39.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Randy przetarł zaspane oczy. Po chwili usiadł i przeczesał dłońmi swoje długie, czarne włosy. Jęknął cicho, czując jak rana na piersi daje o sobie znać. Spojrzał na koszulę, która przykleiła mu się do ciała. Zacisnął zęby, po czym ostrożnie odkleił materiał od szramy, krzywiąc się z bólu.
Zmierzył wzrokiem zaschniętą krew i głęboki ślad po nożu.
Po chwili zerknął na Vivian. Dziewczyzna nadal spała, skulona i otulona kocem po nos.
Randal musnął dłonią jej chłodne czoło, po czym wstał i udał się do mesy.
Zamarł dostrzegając Morvena, siedzącego przy dużym stole.
- Ernan? - podszedł bliżej.
- Wyglądasz, jakbyś zobaczył marę z najgorszych koszmarów - uśmiechnął się słabo, po czym wbił spojrzenie w spoczywający w jego dłoniach kubek z wodą.
Randy pozwolił sobie złapać go za ramię.
Likwidator spojrzał na niego pytająco.
- Daruj - zabrał rękę - Musiałem się upewnić, że nie mam zwidów - usiadł obok Ernana - Jak im uciekłeś?
- Skoczyłem z muru - Morven wzruszył ramionami.
- Serio? - Randal rozdziawił usta.
- Mhm - Łotr skinął głową. Po chwili

skupił wzrok na szramie przecinającej pierś chłopaka - Czemu nie opatrzyłeś rany?
- Jakoś nie miałem do tego głowy...
Siedzieli przez chwilę w milczeniu.
- Dziękuję - Ernan w końcu przerwał nieznośną ciszę.
- Za co?
- Zająłeś się Vivian.
Chłopak podrapał się po karku, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Będzie z tego porządna blizna - Morven wskazał na jego ranę.
- Mogłem skończyć znacznie gorzej. Wiesz może, co z Heresem?
- Jakoś się trzyma - Łotr wstał - Zaraz wracam.
Po chwili Morven wrócił, trzymając małą skrzynkę.
- Zmyj krew - rzekł, otwierając pudełko.
Randal wstał i przeszedł do kambuza. Wziął leżącą na widoku ścierkę i zmoczył ją.
Zajął się ścieraniem zaschniętej posoki. Twardo zaciskał zęby, czując nieznośne pieczenie.
W końcu udało mu się pozbyć brunatnych plam i wrócił do mesy.
- Mam nadzieję, że dobrze znosisz ból - mruknął Ernan, szykując igłę, by zaszyć Randalowi ranę - Nie ruszaj się, a zrobię to szybko.
Randy odetchnął głęboko, siadając obok Likwidatora. Co rusz syczał cicho, gdy igła co chwila zanurzała się w jego ciele. Dzielnie znosił ból, powtarzając sobie, że za chwilę będzie po wszystkim.
- Twardy jesteś - zagadnął Morven, chcąc odwrócić uwagę Randala - Kiedy ojciec pierwszy raz zaszywał mi ranę, darłem się, jak opętaniec i ciągle wierzgałem.
- Naprawdę?
Ernan skinął głową.
- Męczył się ze mną ponad godzinę.
- Gdzie się zraniłeś?
- Ucierpiałem w starciu z uzbrojonym dzieciakiem. Nóż drasnął mnie w żebra.
- To miałeś gorzej...
- Trochę. Ale rana na żebrach nie dokucza tak bardzo, jak na twarzy - skazał na szramę przecinającą jego nos - A najgorsze z tego wszystkiego są obrażenia na plecach.
W końcu Ernan przegryzł nić i sięgnął do pudełka z lekami. Wyciągnął mały słoiczek. Utworzył wieko i powąchał zawartość naczynia, upewniając się, że znalazł to, czego potrzebował. Po chwili wziął maść na palce i ostrożnie nałożył na pierś Randala.
- Co to? - spytał chłopak.
- Jeśli się nie mylę to nagietek lekarski. Wspomaga gojenie ran. Choć niektórzy używają go też jako przyprawy - Morven sięgnął do skrzynki po bandaż i zabezpieczył szramę - Musisz się oszczędzać. Jeśli naruszysz szwy, to znowu będziesz miał bliskie spotkanie z igłą.
Niespodziewanie do mesy weszła Vivian. Dziewczyna zdębiała. Po chwili podbiegła do Ernana i uścisnęła go mocno.
Łotr jęknął cicho, gdy go przytuliła.
- Myślałam, że nie żyjesz - szepnęła.
- Przepraszam, maleńka - odwzajemnił uścisk.
Nagle zabrzmiały kroki. Wszyscy spojrzeli na drzwi, w których stanął Heres.
- Powinieneś odpoczywać - rzekł Morven.
- Już dość wypocząłem - odparł wchodząc do pomieszczenia - Muszę się rozruszać. Wszystko mnie tak napieprza, że zaraz dostanę szału.
Opadł na jedno z wolnych miejsc i jęknął, przykładając rękę do poobijanych żeber.
- Dziękuję wam - rzekł po chwili - Gdyby nie wy, to pewnie już bym dyndał na szubienicy.
- Zrobiłbyś to samo - Ernan machnął ręką.
- No pewnie - kapitan skinął głową - No... Może nie skakałbym z muru więzienia.
- Mówiłeś, że rozsądek nie jest twoim kompanem - Morven uśmiechnął się nieco.
- Ale moje szaleństwo ma granicę - Heres zaśmiał się, ignorując towarzyszący temu ból - Nie wiem, jak wy, ale ja póki co mam dość przygód. Płyniemy prosto do Ionhar.
- Wystarczy nam żywności?
- Na razie mamy pełną ładownię. Później będziemy się tym martwić.
- Heres! - zabrzmiał wrzask Zayi.
- Nie było mnie tu - szepnął kapitan, chowając się w kambuzie.
Zaya weszła do mesy.
- Widzieliście Heresa? - spytała.
- Wpadł na chwilę - Ernan twardo powstrzymywał śmiech - Mówił coś o polowaniu na rekiny i poszedł na górę.
- O jakim, kurwa, polowaniu? - ciężarna zmarszczyła brwi.
- A bo ja wiem? - Morven uniósł ręce.
- Nakopię mu - wypadła z pomieszczenia i pognała w stronę zejściówki - Przysięgam, że tak mu skopię dupsko, że skurczybyk nie usiądzie przez miesiąc!
- Eee... - Heres wyjrzał z kambuza - Ja może lepiej wrócę do kajuty...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro