113.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy Omar ze swymi uczniami powrócił do Teneror, Vivian i Randal opuścili miasto.

Vi zaszczękała zębami, poprawiając kaptur Likwidatorskiego płaszcza Ammara.
Choć miała nad głową gęste korony drzew, to lodowaty deszcz nie pozostawiłby na niej suchej nitki, gdyby nie odzienie Randala.
Twardo ze sobą walczyła, aby się nie wywrócić na śliskim błocie, w jakie zmieniła się leśna ścieżka.
Do tego wszystkiego porywisty wiatr kierował krople deszczu prosto w jej twarz, a z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej.
Zziębnięta łypnęła na ukochanego, który był tak zmoknięty, że wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z jeziora.
Nie przejmował się przemoczonymi ubraniami, klęjącymi się do jego ciała.

- Już blisko - Uraczył ją łagodnym uśmiechem. - Lada chwila będziemy w Calibar.

- Mam taką nadzieję. Brr... Ile bym dała za gorącą herbatę - Pociągnęła nosem. - Pobiegłabym, by szybciej być na miejscu, ale nie mam ochoty na błotną kąpiel - Otuliła się rękami.

- Nie? - Jego uśmieszek stał się łobuzerski.

- Ani się waż! - Odskoczyła od niego, przez co omal nie wylądowała w kałuży.

Randy śmiejąc się, ruszył w jej stronę.
Vivian próbowała uciekać, lecz śliskie błoto jej to niemożliwiało.
Randy już miał ją chwycić, gdy poślizgnął się i omal nie wpadł w przemoczoną ziemię.
Cudem zdołał się podeprzeć rękami, nim gruchnął plecami o grunt.
Vi parsknęła śmiechem, widząc, jak próbuje się podnieść, co wcale nie było proste.
W końcu Ammar zdołał wstać.

- Uważasz, że to takie zabawne? - mruknął, po czym wykorzystując zaskoczenie, musnął brudną dłonią  jej policzek, zostawiając na jej skórze błotny ślad.

- Ej - Otarła twarz rękawem jego płaszcza. - To było wredne - rzekła, próbując powstrzymać chichot.

- Odrobinę - Uśmiechnął się, wycierając ręce w spodnie. - Dobra, dosyć wygłupów. Muszę przyznać, że mi też zrobiło się zimno, a jakoś nie mam ochoty na powtórkę z Fearghas.

- Zimno? Tobie? Nie wierzę. Przecież tobie jest zawsze gorąco.

- Nie zawsze, ale nie jestem takim zmarźluchem, jak ty - Zaśmiał się, obejmując ją ramieniem.

Ruszyli dalej.
Po chwili zza ściany drzew wyłoniły się pierwsze budynki, a breję w którą zmieniła się ziemia, zastąpił zalany chodnik.
Woda sięgała po kostki. Wylewała się z bocznych uliczek rwącymi potokami i ściekała z dachów wartkimi strumieniami.
Jej szum oraz odgłos towarzyszący potężnym kroplom, uderzającym o dachówki i okna nie dawał szans na zebranie myśli.
Pod większością drzwi leżały duże wory zapełnione piachem, które miały zapobiec wdarciu wody do mieszkań.

Vi i Randy z trudem przebrnęli przez rzekę w jaką zmieniła się ulica i dotarli do starej kaplicy.
Dach budynku niemal zupełnie się zarwał i jedna ze ścian była na wpół zrujnowana. Ceglane mury były osmalone, co zdradzało, że budowlę kiedyś strawiły płomienie.
Randy zadarł głowę, by spojrzeć na pozostałości dzwonnicy. Przeszedł go lekki dreszcz, gdy jego wzrok napotkał upiorne gargulce, osadzone na spękanym gzymsie.
Figury przedstawiały ludzkie sylwetki, bądź dziwne stwory, ułożone w różnych pozycjach. Jedne stały, dumnie wyprostowane, a inne kucały na krawędzi gzymsu i łypały w dół swymi pustymi ślepiami. Były też sylwetki, które wygodnie leżały. Pokrywająca je sadza i ułamane fragmenty ich kamiennych ciał, dodawały im grozy.
W niektórych miejscach po statuach pozostały jedynie cząstki kończyn.

Ammar w końcu oderwał wzrok od ponurych postaci i ruszył wzdłuż dobrze zachowanej ściany.

- Omar mówił, że gdzieś tu powinno być wejście do kryjówki - Zatrzymał się przy pozostałościach po filarach i zaczął się uważnie przyglądać ściśle poukładanym cegłom.

Przyłożył dłonie do muru i naciskał każdy kamień. Jeden po drugim. Gdy żadna z cegieł nawet nie drgnęła, cofnął się nieco, aby jeszcze raz dokładnie się przyjrzeć ścianie.
Po chwili wypatrzył jakiś mały symbol, wyryty na kamieniu, umieszczonym dość wysoko.
Co było trudne, bo zrobiło się już dość ciemno, a obfity deszcz nie ułatwiał zadania.
Ammar wziął rozbieg i wskoczył na fragment kolumny. Omal nie runął na twarz, gdy poślizgnął się na mokrej skale. Mimo to udało mu się odbić od filara, dzięki czemu zdołał dosięgnąć do upatrzonego kamienia.
Cegła ze zgrzytem wsunęła się w głąb muru, jednak nic więcej się nie wydarzyło.

- Co jest? - mruknął.

- Na dole, przy drugiej kolumnie - odparła Vi.

- Masz oko - Zbliżył się do podpory i przykucnął przy niej, po czym  wepchnął oznaczony fragment.

Zabrzmiał trzask i część cegieł zapadła się w głąb ściany, po czym odsunęła w bok, ukazując ciemną wyrwę i pozwalając wodzie wedrzeć się do środka.
Randal wyprostował się. Na jego usta wkradł się lekki uśmiech, gdy wzrok skupił się na odnalezionym wejściu.

- Randy - rzekła Vivian.

- Tak? - Spojrzał na nią.

- Ten gargulec się poruszył - Wskazała na sylwetkę, kucającą na gzymsie, pomiędzy dwoma dużymi figurami.

- Co? - Randal parsknął śmiechem.

- Naprawdę. Ruszył głową, gdy wejście się otworzyło.

- Skarbie - Ammar obrócił się z powrotem do wyrwy. - To nie możliwe, aby... - Urwał, gdy przed nosem wylądowała mu postać w czarnym płaszczu.

Zamarł w bezruchu, kiedy lodowaty sztylet przylgnął do jego gardła.
Wlepił wzrok w napastnika. Po budowie jego ciała, domyślił się, że ma przed sobą mężczyznę. Jego twarz kryła apaszką, a biodra otulała szara taśma.
Po chwili Randal skupił się na ostrzu, spoczywającym na jego szyi. Powoli, nie odrywając spojrzenia od oręża, podciągnął rękaw czarnej koszuli, pokazując czerwony materiał, owinięty wokół jego przedramienia.

Zabójca zwrócił zakapturzoną głowę w stronę Vivian, która odruchowo wstrzymała oddech. Zmierzył wzrokiem za duży, czarny płaszcz, którym była otulona.
W końcu cofnął rękę, dzierżącą sztylet i schował oręż do krótkiej pochwy, spoczywającej na jego boku.
Jednak wciąż nie miał zamiaru przepuścić obcych.

Randy rozejrzał się. Nie dostrzegając nikogo, pokazał zakapturzonemu Likwidatorskie piętno na piersi.

- Skąd znacie położenie kryjówki? - zakapturzony mruknął podejrzliwie.

- Od Omara z Teneror - odparł Ammar.

Mężczyzna nieco uniósł czubek kaptura, przez co cień już nie krył jego ciemnoniebieskich, nieufnych oczu, po czym zsunął apaszkę, pokazując jasną, rzadką bródkę i pękniętą wargę.

- Coście za jedni?

- Randal Ammar i... - Wskazał na ukochaną. - Vivian Morven.

- Morven? - Mężczyzna wlepił ślepia w Vi.

Po chwili jeszcze raz łypnął na Randala, po czym machnął głową, każąc im za sobą podążyć i zwrócił się do otwartego przejścia.
Od razu skręcił w prawo i ruszył wąskim przejściem między ścianami kaplicy.
Randy i Vivian podążyli za nim.

- Uważajcie - mruknął, wchodząc na strome stopnie, ułożone w wąską spiralę - Schody są śliskie.

Vivian podskoczyła zaskoczona nagłym hukiem, który rozniósł się po przejściu, niczym grom.

- Co to było? - spytała, odruchowo chwytając dłoń Ammara.

- Przejście się zamknęło - odparł jegomość, który podążał przodem.

Po chwili znaleźli się głęboko pod ziemią i stanęli przed żelaznymi drzwiami.
Zakapturzony otworzył wrota, po czym machnął ręką, pokazując, że mogą wejść.

Vivian niepewnie przekroczyła próg.
Dostrzegła duże pomieszczenie, na którego środku stał spory stół. Podłoga była drewniana, zaś ściany murowane. Było dosyć ciemno, pomimo dużych świeczników, stojących pod ścianami.
Na starych regałach, poustawianych w dość szerokich rzędach, leżały spore pudła, księgi i liczne zwoje papieru. Gdzieniegdzie na półkach stały szklane latarnie.
W pomieszczeniu znajdował się też masywny, kamienny kominek, w którym tańczyły płomienie, dające przyjemne ciepło.

Vivian wzdrygnęła się, gdy Randy ściągnął z jej ramion ociekający deszczem płaszcz.

- Dziękuję - Uśmiechnęła się lekko.

Naznaczony zatrzasnął żelazne drzwi, po czym zsunął kaptur i przeczesał dłonią blond włosy, odgarniając je z twarzy. Następnie ruszył w stronę kolejnych wrót, znajdujących się po drugiej stronie pokoju.

- Chodźcie - rzucił.

Vi podążając za nieznajomym, zerknęła między regały, gdzie poukładano duże poduchy. Siedziała tam jakaś kobieta, która zainteresowana odgłosami kroków, uniosła wzrok znad księgi, leżącej jej na kolanach.

Naznaczony podszedł do drewnianych drzwi i pchnął skrzydła wrót, otwierając długi korytarz.
Minęli kilka pokoi, aż w końcu mężczyzna zatrzymał się i zapukał do jednego z pomieszczeń.

- Otwarte - Zabrzmiał męki głos.

- Mogę ci zająć chwilę, mentorze? - spytał, zaglądając do środka.

- Wpierw wyjaśnij mi czemu nie jesteś na warcie.

Naznaczony wszedł do pomieszczenia, a za nim Vi oraz Randy.
Pokoik nie był duży. Nie było tam nic, prócz ustawionego naprzeciwko drzwi biurka, za którym siedział mężczyzna i stojącego za nim regału, zapełnionego jakimiś pudłami.
Opiekun siedziby napiął się, niczym struna, widząc obcych.

- Co to ma znaczyć, Joshua? - Łypnął na swojego ucznia, podnosząc się z miejsca.

- Spokojnie - rzekła Vivian - Jesteśmy po waszej stronie.

- Zdradzicie jak się zwiecie? - mruknął, mierząc ich nieufnym spojrzeniem.

- Randal Tharender Ammar - rzekł brunet, przykładając pięść do serca, przy tym lekko kiwając głową.

- Vivian Morven.

- Morven? - Szczęka opiekuna opadła ze zdumienia. - Panienka jest...?

- Tak, jestem córką Nathaira z Elesaid  - Przewróciła oczami.

- To będzie zaszczyt gościć tu panienkę.

- Proszę mówić do mnie po imieniu.

- Jak sobie życzy... - Urwał, dostrzegając cień, próbujący przemknąć się przed drzwiami. - Wróć! - ryknął.

Ktoś zaklął ciut za głośno, po czym wszedł do pokoju.
Był to jeden z Naznaczonych. Chłopak o dość wątłej posturze stanął w bezpiecznej odległości od mentora i dość blisko drzwi, jakby liczył na chwilę nieuwagi, którą mogły wykorzystać i czmychnąć. Nieco spuścił głowę, ale ciekawskie spojrzenie jego czarnych oczu wlepiło się w Vivian.

- Dokąd to się wybierasz? - mruknął  opiekun, krzyżując ręce na piersi.

Młokos dopiero po chwili uniósł wzrok i skupił się na  mężczyźnie, który mierzył go srogim spojrzeniem. Uśmiechnął się niewinnie, drapiąc przy tym po karku.

- Chciałem tylko się przejść.

- Znasz zasady. Żadnego włóczenia się po mieście o tej porze. Zwłaszcza samotnie.

- Mentorze... Cały dzień spędziłem ostrząc miecze... Błagam, daj mi wyjść choć na pięć minut.

- Dobrze, że mi przypominiałeś. Zaraz sprawdzę, czy sumiennie wykonałeś karę. A co do wędrówek, to nie ma mowy. Ale jeśli tak ci się nudzi, to trzeba uporządkować dokumenty.

- Chyba już wolę znowu dostać łomot od Azury - mruknął bardziej do siebie, niż do mentora.

- Skoro jesteś tak spragniony ruchu, to idź do sali treningowej. Napewno ją tam zastaniesz.

- Ale...

- Levander - Opiekun rzucił ostrzegawczym tonem. - Nie mam ani nastroju, ani czasu na te bezsensowne dyskusje. Nie opuścisz dziś kryjówki, więc znajdź sobie jakieś pożyteczne zajęcie.

- Tak mentorze... - Westchnął ciężko, po czym obrócił się do drzwi.

- Nawet nie myśl o wymknięciu. Joshua zaraz zamknie drzwi i będzie ich pilnować, więc nie kombinuj, bo marnie to się skończy.

Chłopak pokiwał głową i w końcu opuścił pokój.

- No właśnie... - Likwidator zwrócił się do Randala i Vivian - Lepiej unikajcie spacerów po zmroku. Jakiś czas temu pojawił się truciciel. Atakuje tylko po zmroku i wykorzystuje element zaskoczenia. Zadaje jedną, na pozór niegroźną ranę i znika. Ofiara po kilku minutach umiera w męczarniach. O dziwo poluje tylko na Likwidatorów, a to oznacza...

- Że jest wtajemniczony - mruknął Randal, zamyślając się.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby był Zdobywcą - wtrącił Joshua.

- To nie w ich stylu - odparł Ammar - Chociaż... Po nich można się wszystkiego spodziewać.

- Ale... To znaczy, że wiedzą o naszych zamiarach? - spytała Vi.

- Być może - przytaknął opiekun.

- Gdyby wiedzieli, to z pewnością nie wysyłaliby jednego typa - rzekł Naznaczony - Raczej zebraliby wszystkich swoich z okolicy i przetrzepali całe miasto.

- Zdobywcy wiedzą, że jeszcze gdzieś możemy się czaić - wtrącił Randy - Najlepszym przykładem jest pustynia Tibilisi.

- Tonto Reft wiedział gdzie kryją się Likwidatorzy - wyjaśniła Vi.

- To czemu nie zaatakował? - Mentor uniósł brew.

- Ciągle wysyłał swoich ludzi, lecz Likwidatorzy mieli przewagę. Znali wąwóz, w którym się skryli, lepiej niż Zdobywcy. Wiedzieli, jak zaskoczyć nieproszonych gości.

- Być może widziano któregoś z nas - Ammar podrapał się po brodzie - A ten truciciel jest tak "na wszelki wypadek".

- Co masz na myśli? - mruknął Joshua.

- Jeśli Zdobywcy zauważyli Likwidatora, to stali się czujni. Zapewne najęli jakiegoś zbira, aby zabijał naszych, którzy ośmielą się pokazać w mieście. Myślę, że gdybyśmy się zebrali w większą grupę i udali na miasto, to...

- Nie - wtrącił opiekun - Żadnych polowań. Ponieśliśmy wystarczająco duże straty.

- To nie dziwne, że atakuje tylko w nocy? - spytała Vivian po krótkim namyśle.

- Nie - odparł Randy - W końcu ten truciciel też musi czasem zjeść i odpocząć. Po za tym kto byłby tak szalony, aby mordować w biały dzień? 

- Znam kilka takich przypadków - Vi uśmiechnęła się nieco.

- Ujmę to inaczej. Za dnia na ulicach iest pełno niewygodnych świadków. Trudniej jest zaskoczyć ofiarę. Gdzieś w pobliżu mogą być straże i ma się ograniczone możliwości jeśli chodzi o szybkie ukrycie. Więc... Kto normalny byłby ma tyle głupi, aby zabić kogoś przed zmrokiem?

- Zostawmy już ten temat - rzekł po chwili starszy Likwidator - Pewnie jesteście zmęczeni. Joshua wskaże wam, gdzie są sypialnie. Gdybyście czegoś potrzebowali, to jesteśmy do usług.

Blondyn zaprowadził Vivian i Randala do jednego z pokoi, po czym odszedł bez słowa.
Ten pokój również nie należał do największych i był bardzo skromnie urządzony.
Było tam tylko łóżko, które już na pierwszy rzut oka wyglądało na niewygodne oraz spora skrzynia, stojąca pod jedną ze ścian.

- Muszę im pomóc - Randy przerwał ciszę, ściągając z pleców ich bagaż, a następnie mokrą koszulę i szarfę, którą miał na ręku.

- Masz na myśli tego truciciela? - odparła Vi, pozbywając się obłoconego obuwia.

- Tak. Typ pozbawia nas wojowników, których teraz tak potrzebujemy - Ściągnął buty. - Po za tym ośmielił się zadrzeć z Likwidatorami, więc sam skazał się na śmierć.

- Ale... To niebezpieczne... Słyszałeś co mówił opiekun kryjówki. Ten typ używa bardzo mocnych trucizn. Wystarczy jedno draśnięcie, a... umrzesz...

- Ryzyko zawodowe - mruknął pod nosem, sięgając po ich rzeczy.

- Rozumiem, że jako Likwidator, chcesz pomścić pobratymców i że to twój obowiązek, ale... Słyszałeś, że nie polują na niego, bo to zbyt ryzykowne. Nie wtrącaj się w tą sprawę, proszę.

- Jeśli pozwolimy, by wciąż grasował, to poczuje się bezkarny i zacznie sobie pozwalać na coraz więcej. Kto wie? Może nawet zdoła odnaleźć któryś z naszych azyli, a na to tym bardziej nie możemy pozwolić - Wyciągnął z worka białą koszulę i skrzywił się nieco. - Cholera. Wszytko jest wilgotne.

- No pięknie - mruknęła Vi, ściągając spodnie, których nogawki były mokre i brudne od błota.

Pozostawiła koszulę, która nie przemokła dzięki płaszczowi Ammara.

- Myślisz, że przez noc to wszystko przeschnie? - spytała.

- Może - Wyciągnął resztę ubrań i porozwieszał je po całym pokoju.

Wybrał parę spodni, która była w miarę sucha i przebrał się. Następnie ściągnął wstążkę z włosów i rozczochrał je trochę, by lepiej schły.
Zajrzał do skrzyni stojącej pod ścianą. Wyciągnął koc i dużą poduchę, po czym przygotował posłanie.

- Nie patrz tak na mnie - rzekł, dostrzegając, że Vi łypie na niego spode łba - Zdania nie zmienię.

- Ale ty jesteś uparty - westchnęła zrezygnowana.

- I kto to mówi? - opadł na łóżko i ułożył się wygodnie na boku.

Vivian przewróciła oczami, po czym położyła się przy nim. Zziębnięta wtuliła się w niego i wepchnęła lodowate stopy między jego nogi.

- Czyli... Zostajemy tu póki nie dopadniecie tego truciciela? - spytała, wbijając wzrok w piętno na jego piersi.

- Tak.

- Eh... W takim tempie nigdy nie dotrzemy do domu...

***

Ten rozdział pobił rekord jeśli chodzi o długość :)
Nie licząc tekstu pod gwiazdkami ma 2311 słów.

Do nexta

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro