138.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wielka chmura pyłu uniosła się, gdy wóz z impetem wpadł na ścianę wąwozu. Kawałki drewna rozpierzchły się we wszystkie strony, niczym zbite szkło. 

- Mentorze! - wrzasnęła Sivara, zatrzymując konia, w bezpiecznej odległości od roztrzaskanego powozu.

Wraz z ledwie przytomnym Nibiru, zeskoczyli ze zdyszanego rumaka. Naznaczona podbiegła do pozostałości wozu. Modliła się, aby Morven uszedł z tego cało.

- Mentorze! - zawołała, szukając wśród desek Ernana.

Po chwili dostrzegła jakiś ruch. Podbiegła do stosu drewna. Przyłożyła dłoń do ust, gdy dostrzegła poobijanego chłopca, próbującego wykopać Morvena spomiędzy desek. Łotr leżał nieprzytomny.

Sivara podbiegła do nauczyciela. Odsunęła dziecko, po czym kucnęła przy Ernanie.

- Mentorze? - Niepewnie dotknęła jego ramienia.

Widziała krew spływającą mu po twarzy ze sporej rany na głowie.

Ściągnęła z Ernana gniotące go deski, po czym z trudem przekręciła go na plecy. Skrzywiła się nieco, dostrzegając kawałek drewna, wbity w jego lewą rękę.

- Mentorze! - Chwyciła go za ramiona i dość mocno nim wstrząsnęła.

- Odsuń się - usłyszała za sobą kobiecy głos.

Obejrzała się w stronę jednej z ocalonych niewiast. Wyprostowała się, rzucając jej pytające spojrzenie. 

Kobieta podała jej niemowlę, które do siebie tuliła, po czym zbliżyła się do Ernana. Przyłożyła drobne palne do jego szyi.

- Żyje - rzekła, czując pod opuszkami pulsowanie tętnicy.

Delikatnie odgarnęła jego ciemne włosy i przyjrzała się ranie. 

- Mocno oberwał, ale myślę, że nic mu nie będzie - powiedziała kobieta, zerkając na chłopca - Poszukaj wody, Milto.

Dzieciak pokiwał głową, po czym zaczął przekopywać stosy desek, w poszukiwaniu jakiegoś bukłaka.

- Co z nim? - spytał Nibiru, podchodząc do nich, wraz z pozostałymi ocalonymi niewiastami.

- Jest nieprzytomny, ale żyje - odparła Sivara - A co będzie z jego ręką? - zwróciła się do kobiety, która własnie klęczała przy Łotrze.

- To zależy. Jeśli drewno uszkodziło ścięgna to może stracić w niej czucie.

- Likwidator z jedną sprawną ręką? - Nibiru złapał się za głowę.

- Prawdziwy wojownik poradzi sobie nawet z kalectwem - prychnęła kobieta, wyciągając rękę w stronę chłopca, który właśnie przyniósł bukłak, wykopany spomiędzy szczątków wozu.

Przejęła naczynie, po czym odkorkowała je, by polać wodą twarz Łotra.
Ernan jęknął, powoli się cucąc.

- Witaj z powrotem wśród żywych, Nathairze - Niewiasta pomogła mu usiąść.

- Wszyscy cali? - wymamrotał.

- Nie martw się. Wszyscy żyją.

- Dobrze - stęknął, próbując wstać - Teraz trzeba ocalić pozostałych.

- Nie - Klęcząca przy nim kobieta, chwyciła go za ramię. - Masz rozbitą głowę i poważnie uszkodzoną rękę. Już dość zrobiliście. Resztą zajmę się sama, gdy tylko dotrę do Tarmar. Niech tylko zbiorę naszych, a Zdobywcy pożałują, że ośmielili się nas napaść.

- Widzę, że mam przed sobą hardą Likwidatorkę - stwierdził Morven - Jakim cudem jesteś tu, a nie z pozostałymi zabójcami?

- Udawałam niewinną, zlęknioną dziewkę, by ratować mojego synka. Choć przyznam, że wolałabym chwycić miecz i walczyć u boku męża i pobratymców.

- Wtedy byłabyś w drodze na stos. Ale chwila... Gdzie właściwie was wieziono? Myślałem, że wszyscy zostaniecie straceni w Tarmar.

- My i nasze dzieci miałyśmy zostać sprzedane do niewoli. Zapewne za parę miesięcy bylibyśmy już na drugim krańcu świata i charowałybyśmy za nędzne resztki z posiłków naszych panów, a dzieciaki pewnie zostałyby wysłane na jakieś szkolenia, aby w przyszłości zasilić szeregi Zdobywców.

- Ale wasi mężowie wiezieni są do kata?

- Niestety.

- Zatem nie ma co tracić czasu - Łotr powoli się podniósł, dociskając przy tym do piersi ranną rękę. - Trzeba im pomóc.

- Damy sobie radę bez ciebie, Nathairze. Wracaj do domu. Niech medycy się tobą zajmą.

- Nie wracam, póki nasi bracia nie będą bezpieczni - Łypnął na swych towarzyszy. - Ale wy tak. Weźcie je do Derowen i znajdźcie im schronienie. Najlepiej z dala od posiadłości Lagunów. Nie możemy ryzykować, że Zdobywcy zdemaskują tą kryjówkę. Ja pojadę do Tarmar.

Sivara i Nibiru skinęli głowami, choć niechętnie przyjęli rozkaz. Zawrócili, aby odnaleźć konie pokonanych rywali.

- Sam nic nie zdziałasz - mruknęła Likwidatorka - Pojadę z tobą.

- Czy w Tarmar są nasi ludzie?

- Już niewielu. To właśnie stamtąd uciekliśmy do tej małej wioski, w której jednak nas dopadli. Ale na szczęście w Tarmar wciąż są nasi wojownicy. Mam tylko nadzieję, że tych paru mężczyzn wystarczy.

- Nie martw się. Nie ważna jest liczebność, ale spryt.

- Jaki masz plan?

- Plan? Ha... Ależ ja rzadko kiedy mam plan. Zazwyczaj stawiam na starą, dobrą improwizację.

- To wojna, a nie teatr, Morven - Zabójczyni skrzywiła się nieco. - Naszą jedyną szansą na przetrwanie jest ostrożność i przemyślana taktyka, a nie zdawanie się na los. Tak postępują tylko głupcy.

- Zatem jestem głupcem - Ernan uśmiechnął się. - Ale póki co moje metody się sprawdzają. Zatem zaufaj mi, siostro i pozwól działać.

Kobieta zmierzyła go wzrokiem. Nie była przekonana, czy powinna zaufać Morvenowi, ryzykując przy tym życiem przyjaciół i małżonka.
Jednak to Ernana Likwidatorzy okrzyknęli swym Mistrzem. Widocznie pobratymcy dostrzegali w nim coś, czego ona nie zauważała. Patrząc na Łotra, widziała jedynie głupca i szaleńca, który nie wahał się ryzykować swym życiem. Ale może właśnie to urzekło pozostałych zabójców? Ta jego brawura? Upór? Brak lęku przed śmiercią, jeśli miał polec w obronie swych braci?

- Niech będzie - westchnęła - Zrobimy po twojemu...

Wiedziała, że w tej chwili Morven był jedyną nadzieją na ocalenie jej przyjaciół z Tarmar oraz małżonka. Liczyła tylko, że Ernan jednak nie był skończonym idiotą i wiedział co robi.
W przeciwnym razie wszyscy skończą na stosie, bawiąc lud swą agonią...

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Tymczasem Vivian znów czuwała nad wciąż nieprzytomnym Randalem. Prawie w cale go nie opuszczała. Odchodziła jedynie na chwilkę, by coś zjeść, bądź skorzystać z łazienki.
Ciągle czekała, aż Randy w końcu się ocknie. Bała się, że znów przestanie oddychać i tym razem nie uda się go ocalić. 
Łzy wciąż spływały jej po policzkach. Była po prostu przerażona.

- Jeszcze się nie obudził? - spytał Nazar, wchodząc do salonu i przerywając przytłaczającą ciszę.

- Nie. Nie otworzył oczu nawet na sekundę... - Delikatnie pogłaskała Randy'ego po głowie. - Powiedz szczerze... To ty go ugodziłeś?

- Słucham?

- Chcę wiedzieć - Wlepiła w niego czerwone od łez oczy. - To ty go zraniłeś?

- To nie ja.

- Nie wierzę ci - Pokręciła głową, klnąc w myślach na siebie, że nie jest w stanie powstrzymać łez, spływających jej po twarzy. - Jeśli Randy umrze, będziesz miał na sumieniu ojca mojego dziecka. Tak, jestem w ciąży - syknęła, widząc jego zaskoczoną minę - Tym razem nie udaję.

- Przysięgam ci, że to nie ja, Vi - Kucnął przy niej i sięgnął do jej dłoni, ale ta nie pozwoliła się dotknąć. - Randal mnie obronił. Gdyby nie on to bym nie żył. Zresztą, gdybym to ja go ugodził, to myślisz, że przytargałbym go tu, abyście opatrzyli mu rany?

- Już nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć - Odwróciła od niego wzrok. - Obchodzi mnie już tylko to, czy Randy przeżyje.

Nagle zabrzmiał cichy zgrzyt.

- Co to? - szepnęła Vivian, ścierając łzy.

Nazar wyprostował się, po czym bezszelestnie zbliżył się do okna i ostrożnie przez nie wyjrzał.

- Ktoś próbuje otworzyć drzwi wytrychem - rzekł, dostrzegając czyjąś sylwetkę, kucającą przy frontowym wejściu i majstrującą coś przy zamku - Jesteśmy sami? - spytał, zerkając na Vivian.

- Tak. Dziadek wziął ze sobą kilku ocalałych i ruszyli na patrol. Ponieważ jesteśmy tylko my i ranni, zamknęli drzwi.

- Wygląda na to, że mamy nieproszonego gościa - mruknął Vis, cofając się od okna.

Przyłożył palec do warg, słysząc, że drzwi cicho skrzypnęły, stając otworem przed intruzem. Na palcach zbliżył się do lekko uchylonych drzwi salonu i przez szparę zerknął na korytarz. Intruz miał na sobie czarną, sięgającą kostek, nieco podartą na końcach pelerynę. Przykrywała ciało właściciela na tyle dokładnie, że Vis nie mógł dostrzec jaką intruz miał przy sobie broń, do tego głęboki kaptur szaty dobrze chronił jego tożsamość.

Nazar cichutko uchylił drzwi, gdy przybysz wszedł nieco w głąb korytarza. W sali naprzeciwko było parę skrzyń, w których znajdowała się broń, gromadzona przez Likwidatorów. Vis na ugiętych nogach przemknął do kolejnych drzwi. Otworzył je najciszej, jak umiał i szybko wemknął się do środka. Mimo, że zrobił to niemal bezszelestnie, intruz obrócił się. Zaniepokoił go ten spokój, cisza i pustka. Wrócił się, by zajrzeć do pokoi, które ominął.

Już miał wejść do salonu, gdzie była Vi, gdy na drzwiach dostrzegł cień. Odruchowo odskoczył, przez co ostrze Nazara zaryło o drzwi. W ciągu sekundy odgarnął swą mroczną pelerynę i chwycił rapier.
Jedną rękę skrył za plecami, zaś drugą, dzierżącą oręż, zwinnie zadawał przemyślane ciosy, które Nazar ledwie nadążał odbijać. Rywal zmuszał go by się cofał. Ciągle musiał robić unik, to uskakując w tył, aby nie oberwać z nogi, to odchylić cię gwałtownie, aby sztych rapiera nie rozpłatał mu szyi.
Nagle Vis syknął, gdy ostrze rozcięło mu dłoń. To była okazja, którą intruz wykorzystał. Bez trudu wytrącił blondynowi broń, po czym podciął go, przez co ten rąbnął tyłem głowy o pierwszy stopień schodów.

Intruz uniósł rapier, opierając przy tym wolną dłoń na klindze, jakby chciał, aby ostrze zanurzyło się idealnie w miejscu, które sobie upatrzył.

- Rzuć broń - zabrzmiał głos Vi.

Napastnik nieco przekręcił zakapturzoną głowę, by móc kątem oka spojrzeć na drobną kobietę, mierzącą do niego z pistoletu. Choć ręce jej się potwornie trzęsły, to wiedział, że nie powinien jej lekceważyć. W końcu przez broń palną miała zdecydowaną przewagę.
Powoli opuścił ostre, lecz nie rzucił go na podłogę.

- Odłóż miecz na ziemię - Vivian rzekła najgroźniej, jak tylko była w stanie.

Jednak przybysz jej nie słuchał. Obrócił się w jej stronę, zupełnie nie przejmując się Visem, który i tak nie byłby w stanie się podnieść przez dość mocne zderzenie jego potylicy ze schodami.
Nagle zabrzmiał jego cichy śmiech. Swobodnie obrócił oręż, by ostatecznie płynnym ruchem wsunąć go z powrotem do pochwy, którą nosił na boku.

- Następnym razem, kiedy będziesz chciała kogoś zastrzelić, to odbezpiecz broń, siostrzyczko - zarechotał zakapturzony.

- Siostrzyczko? - Vivian zamarła.

W odpowiedzi intruz zsunął kaptur z głowy, odsłaniając ciemnobrązowe włosy i twarz młodzieńca, o jeszcze dość delikatnych rysach twarzy i pierwszym, rzadkim wąsiku. Błękitne ślepia pełne dumy i dość zaskakującego chłodu wlepiły się w Vi.

- Victor? - Zdumiona opuściła broń, po czym zbliżyła się do niego, by go przytulić.

Chłopak wyglądał jakby chciał uciec przed tym gestem. Odruchowo, nieco się odchylił, gdy Vi wyciągnęła ku niemu ręce. Jednak nic nie powiedział, gdy siostra go uścisnęła, ale też nie odwzajemnił gestu.

- No, już - Lekko, jakby z niechęcią poklepał ją po plecach. - Dosyć czułości.

Vivian odsunęła się od brata. Starała się nie okazywać, że niepokoi ją zachowanie Victora. Może nigdy nie należał do tych wylewnych, ale też nie był aż tak oschły. Jakoś wcześniej mu nie przeszkadzało, gdy Vi szukała u niego otuchy, nawet w postaci przytulenia. A teraz? Najlepiej kiedy wszyscy trzymali się z dala i broń Boże nie próbowali go dotykać.

- Co tu robisz? - spytała Vivian - I to jeszcze zupełnie sam? Gdzie jest Nora?

- Muszę pilnie porozmawiać z ojcem. Zastałem go?

- Nie. Pojechał do Tarmar.

- Szlag...

- Gdzie jest Nora? - powtórzyła pytanie.

- O nią się nie martw. Trafiła pod skrzydła Heresa. Skoro ojciec ufa temu piratowi, to chyba mogę śmiało stwierdzić, że jest bezpieczna.

- I puściła cię samego do Derowen?

- Puściła? Ha! Nie miała pojęcia o moich zamiarach, bo wiedziałem, że w życiu by się nie zgodziła, abym przyjechał do Naughton. Sam się wymknąłem.

- Co zrobiłeś?!

- Mówię niewyraźnie? - prychnął - Uciekłem ze statku. Tuż przed opuszczeniem Krwawej Zatoki przez Regem Maris. Pewnie się zorientowali, że mnie nie ma dopiero, gdy wypłynęli na otwarte morze, a wtedy już było za późno, bo byłem na pokładzie łajby, która płynęła w przeciwną stronę. Muzzir zmierzał do Kanionu Zguby po resztki zapasów, a mój transport bezpośrednio do Naughton. Galeon nie miał szans dogonić fluity, wiec myślę, że mają spore opóźnienie - Uśmiechnął się chytrze. - Zanim matka tu dotrze, aby ukręcić mi łeb za ten numer ze zniknięciem, zdążę przekazać wieści ojcu i zwiać.

- Tata w życiu cię stąd nie wypuści.

Victor rzucił jej wymowne spojrzenie.

- Doprawdy sądzisz, że zdoła mnie powstrzymać?

- Co się z tobą stało? - spytała Vivian, nie kryjąc już zmartwienia.

- O co ci chodzi? - Chłopak uniósł brew.

- Kiedyś nie byłeś taki... - Chciała dotknąć jego ręki, ale nie pozwolił jej na to.

- Nie dotykaj - mruknął - Mam świeże oparzenie na przedramieniu.

- Słucham?

- Coś taka zdziwiona? Rytuał naznaczania z pewnością nie jest ci obcy. Przecież znasz Likwidatorskie zwyczaje i wiesz na czym polega inicjacja.

- Jesteś Naznaczonym? - Vivian wytrzeszczyła oczy. - Przecież mówiłeś, że nie masz zamiaru być Likwidatorem.

- Wierz mi, nie zrobiłem tego dla przyjemności. Miałem pomagać matce. Obiecałem ojcu, że będę ją wspierać.

- Ale przecież nie kazał ci składać przysięgi.

- Musiałem, Vi. W Talwyn zrobiło się niebezpiecznie. Parę obozów zostało zniszczonych. Nie zwyczajne wioski, a nasze obozy, gdzie stacjonowali szkoleni wojownicy. Rozumiesz co to znaczy? Ktoś nas wydał! Zdobywcy już nie mają wątpliwości, że coś knujemy i podejrzewam, że tu też sprawy zaczynają się komplikować.

- Dlatego tu jesteś? Aby ostrzec ojca o atakach?

- Wpadłem po drodze. Jeżdżę od kryjówki, do kryjówki i ostrzegam wszystkich co chcą słuchać. Lepiej, aby już się powoli szykowali na to, że w każdej chwili i oni mogą podzielić los braci z Talwyn. Sęk w tym, że większość z Likwidatorów nie chce przyjąć do wiadomości, że wszystko się wydało. Uważają, że nie jestem godzien zaufania. Teraz rozumiesz dlaczego zdecydowałem się na naznaczenie?

- Aby Likwidatorzy patrzyli na ciebie, jak na jednego z nich, a nie jak na obcego, który próbuje ich oszukać?

- Dokładnie. Z tymi, co widzieli naszego ojca, jakoś nie ma problemów. Może dlatego, że jestem do niego podobny i od razu mnie z nim kojarzą. Ale pozostali? Bez Likwidatorskiego piętna nie masz szans się z nimi dogadać. Choć to też czasem zawodzi. Rozumiem, że to wyjątkowo ciężkie czasy dla Likwidatorów i że są nieufni. Ale bez przesady! Staje przed nimi jeden z nich, z ich znakiem na ręku, a oni dalej kręcą nosem!

- Może dlatego, że jesteś Naznaczonym bez mentora? - stwierdziła Vi.

- Albo dlatego, że po prostu jesteś za młody, aby brać cię na poważnie? - prychnął Nazar, w końcu powoli się podnosząc.

- Może i jestem młody, i choć zabrzmi to mało skromnie, to przewyższam intelektem i wprawą w szermierce niejednego dojrzałego Likwidatora. A zwłaszcza takich cwaniaczków, jak ty, Vis. Tak, wiem kim jesteś - prychnął, widząc lekkie zdziwienie w ślepiach Nazara - Pamiętam cię. Zresztą wieści o łasce, jaką otrzymałeś od mego ojca szybko się rozniosły.

- No proszę, jakiś ty poinformowany - mruknął blondyn.

- Żebyś wiedział.

- Uważasz się za takiego dobrego? To może się przekonamy ile jesteś wart?

- Ledwie parę minut temu nadziałbym cię na rapier, niczym kawałek mięsa. Naprawdę chcesz, abym dokończył to, co przerwała mi Vi?

- Serio? Wy też nie umiecie ze sobą normalnie porozmawiać? - westchnęła Vivian - Tylko od razu musicie grozić sobie nawzajem i udowadniać który jest lepszy?

- Vi, znasz mnie - Victor skrzyżował ręce na piersi. - Wiesz, że jeśli coś mi nie pasuje, to jawnie to okazuję - Wskazał głową na Nazara. - A ten typ wyjątkowo mi nie leży. Nie powinno go tu być i doskonale o tym wiesz.

- Tata postanowił dać mu szansę. Uszanuj więc jego decyzję.

- Ależ szanuję. Jestem ostatnią osobą, która powinna podważać jego zdanie. Co nie zmienia faktu, że twierdzę, iż popełnił wielki błąd. Nikt nie jest nieomylny. Ale co do Visa bardzo się pomylił. Chyba przyznasz mi rację, prawda?

- Halo! Ja tu jestem - mruknął blondyn.

- Zdaję sobie z tego sprawę - prychnął Victor - A teraz bądź tak łaskaw i odejdź. Chcę porozmawiać z siostrą w cztery oczy.

Nazar warknął pod nosem, powoli wdrapując się na schody. Tylko tego mu brakowało. Kolejnego Morvena nastawionego przeciwko jemu.

- Mógłbyś być dla niego milszy - Vi zwróciła uwagę bratu - Z Trisem jakoś się dogaduje.

Victor spojrzał na nią z politowaniem.

- Vi... Skoro Nazar dogaduje się z Tristanem, to nie licz, że ze mną uda mu się nawiązać jakąkolwiek nić porozumienia. Jeśli Vis jest taki jak nasz brat, to po prostu nie ma szans abyśmy się dogadali. Wiesz, że ja i Tris nie potrafimy przeżyć jednego dnia bez bójki - Wskazał w stronę piętra, gdzie zniknął Nazar. - Ale Tristan to mój brat. Wiem, że choćbyśmy byli tak skłóceni, że aż nie moglibyśmy na siebie patrzeć, to mogę na niego liczyć. A Vis? To Zdobywca. Nie ufam mu. Zresztą jak każdy. Chyba żaden z Likwidatorów nie obdarzył go zaufaniem. Hm? Czy może jednak się mylę?

- Nie...

- No właśnie. Zresztą ty też mu nie ufasz. Nie zaprzeczaj. Widzę to w twoich oczach, że też uważasz, iż lepiej by było, gdyby Nazar wrócił tam, skąd go diabli przynieśli. Ale nie ważne. Skończmy ten temat. Jest tu ktoś poza wami?

- Tylko paru rannych Likwidatorów. Odpoczywają w sypialniach na piętrze, bądź w tamtym salonie - Wskazała na drzwi, za którymi leżał Randy.

- A dziadek? Tristan? Sivara?

- Dziadek i Tris są na mieście, a Sivara pojechała z tatą do Tarmar.

- Rozumiem. W sumie to mogę poczekać na dziadka. Jemu przekażę wieści o Talwyn i wyruszam dalej.

- Nie zostaniesz z nami? Nawet na jedną noc?

- Jak wcześniej mówiłem, z Tristanem nie potrafimy przetrwać nawet jednego dnia bez bójki, więc to nie najlepszy pomysł, abyśmy przebywali pod jednym dachem. Zresztą dalej jestem na niego zły za zniszczenie wyników mojej długiej, ciężkiej pracy. Nie powinniśmy wchodzić sobie w drogę.

- Dalej się wściekasz za tą lilię?

- Na to złość już mi dawno przeszła. Przed samym wyjazdem z Talwyn przyznał mi się, że wykorzystał parę moich notatek na rozpalenie w kominku. Niech się pajac cieszy, że wtedy nie ukręciłem mu za to łba.

- I co? Będziesz go ciągle unikać?

- Jeśli będzie trzeba, tak.

- A nie możecie się pogodzić i zacząć się zachowywać jak przystało na braci?

- Vi... Ja i Tris jesteśmy zupełnie inni. Ja lubię spokój, porządek i naukę, a on chaos, bałagan i w głowie mu tylko wygłupy. Zero powagi. Tris żyje jeszcze tylko dlatego, że ma więcej szczęścia, niż rozumu! Powiedz mi, jak tak można?

- Coś w tym jest - Pokiwała głową. - Ale postarać się możesz, prawda? Zwłaszcza, że kiedy zostaniesz wujkiem, to nie będziesz mógł się ciągle kłócić i naparzać z Tristanem przy małym dziecku.

- No wiadomo, że przy małym dziecku nie... - Zamarł, gdy dotarło do niego, co Vivian powiedziała. - Chwila... - Wlepił w nią zdumione oczy. - Zostanę kim?

- Wujkiem, Victorze.

- Żartujesz sobie, prawda?

- A wyglądam jakbym żartowała?

- Hm... - Podrapał się po głowie. - Przyznam, że mnie zaskoczyłaś, a to nie łatwe - Uśmiechnął się słabo. - Aż nie wiem co powiedzieć. Więc po prostu... - Przytulił ją lekko, choć nie miał w zwyczaju okazywać komukolwiek, jakiejkolwiek czułości. - Gratuluję, siostrzyczko - Odsunął się. - Randal pewnie bardzo się ucieszył, co?

Vivian posmutniała.

- Powiedziałem coś nie tak? - Victor przeraził się nagłą zmianą nastroju siostry. - On nie...?

- Żyje, ale nie wiem jak długo jeszcze pociągnie... Został poważnie zraniony w brzuch...

- O masz... Tylko tego do szczęścia brakowało... - Pokręcił głową, wzdychając przy tym ciężko. - Zaprowadź mnie do niego. Zobaczę co da się zrobić.

- Lekarz powiedział, że pozostało czekać...

- Tak, czy siak chcę zobaczyć ranę. Przez ostatnie tygodnie nauczyłem się, że ufać można tylko i wyłącznie sobie i swoim umiejętnościom.

Vivian pokiwała głową, po czym zaprowadziła brata do salonu, gdzie leżał Ammar. Victor kucnął przy brunecie, po czym ostrożnie odsunął brudny od krwi bandaż.

- Kto go tak pozszywał, do jasnej cholery? - Zmarszczył brwi. - Jakiś amator?

- Lekarz, który współpracuje z tutejszymi Likwidatorami od lat.

- Phi! Amatorszczyzna! W życiu nie widziałem, aby ktoś tak niedokładnie zaszywał rany - Machnął ręką. - Ale niech już tak zostanie.

- Lekarz po prostu bardzo się spieszył. Randy szybko tracił krew.

- To teraz Randal będzie musiał uważać, aby tego wszystkiego nie pozrywać. Jedno mocniejsze szarpnięcie i rana na nowo otwarta.

- Od kiedy to jesteś takim znawcą, co?

- Też byś była, gdybyś robiła za lekarza na pirackiej łajbie przez kilka tygodni - rzekł, zdejmując pelerynę. 

Rzucił materiał na podłogę, odsłaniając swój skromny arsenał i torbę, która dotąd była osłonięta przez szatę.

- Sądzisz, że ma szansę przeżyć?

- Skoro jeszcze żyje, to jest szansa - odparł, grzebiąc przy tym w sakwie - Potrzebuję wody. Ciepłą, ale nie za gorącą i czysty bandaż - Wyciągnął z torby mały słoiczek, owinięty kawałkiem skóry.

Vivian pokiwała głową.
Szybko przyniosła bratu potrzebne rzeczy, po czym usiadła i zaczęła się przyglądać, jak Victor pewnie i bez odrobiny zawahania, czy obrzydzenia oczyszcza ranę.
Skupiony, ostrożnie zmył krew, po czym sięgnął do słoiczka. Nabrał na palce maść, która miała niezbyt zachęcający, brunatny kolor i jeszcze gorszy zapach, przypominający trochę woń czosnku wymieszanego z mułem.

- Ale cuchnie - Vi zatkała nos.

- Ważne, że jest skuteczne. Dzięki temu krew przestanie lecieć i rana szybciej się zagoi. O ile Randal nie pozrywa szwów.

- Najpierw niech się obudzi... - westchnęła Vi, spuszczając głowę.

Nagle Victor oderwał rękę od rany Ammara, słysząc cichy syk.

- Chyba twoje modły zostały wysłuchane - Uśmiechnął się nieco, dostrzegając, że brunet nieco uniósł powieki.

Vivian omal nie popłakała się że szczęścia, widząc jak Ammar powoli przytomnieje. Chwyciła jego rękę i obdarzyła go ciepłym uśmiechem.

- Vis... - wychrypiał brunet - Żyje?

- Żyje, skarbie - odparła Vi - On cię tu przyniósł - Uśmiechnęła się szerzej, czując jak Randy lekko zaciska chwyt na jej dłoni. - Tak się o ciebie bałam... - szepnęła, roniąc przy tym łzy ze szczęścia.

- Ej - Ammar z trudem sięgnął do jej policzka - Nie płacz. Przecież żyję - Wymusił z siebie uśmiech, choć brzuch potwornie go bolał.

- Cudem, Randalu - wtrącił Victor - Miałeś dużo szczęścia. To cud, że nie doszło do krwotoku wewnętrznego.

- Victor? - Do Ammara dopiero wtedy dotarło kto oprócz Vi przy nim siedział. - Co ty tu robisz?

- Później wyjaśnię - Sięgnął po czysty bandaż. - Najpierw mi powiedzcie czego ojciec szuka w Tarmar.

- Wspomniałeś, że podejrzewasz, iż i tu zaczynają się kłopoty, jak w Talwyn - odparła Vi - Nie pomyliłeś się... Dopiero co była bijatyka z tutejszymi Zdobywcami, przez co Randy omal nie zginął, a teraz tata pojechał do Tarmar, by ratować Likwidatorów, których zdemaskowano i mają zostać zabici. I mam przeczucie, że to dopiero początek naszych problemów...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro