146.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ernan przechadzał się po obozie zamyślony. Patrzył jak Likwidatorzy szykują się do bitwy, która miała się rozpętać już tej nocy. Czuł jak ściska go w żołądku. Ten ostatni dzień spokoju minął potwornie szybko i właśnie ustępował miejsca, nieubłaganie nadchodzącemu zmierzchowi.

Zatrzymał się na chwilę. Przyglądał się jak zabójcy jedzą, lub ostrzą broń. Niektórzy szykowali konie. Zajęciom towarzyszyły zaskakująco spokojne i przyjazne rozmowy. Likwidatorzy zdawali się być w ogóle nie przejęci. Zupełnie nie było po nich widać, że szykowali się do wojny.

Ruszył dalej, myśląc o piratach i Likwidatorach z Fearghas, którzy wciąż się nie stawili. I nie było nawet najmniejszego śladu, który zapowiadał, że jednak się pojawią.
Łypnął grupę Likwidatorów, rozgrzewających się przed walką. W tym na Sivarę i Tristana, ćwiczących szermierkę oraz Nazara, rzucającego nożami do celu.

Idąc dalej dostrzegł jak Likwidatorzy malują twarze sobie nawzajem, bądź pomagają nałożyć napierśniki i karwasze.
Kobiety pomagały sobie dokładnie wiązać włosy, aby nie przeszkadzały w walce.

Nagle dostrzegł jednego z mężczyzn. Trzymał się na uboczu. Klęczał przy starym, dużym pniu, ściskając różaniec w zniszczonych wiekiem i ranami dłoniach. Miał pokornie spuszczoną głowę. Mężczyzna był sporo starszy od Ernana. Wiekiem był zbliżony do Zethara. Miał siwe dość długie włosy, które swobodnie opadały na twarz zabójcy.
Łotr zaintrygowany podszedł do niego. Słuchał przez chwilę, jak mężczyzna szepcze modlitwę. Patrzył zaciekawiony, z jaką gorliwością i skupieniem zabójca prosi Boga o siły i odwagę do walki.
Nie rozumiał, co ludzie widzą w religii. Sam nigdy nie był wierzący. Temat wiary zawsze był mu obojętny. Jednak dziwiła go bogobojność niektórych ludzi, jakich miał okazję spotkać. Zwłaszcza, jeśli chodziło o Likwidatorów.

- To pomaga? - spytał, gdy w końcu usłyszał ciche "amen".

Mężczyzna obejrzał się.

- Słucham?

- Modlitwa. Pomaga?

- Jeśli szczerze wierzysz, że ktoś tam cię słucha - Likwidator wzruszył ramionami, po czym cicho stęknąwszy, wstał. - Po twojej minie wnioskuję, że cię nie przekonałem.

- Przyznam, że nie rozumiem wiary, w coś, czego nie da się udowodnić.

- Każdy wierzy w co innego. Jeden wierzy w naukę. Inny w magię i upiorne stwory, które trzeba czcić i składać im ofiary. A jeszcze inny w Boga, któremu wystarczy szczera wiara i modlitwa - Mężczyzna uśmiechnął się słabo. - Ale tu nie chodzi, o to w co wierzysz. Wiara to siła. Tobie dają ją zasady, których się trzymasz. Chcesz za nie walczyć. Otuchy dodaje ci też wiara w ludzi, których zwiesz braćmi. Wiesz, że cię nie zawiodą, a to sprawia, że sam chcesz walczyć dla nich, aby nie sprawić im zawodu. Niektóry za to potrzebują też wsparcia czegoś, co jak ująłeś, czego istnienia nie da się udowodnić.

Mężczyzna klepnął Ernana w ramię, po czym oddalił się.

Morven obejrzał się. Jeszcze raz zmierzył wzrokiem Likwidatorów, szykujących się do bitwy. W końcu ruszył w stronę namiotu, gdzie czekała na niego żona. Uśmiechnął się słabo, wchodząc do szałasu i dostrzegając jak białowłosa siedzi na posłaniu i skupiona ostrzy Śmierć. Bez słowa podszedł do fragmentów przygotowanej zbroi. Nora uniosła wzrok znad mrocznego miecza i łypnęła na męża. Po chwili wstała i podeszła do niego, by pomóc mu z napierśnikiem. Kiedy ona zajęła się kirysem, Łotr skupił się na karwaszach.

- Nie lękasz się? - spytała Nora, zapinając sprzączki napierśnika Ernana.

Likwidator zerknął przez ramię. Nic nie odpowiedział. Po chwili znów skupił się na karwaszu.

- Nie przyznasz się do słabości, nawet przede mną?

- Co mam ci powiedzieć? - mruknął po chwili - Że jestem przerażony? - Obrócił się do niej. - To chcesz usłyszeć? - Westchnął ciężko, mierzwiąc włosy. - Tak... Boję się...

- Strach to nic złego, kochanie - Nora uśmiechnęła się łagodnie, sięgając do jego policzka. - To uczucie, jak każde inne.

- Likwidator musi tłumić emocje. Nie może czuć strachu, ani gniewu - Pokręcił głową. - Nie może mieć słabości.

- Jesteś tylko człowiekiem. Nikt nie potrafi w pełni uciszyć uczuć.

- Na wojnie nie ma miejsca na lęki.

- Więc zrób to, co zawsze - Musnęła kciukiem jego policzek, pokryty dość gęstym zarostem - Zapomnij o obawach i daj upust swemu szaleństwu, Ernie.

- Wiesz, że nie lubię tego zdrobnienia - Uniósł brew.

- Wiem - Uśmiechnęła się zadziornie. - Użyłam go z czystej złośliwości.

Ernan uśmiechnął się słabo, kręcąc przy tym głową. Jedną ręką sięgnął za nią, by oprzeć dłoń na jej krzyżu i przyciągnąć ją do siebie. Objął ją, po czym schylił się nieco, by złączyć ich czoła.

- Uważaj na siebie - szepnęła - Proszę.

- Możesz być pewna, że dobrowolnie nie dam się skrócić o głowę - Delikatnie ujął dłonią podbródek żony, po czym uniósł go nieco i musnął wargami jej usta - Kocham cię, śnieżynko.

- Ja ciebie też, wariacie - Wtuliła się w niego.

Po chwili odsunęła się i wróciła do zapinania sprzączek. Gdy skończyła pomagać Ernanowi jeszcze z naramiennikami, podeszła do posłania i podniosła Śmierć.

- Naostrzyłam ją najlepiej, jak potrafiłam - Zbliżyła się do męża i podała mu ostrze.

- Dziękuję - Cmoknął ją w policzek, przejmując oręż. - Jesteś niezastąpiona.

- Wiem - zaśmiała się - Jestem pewna, że nigdzie byś nie znalazł drugiej takiej, która by z tobą wytrzymała.

- Uważaj, bo zacznę poszukiwania - odparł Ernan - Może szczęście mi dopisze i znajdzie się jakaś panna, do tego milsza i mniej pyskata?

Nora przewróciła oczami, nie tracąc uśmiechu z twarzy.
Łotr poczuł niewielką ulgę. Przynajmniej znów miał powód, aby szczerze się uśmiechnąć. Wdzięczny żonie, za poprawę humoru, schylił się, by znów ją pocałować. Jednak dla Nory to nie był koniec przekomarzanek. Chwyciła jego kaptur i szybkim ruchem mu go zaciągnęła na twarz, przez co nie mógł jej pocałować.

- Teraz się przymilasz, jak sekundę wcześniej chciałeś szukać innej, mniej pyskatej panny? - zarechotała.

- Wiesz przecież, że nie chcę żadnej innej - Ernan śmiejąc się pod nosem, poprawił kaptur.

Nagle jego uśmiech powoli zniknął. Westchnął ciężko, sięgając do dłoni żony.

- Muszę iść. Zajrzę jeszcze do ojca i muszę powoli zbierać naszych.

Nora zbliżyła się do niego. Stanęła na palcach, by złączyć ich wargi. Po krótkim, ale dość namiętnym pocałunku, oparła dłonie na jego piersi i lekko go od siebie odsunęła.

- Idź już... - rzekła cicho - Zanim się rozpłaczę...

Ernan jeszcze cmoknął ją w czoło, po czym opuścił namiot i ruszył przed siebie.
Zamarł gdy, na drzewie, nie daleko namiotu, który był jego celem, dostrzegł Zethara. Powoli się podciągał, na jednej z gałęzi. Ernan patrzył na każdą widoczną żyłę ojca i napinające się mięśnie rąk i odkrytego torsu. Widział, że z każdym podciągnięciem ramiona Zethara coraz bardziej drżą od morderczego wysiłku.

- Nie powinieneś się forsować - mruknął w końcu, podchodząc.

- Może i już jestem wpół ślepy i utykam, ale przynajmniej ręce mam wciąż silne - Zethar puścił się i runął na ziemię.

Lekko się zachwiał przy lądowaniu, jednak zdołał utrzymać się na nogach.

- Daj spokój. Jestem stary, ale jeszcze nie umieram - machnął ręką, widząc potępiające spojrzenie syna.

Cień nie wzruszony niezadowoloną miną Ernana, wszedł do swojego namiotu, by przygotować się do bitwy.

- Ty też idziesz? - zdziwił się Łotr, patrząc na przygotowane odzienie i broń.

- A coś ty myślał? Że będę grzecznie siedzieć w namiocie i czekać? Twoje niedoczekanie.

- Nie powinieneś walczyć w tym stanie.

- A ty nie powinieneś wybrzydzać, bo i tak masz mało wojowników, więc każdy ci się przyda.

Ernan zacisnął usta w wąską linię, wiedząc, że nie warto strzępić języka. Więc w milczeniu i cierpliwie czekał, patrząc jak Zethar zakłada koszulę i płaszcz. Zdziwił się nagle, patrząc, jak ojciec owija przedramię krwistoczerwonym materiałem, podobny mając już na biodrach.

- Czemu masz dwie szarfy? - spytał.

- Ta jest Keiry - Zethar wskazał na taśmę na ręce, po czym zasłonił ją karwaszem.

- Nawet nie wiedziałem, że wciąż ją masz... Tyle lat... - Ernan spuścił wzrok. - Wciąż za nią tęsknisz?

- Cholernie... - Cień pokiwał głową. - Niby czas leczy rany, ale... - Westchnął ciężko, zapinając sprzączki karwasza. - Pozostała blizna i to bolesna... - Uśmiechnął się słabo. - Pewnie, gdyby tu była, to wyzwałaby mnie od głupków i szaleńców, widząc jak się szykuję do tej wojny. Po czym sama by ruszyła do boju.

Ernan stał przez chwilę nieruchomo. Przed oczami stanęło mu lico matki. Wróciły wszystkie wspomnienia. Widział jej delikatną twarz, piwne oczy i kasztanowe loki. Słyszał jej śpiew i śmiech. Pamiętał też jej wrzaski i surowe spojrzenia. I wciąż z bólem wspominał dzień, gdy zmarła, ugodzona mieczem.

- Masz rację - W końcu podszedł do ojca, by pomóc mu z napierśnikiem. - Z pewnością wyzywała by cię od głupców.

Tym czasem przy małym palenisku, na pieńku siedział Randal. Wpatrywał się w skupieniu w leżący przed nim odłamek lustra, który znalazł w jednej z myśliwskich chat. W jednej dłoni spoczywał nożyk, który lśniąc upiornie w płomieniach, przemykał między palcami właściciela, omal ich przy tym nie raniąc.

W końcu Ammar zacisnął chwyt na rękojeści i uniósł ręce, sięgając do kitki, leżącej na jego karku. Wolną dłonią chwycił włosy, a drugą, zdecydowanym ruchem uciął ich część. Ucięty kosmyk, wraz z fragmentem dotąd wiążącej ich wstążki, wrzucił do ognia, po czym zabrał się za pozostałości po kitce. Syknął cicho, czując, że się skaleczył sztychem nożyka. Ale nie przejął się tym zbytnio. Po prostu ciął kolejne garści włosów i wrzucał je do ognia. Po chwili przesunął dłonią po krótkich już, nieco nastroszonych włosach. Spojrzał na znacznie krócej ścięte boki, upewniając się, że nie postawił choćby cieniutkiego zbyt długiego kosmyka. Przesunął jeszcze ostrzem kilka razy po twarzy, skracając zarost.
W końcu rzucił nożykiem w ziemię, tuż przy pieńku, po czym sięgnął po miseczkę, w której znajdowała się farba z ochry.
Zamoczył palec w czerwonej substancji, a następnie naniósł ją na twarz. Zajęło mu dłuższą chwilę ozdobienie swego lica.
Kiedy już przez jego oczy, policzki i szyję biegły krwiste, pionowe pasy, pociągnął rękaw koszuli, by na ramieniu zrobić dwie poziome linie.

Gdy farba wyschła, Randy podniósł się z miejsca, po czym zabrał miskę z barwnikiem i nóż. Poszedł do namiotu, by dokończyć przygotowania.

Vivian siedziała na posłaniu i zamyślona rozczesywała włosy. Podskoczyła zaskoczona, gdy nagle do szałasu wszedł Randal.

- Ale mnie wystraszyłeś - Odetchnęła głęboko. - Nie poznałam cię - Zmierzyła go wzrokiem. - Dlaczego ściąłeś włosy?

- To taka Talwyńska tradycja - Rzucił nóż na stertę ubrań, po czym przysiadł obok Vi i odstawił miskę z farbą na ziemię.

- Sądziłam, że nie trzymasz się Talwyńskich zwyczajów.

- To prawda. Ale przyznam, że nie chcę się w pełni od nich odcinać. W końcu się tam wychowywałem.

- Rozumiem. A wyjaśnisz mi co mają włosy do tradycji?

- Wiesz, że Talwyńczycy od tak nie ścigają włosów. Kiedy strzyże się chłopiec, oznacza to, że wyrusza na swoją próbę sił. Kiedy goli się mężczyzna, to znak, że wyrusza na wojnę - Wskazał na swoją umalowaną twarz. - A czerwona farba jest symbolem gniewu i walki o ideę.

- A to co? - spytała Vi, patrząc na dwie linie na jego ramieniu.

- To znak wprawnego wojownika. Jest jeszcze jeden symbol, który z dumą noszą Talwyńscy wojownicy. Ale chciałbym, abyś ty go zrobiła. To nic skomplikowanego.

- Co mam zrobić?

- Zamocz dłoń w farbie i odbij ją na moim sercu - poprosił, ściągając przy tym koszulę.

- Co to oznacza? - spytała, po czym zgodnie z jego prośbą ubrudziła rękę w barwniku i przyłożyła do jego piersi.

- Że mam do kogo wracać - Uśmiechnął się słabo.

Vivian odwzajemniła gest, wycierając rękę w szmatkę, którą Randy zostawił na posłaniu, po dokładnym wypolerowaniu miecza.

- Jak się trzymasz? - spytała po chwili.

- W jakim sensie?

- Mając świadomość, że lada chwila ruszacie...

- Marnie - Odwrócił wzrok. - Najchętniej bym cię stąd zabrał i zwiał jak najdalej.

- Boisz się, prawda?

- Mało powiedziane - Spojrzał jej w oczy. - Jeszcze nigdy nie byłem tak przerażony... No, może prócz dnia, gdy omal nie wpadłaś pod lód.

- Mam prośbę... - Sięgnęła do jego ręki.

- Jaką?

- Jeśli zobaczysz, że walka nie ma sensu, że prowadzi jedynie do pewnej śmierci, wycofaj się. Błagam, wtedy po prostu uciekaj.

Ammar nie wiedział co odpowiedzieć. Bał się jej złożyć obietnicę, której prawdopodobnie nie spełni, chcąc być do końca oddanym Likwidatorom.

- Muszę się szykować - rzekł, chcąc zmienić temat.

Podniósł się, po czym nałożył koszulę. Otulił biodra czerwoną szarfą, a następnie pasem, przy którym miał spocząć miecz i sztylet. Opuścił rękawy koszuli, po czym nałożył płaszcz. Założył na rękę karwasz. Vivian wstała i podeszła do niego, by pomóc mu z drugim ochraniaczem. Po chwili patrzyła ze smutkiem jak zakłada jeszcze nagolenniki. Nic więcej nie założył. Jedynie wsunął za pas jeszcze broń.

- A napierśnik? Naramienniki?

- Wiesz, że największą bronią Likwidatora jest szybkość. Im mniej pancerza tym mniejsze obciążenie. Zresztą w napierśniku jest strasznie niewygodnie podczas wspinaczki.

- Ale w bezpośrednim starciu będzie łatwiej cię ugodzić...

- Nie martw się, Vi. Najpierw będą musieli mnie trafić - Uśmiechnął się słabo. - A wiesz, że to nie łatwe.

- Już raz im się udało - Rzuciła mu wymowne spojrzenie.

Ammar zamilkł. Uśmieszek szybko spełzł mu z ust. Zmieszał się. Vivian właśnie jednym zdaniem zagięła jego pewność siebie, bo miała rację. Każdemu wcześniej, czy później powija się noga. I Randy miał okazję sam się o tym przekonać. A duża blizna na jego podbrzuszu przypominała mu o tym dniu, gdy omal nie zginął.

- Mogę? - spytał po chwili, chcąc przerwać milczenie, wskazując przy tym na jej bluzkę.

Vivian skinęła głową, uśmiechając się słabo.
Natomiast Randy podszedł do niej, po czym lekko pociągnął ubranie, odsłaniając nabrzmiały brzuch ukochanej. Opadł na jedno kolano, by czule przesunąć dłonią po jej brzuchu. Po chwili złożył na nim delikatny pocałunek. Uśmiechnął się pod nosem, mając łzy w oczach. Czuł pod dłonią ruchy jego maleństwa. Teraz tym bardziej nie chciał opuszczać Vi.
Jednak gdy zabrzmiał róg, musiał wstać. Dotarło do niego, że być może to były jego ostatnie chwile z Vivian i nienarodzonym potomkiem.
Kiedy Randal się wyprostował, Vi rzuciła mu się na szyję, szlochając cicho.

- Uważaj na siebie - szepnęła mu do ucha.

- Wrócę do ciebie najszybciej jak to możliwe - Odsunął się nieco, by móc ją pocałować.

Po chwili niechętnie rozłączył ich wargi.

- Kocham cię - rzekł, po czym zrobił kilka kroków wstecz, zmierzając w stronę wyjścia z namiotu.

Zatrzymał się jeszcze, nim wyszedł. Łypnął na otulającą jego biodra szarfę. Ściągnął materiał, po czym z powrotem zbliżył się do Vi. Próbując nie patrzeć w jej pełne łez oczy, lekko złapał jej rękę i wsunął do niej szarfę.

- Żegnaj- szepnął, po czym delikatnie ucałował jej dłoń i nie chcąc dłużej zwlekać, opuścił namiot.

Wiedział, że jeszcze chwila, a nie będzie w stanie opuścić Vivian. I tak było to dla niego potwornie trudne.

Wziął się jednak w garść. Uciszył targające nim emocje, znów przybierając maskę nieczułego, zimnego mordercy. Z ponurą miną zbliżył się do Ernana i towarzyszącego mu Zethara, Tristana oraz Nazara.
Vis i Tris parsknęli śmiechem, widząc nową fryzurę bruneta.

- Co się stało, Ammar? - zarechotał blondyn - Ostrzygli cię, gdy spałeś?

- To Talwyńska tradycja, Vis - odparł Ernan - Mężczyźni, wyruszający na wojnę, skracają włosy i malują twarze.

Zmierzył wzrokiem powoli gromadzących się Likwidatorów. Łypnął na stojącego obok Likwidatora, który dzierżył róg.

- Zadmij jeszcze raz. Niech nasi wiedzą, że już czas...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro