44.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Wiedziałem - mruknął Heres - Cholera, po prostu czułem całym sobą, że Ernan nie powinien sam iść. Znając jego wpakował się w jakieś kłopoty! A co jeśli...? Jeśli coś mu się stało? Może... może nie żyje?

- Marna strata - mruknął Andre.

- Jak śmiesz?! - oburzyła się Vivian.

Pirat wlepił w nią znużone spojrzenie.

- Twój ojciec ciągle się naraża - Wzruszył ramionami. - Powinnaś się przyzwyczaić do faktu, że któregoś dnia do ciebie nie wróci. Nie opłakuj go, jak robiłaś to na Randu. Szkoda łez na kogoś, kto nie szanuje swego życia, dziecko.

- Słucham?! - Poczerwieniała. - Mój tata ryzykował, by ratować przyjaciela. Twojego kapitana! - Wskazała na skały. - Teraz się narażał, abyśmy wszyscy stąd się wydostali. Żywi! A ty mówisz, że nie warto go opłakiwać?!

- Vi, spokojnie - Randy dotknął jej ramienia.

Dziewczyna jednak była zbyt rozwścieczona, by zareagować na jego dotyk. Podeszła do Andre. Nie bała się spojrzeć mu w oczy.

- Ktoś taki, jak ty nie zasługuje nawet, by mu splunąć w twarz - zasyczała - Nie dostrzegasz, że mój tata jest gotów oddać życie za towarzyszy. A ty? Nawet nie raczyłeś spytać, czy możesz jakoś pomóc. Za to bez zawahania nazwałeś mego rodzica szaleńcem.

-  Jesteś bezczelna, jak twój pieprznięty ojciec - warknął Andre.

- Prawda w oczy kole? - prychnęła.

- Vi, daj spokój - mruknął Randy.

- Skoro znamy już bezpieczną trasę, powinniśmy płynąć, kapitanie - Oficer wbił spojrzenie w Heresa.

- Nie - odparł Muzzir - Czekamy, aż Ernan wróci.

- Niedługo zrobi się ciemno. Morven już się nie zjawi. Pewnie leży gdzieś, ze skręconym karkiem.

- Chciałbyś, co? - zabrzmiał głos Ernana.

Wszyscy spojrzeli zaskoczeni w stronę Łotra, który spokojnie siedział na relingu.

- Gdzie cię wcięło? - spytał Heres - Myśleliśmy, że coś ci się stało.

- Jestem cały, jak widzisz.

- Gdzie się podziewałeś?

- Miałem okazję zapoznać się z tubylcami.

- Tubylcami? - Heres wytrzeszczył oczy - To tu ktoś mieszka?

- Mhm. Jak wam poszło? Znaleźliście jakąś drogę? Mnie niestety szczęście nie dopisało.

- Ustaliliśmy trasę - Muzzir skinął głową. - Ruszymy jutro, o świcie.

- Świetnie - Ernan zszedł z relingu. - Opuszczę was na chwilę.

Ruszył w stronę zejściówki.

- Powinieneś ustawić do pionu swoją pyskatą córkę, Morven - prychnął Andre.

Łotr zatrzymał się tuż przed schodkami.
Po chwili obrócił się. Wbił spojrzenie w pirata, przy czym splótł ręce za sobą.

- Moja Vi pyskata? - udał zdumionego - Spójrz na nią, przecież jest takim uroczym aniołkiem.

- Przy tobie się hamuje.

- Wierz mi, kiedy się zdenerwuje, nie omieszka wygarnąć co jej leży na sercu, nie zważając na to, kogo ma przed sobą - zaśmiał się - Wdała się we mnie.

- Uważasz to za powód do dumy? - mruknął Andre, podchodząc do Likwidatora.

- Przynajmniej nie pozwoli nikomu wejść sobie na głowę. 

- Cudownie wychowałeś swoją córeczkę. Zrobiłeś z niej pyskatą gówniarę. Tylko patrzeć, jak zostanie mordującą suką, pierdolniętą równie mocno, co ty.

Ernan w odpowiedzi uderzył Andre pięścią w twarz. Głowę pirata odrzuciło w bok. Powoli się wyprostował, po czym przyłożył dłoń do nosa, czując, że ciepła krew ścieka mu na usta. 

- Mnie możesz sobie obrażać, ale od mojej córki ci wara - zasyczał Łotr - Jeszcze jedno, niepochlebne słowo o Vi, a obedrę cię ze skóry. Nawet Heres, cię nie obroni.

Ernan obrócił się i zszedł pod pokład. Uśmiechnął się pod nosem. Długo się powstrzymywał, przed uderzeniem Andre w twarz. Nareszcie zaspokoił tę rządzę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro