś za rogiem nie czaił się bandzior z nożem w ręku.
Po dłużej chwili Randy spojrzał na Vivian. Dziewczyna patrzyła nieobecnym wzrokiem w ziemię i powoli dreptała tuż za nim.
Otuliła się rękami, czując nieprzyjemny chłód.
Ammar ściągnął swój płaszcz i otulił nim Vi, po czym objął ją ramieniem.

- Trochę mi nie dobrze... - jęknęła.
- To pewnie z głodu.

Niespodziewanie Randal obejrzał się.

- Coś nie tak? - spytała Vivian, gdy zmarszczył brwi, czujnie mierząc wzrokiem ulicę.
- Mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje.
- Nikogo nie ma. Pewnie ci się zdawało.
- Może masz rację - znów skupił się na niej - Dasz radę iść dalej?
- Tak - pokiwała głową.
- Jakoś brak przekonania w twoim głosie - mruknął, po czym wziął ją na ręce.
- Nie musisz mnie nieść. Sama dam sobie radę.
- Prędzej mi zemdlejesz.

Vivian nie miała sił na wykłócanie się z Ammarem, więc nie kontynuowała dyskusji. Szczelniej okryła się płaszczem i wtuliła się w jego pierś.

- Zimno mi... - mruknęła.
- Za chwilę znajdę nam jakieś schronienie - cmoknął ją w czoło.

Nagle zatrzymał się. Wlepił spojrzenie w ciemną sylwetkę, zmierzającą w ich stronę.
Jego mięśnie się napięły.

- Randy? - Vi szepnęła cichutko.

Nie odpowiedział. Skupił się na postaci, która się do nich zbliżała.
Po chwili przed Ammarem stanął zakapturzony mężczyzna. Ukłonił się nieco, przykładając pięść do serca, po czym machnął ręką, każąc Randalowi za sobą podążyć.
Chłopak nie był pewny, czy powinienem iść za nieznajomym. Spojrzał na Vi, która spoczywała mu w ramionach. Była ledwo przytomna.
Uniósł wzrok. Zakapturzony na niego czekał.
W końcu ruszył z miejsca. Posłusznie szedł za jegomościem. Czujnie go obserwował. Pilnował, by jego ręce zbytnio się nie zbliżyły do broni, którą nosił na boku.
Po chwili nieznajomy skręcił w wąską uliczkę. Prowadził ich ciemnym przejściem, aż zatrzymał się przy jakiś drzwiach. Wszedł do budynku, który w środku okazał się zupełną ruiną.
Mężczyzna przeszedł do jednego z pokoi. Odsunął kilka mebli, okrytych prześcieradłami, po czym otworzył dużą klapę.

- Czekaj na mnie na dole - zabrzmiał nieco schrypnięty głos.

Randy zawahał się. W końcu podszedł do wyrwy w podłodze i spojrzał na schody prowadzące w mrok.
Łypnął na mężczyznę, który z trudem utrzymywał właz. Choć nie do końca ufał zakapturzonemu, zszedł po stopniach.
Podskoczył zaskoczony, gdy klapa z hukiem opadła i ogarnęła ich przerażająca ciemność.
Ammar zaczął się rozglądać. Jednak było zbyt ciemno, by mógł cokolwiek dostrzec.
Nagle napiął się, niczym struna, słysząc kroki.
Po chwili ciemność rozproszyły płomienie pochodni, pokazując długi tunel, od którego biegły liczne, wąskie przejścia. Z jednego z korytarzy wyszedł mężczyzna, który ich tu doprowadził.

- Chodź - rzekł, znikając w kolejnym przejściu.

Randy zerknął na Vivian, która walczyła ze sobą, aby pozostać przytomną.
Dogonił nieznajomego.

- Kim jesteś? - spytał po chwili.

Jegomość obrócił się do niego i przyłożył palec do spierzchniętych warg, otoczonych przez siwy zarost.

- Później - szepnął.

W końcu mężczyzna rzucił pochodnię do dużej kałuży i wskoczył na drewnianą skrzynię, ustawioną pod ścianą. Sięgnął do sklepienia, po czym pchnął dużą, kamienną płytę i rozejrzał się.
W końcu odsunął kamień i wypełzł z wnęki.

- Pomóżcie im - rzekł nieznajomy.

Ammar zmarszczył brwi, gdy do wyrwy zajrzało dwóch mężczyzn.
Jeden z nich chwycił zębami rękawiczkę i ściągnął ją, by pokazać gojący się symbol, wypalony na dłoni.
Randal uspokoił się nieco, gdy zrozumiał, że ma przed sobą Likwidatorów.
Delikatnie postawił Vivian na ziemię.
Pomógł jej wdrapać się na skrzynię.
Jeden z zabójców podał Vi rękę. Chwycił jej nadgarstek i z pomocą towarzysza wyciągnął ją na powierzchnię.
Randal bez problemu wydostał się z przejścia.
Jeden z Likwidatorów zamknął przejście.

Młokos, podpierający Vivian, napiął się, jak struna, gdy daleko od nich pojawiła się plama światła.

- Mentorze... - chłopak spojrzał na mężczyznę, który doprowadził do nich Vi i Randala - Strażnicy...
- Delay, my odwrócimy ich uwagę. Idź Hagen, spotkamy się na miejscu.

Chłopak podpierający Vivian posłusznie skinął głową.
Ammar zbliżył się do ukochanej, która nieco oprzytomniała.

- Dam radę - rzekła, gdy wyciągnął ręce w jej stronę.
- Jesteś pewna?
- Tak.
- Nie pora na pogaduchy - wtrącił Hagen - Chodźcie za mną.

Likwidator poprowadził ich przez labirynt ulic i bocznych zaułków, do jednego z domów. Budynek niczym się nie wyróżniał.
Hagen otworzył drzwi i wpuścił ich do środka.
Zaprowadził ich do skromnego salonu. Szybko rozpalił świece, po czym zasłonił okna ciemnymi firanami i wyszedł.
Vivian pozwoliła sobie usiąść na starym fotelu, ustawionym na środku pokoju.
Zmierzyła wzrokiem spore regały, których półki niestety nie mogły się szczycić bogatą kolekcją ksiąg.
Ściany były bure, a drewnianą podłogę okrywał już nieco zniszczony dywan.
Po chwili dostrzegła, że Randal czujnie jej się przygląda.

- Już mi lepiej, kotku - wymusiła z siebie słaby uśmiech.

Ammar otworzył usta, by odpowiedzieć, gdy do pokoju wszedł zakapturzony mężczyzna.
Jegomość ściągnął materiał, odsłaniając twarz zniszczoną przez wiek i liczne blizny.
Pozwolił swoim siwym włosom upaść mu na ramiona.

- Kim pan jest? - spytała Vi.
- Zwą mnie Omar - odparł schrypniętym głosem.
- Pan walczył z armią Larkina u boku Zethara Morvena?
- Owszem - skinął głową - I ja byłem świadkiem naznaczenia Ernana.
- Skąd wiedziałeś, że jesteśmy w mieście?
- Ptaszki ćwierkały - uśmiechnął się - Przeklęci was widzieli. Czuwają przy każdej ścieżce, którą można się dostać do miasta. Nic im nie umknie. Co was sprowadza do Taneror?
- Wracamy do Talwyn - odparła Vivian.
- Kawał drogi przed wami.
- Macie tu medyka? - wtrącił Randy.
- Daj spokój... - westchnęła Vi - Nic mi nie jest.
- Jesteś niepokojąco blada, Vivian.
- Skąd wiesz, jak się nazywam? - dziewczyna wlepiła w niego zdumione spojrzenie.
- Jakiś czas temu odwiedził mnie Zethar. Sporo opowiadał o tobie i Ernanie. Po za tym jesteś bardzo podobna do Nathaira.
- Wiesz co z nimi?
- Zethar ponoć udał się do Searbhreat by zająć się posiadłością Ernana.
- A mój tata i Tristan?
- Rzekomo wywiało ich do Naughton, na mokradła Ursu. Ale nie zmieniaj tematu, młoda damo. Tak się składa, że ja tu jestem lekarzem. Widziałem, że omal nie zemdlałaś Randalowi na rękach.
- Skąd wiesz...? - Ammar uniósł brew.
- Jak już mówiłem, pogawędziłem sobie z Zetharem - machnął ręką - Nie widzieliśmy się kawał czasu, więc miał co opowiadać.
Ale wracając... - zmierzył Vi wzrokiem - Wyglądasz na wymęczoną.
- Ostatnimi czasy nie najlepiej sypiam... - odparła.
- I prawie nic nie je od dwóch dni - wtrącił Randy.
- To pewnie przez stres i przemęczenie. Nie ma powodu do niepokoju. Podam ci napój, który pomoże zasnąć. Kilka dni i dojdziesz do siebie - zamyślił się - W sumie dobrze się składa, że tu jesteście. Niedługo zjawi się kilku Likwidatorów, a wraz ze swoimi uczniami muszę zająć się nowymi rektutami. Pogadacie z nimi? Słyszałem, że nieźle sobie poradziliście na Tibilisi. No... Może po za tą aferą z Tonto Reftem.

Vivian spojrzała na Randala. W duchu westchnęła zrezygnowana. Powrót do domu zajmie im dłużej niż sądzili.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro