120.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- To tu - rzekł Levander, wskazując na Joshuę, który kucał i uważnie się przyglądał chodnikowi.

- I co? - wychrypiał Ammar, zbliżając się do Naznaczonego.

- Znalazłem jeszcze drobne, szkarłatne krople - odparł blondyn - Ruszyłem ich śladem, lecz trop się urwał.

- Gdzie?

- Tam - Wskazał na wąską uliczkę. - To wygląda jakby porywacz zniknął w jakimś ukrytym przejściu, ale żadnego nie znalazłem.

- Myślicie, że to ten truciciel? - spytał Levander.

- Wątpię - mruknął Joshua - Typ pozostawia po sobie jedynie trupy.

- Ale Vi nie jest Likwidatorką - wtrącił Randy - Ten bydlak zmienia nawyki.

- O ile to w ogóle jego sprawka - odparł blondyn - Vivian mógł dopaść każdy. Kto wie? Może Zdobywcy ją zgarnęli?

Levander chwycił Randala za ramię, widząc, że potwornie zbladł.

- Trzymasz się?

Ammar pokiwał głową, choć w rzeczywistości był bliski utraty przytomności. Był zmęczony i do tego potwornie spragniony, lecz ignorował ból gardła i wyczerpanie. Kilka godzin temu wrócił do kryjówki tylko na chwilę, aby zabrać broń i znów ruszył na miasto.
Najważniejsze było dla niego to, żeby Vi wróciła do niego cała i zdrowa... Chciał wierzyć, że tak będzie. Jednak jego myśli dręczyły najczarniejsze scenariusze.

- Przydamy się? - Męski głos wyrwał Randala z ponurych rozmyślań.

Wlepił wzrok w Nathaniela, Azurę i trzech nieznanych mu Likwidatorów.

- Czterech naszych już sprawdza zachodnie dzielnice - rzekł jeden z nieznajomych.

Randy skinął głową, wymuszając z siebie słaby uśmiech. W duchu cieszył się, że może liczyć na wsparcie pobratymców.

- Rozdzielmy się - Nathaniel zabrał głos.

- To nie jest dobry pomysł - mruknął któryś z obcych - Truciciel może się gdzieś czaić.

- Dlatego podzielicie się na małe grupy - odparł opiekun - Joshua, Nero wy idziecie razem. Levander, idziesz z Jamalem, a Azura z Zahro. Ja pójdę sam.

- Wykluczone, mentorze - wtrącił Joshua - Żadne z nas nie może iść samotnie.

- A co ze mną? - spytał Randy.

- Ty ledwo trzymasz się na nogach. Musisz odpocząć.

- Dam radę.

- Ale...

- Nie traćmy czasu na tą zbędną dyskusję - Ammar nie pozwolił mu dokończyć myśli. - Idę i koniec.

- No dobra. Trzymaj się Joshuy i Nero.
Levander i Jamal weźmiecie jeszcze Azurę, a ja pójdę z Zahro. Pasuje?

Wszyscy skinęli głowami.

- Dobrze. Zatem powodzenia.

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Gdy Likwidatorzy wytrwale sprawdzali miasto, Vivian tymczasem wściekła dobijała się do drzwi.
Każda chwila spędzona pod dachem Nazara napawała ją złością. Ignorowała fakt, że jej dłonie zsiniały i spuchły przez ciągłe uderzanie o drewno.
Ciągle wrzeszczała, żądając by ją wypuścił.
Nie wiedziała ile już tak tkwi, domagając się oswobodzenia.
Była zmęczona. Już nie miała sił krzyczeć i zadawać kolejne ciosy zatrzaśniętym drzwiom. Zdesperowana oparła czoło o drewno. Łza spłynęła jej po policzku. Czuła się taka bezradna. Wiedziała, że jeśli Vis postanowi się jej pozbyć, to nic nie będzie mogła zrobić. Była zdana na łaskę swojego oprawcy.

Nagle odskoczyła w tył, słysząc kroki. Zrobiła to tak gwałtownie, że straciła równowagę i runęła na podłogę. Szybko odsunęła się aż pod ścianę.
Stukot butów był donośny i żwawy, co mogło sugerować, że Vis był wściekły.
Skuliła się nieco, gdy zamek trzasnął i do pokoju wszedł Nazar.
Postawił w rogu, tuż przy drzwiach jakieś wiadro, po czym wszedł w głąb pomieszczenia.
Z kamienną twarzą postawił na komodzie miseczkę.

- Wypuść mnie - Vi odważyła się odezwać.

Nazar łypnął na nią.
Nic nie mówiąc, obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem do drzwi.

- Muszę do łazienki - rzekła, licząc, że popełni ten fatalny błąd i się nad nią zlituje.

Ten jednak nie wzruszony spojrzał na nią. Bez słowa kopnął w jej stronę wiadro stojące w rogu.

- Chyba sobie kpisz - prychnęła.

Blondyn zignorował ją i najspokojniej w świecie wyszedł.
Vivian wściekła poderwała się z miejsca, gdy zablokował drzwi i zaczął się oddalać.

- Wypuść mnie! - ryknęła - Nazar! Otwórz, do cholery!

Westchnęła ciężko, gdy nie otrzymała odpowiedzi.
Z furią uderzyła pięścią w drzwi, po czym obróciła się i oparła o nie plecami. Powoli osunęła się po nich na ziemię.
Zaczęła cicho szlochać, kryjąc twarz w dłoniach.
W tym momencie żałowała, że nie była taka, jak ojciec.

Po chwili wlepiła czerwone od łez oczy w okno. Dzień już dawno odegnał upiorny mrok. Na ulicach zapanował gwar przez co ludzie, snujący się po chodnikach nie mieli szans usłyszeć jej wrzasków. Nikt też by jej nie zauważył, bo znajdowała się na piętrze. W końcu po co zglądać komuś w okna? Przecież w samym centrum miasta żaden morderca i porywacz by się nie ukrywał, prawda?

A Likwidatorzy?
Jeśli jej szukali, to być może już kilka razy minęli ten niepozorny dom, nie mając pojęcia, że była tuż pod ich nosami.
W biały dzień nie mogli sobie od tak skakać po dachach i wspinać się na domy. Musieli zachowywać się normalnie. Nie mogli się rzucać w oczy.

Vivian westchnęła ciężko, pozwalając głowie swobodnie opaść na ramię.
Wymęczona przymknęła powieki, przez co jeszcze kilka łez spłynęło jej po policzkach.
Dawno się tak nie bała. Wiedziała, że Nazar może zrobić jej krzywdę, aby zwabić do siebie Randala.
Jednak fakt, że Vis może ją skrzywdzić nie przerażał jej tak bardzo, jak myśl, że Randy wpadnie w zasadzkę i zginie.
Była rozdarta. Z jednej strony pragnęła by Ammar ją odnalazł. Chciała by znów był przy niej i zamknął ją w uścisku swoich silnych ramion.
Ale zdawała sobie sprawę, że jeśli po nią przyjdzie... to dojdzie do tragedii...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro