51.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ernan zatrzymał się przed wielkimi, drewnianymi wrotami. Rozejrzał się. Było pusto i zupełnie ciemno. Morvena przeszedł dreszcz, gdy chłodny wiatr szarpnął jego płaszczem.
W końcu oparł dłonie na szorstkim drewnie i wykorzystując całą swoją siłę, pchnął ciężkie drzwi.
Wrota zaskrzypiały potwornie. Hałas rozniósł się po kościele, niczym grom.
Łotr wszedł do świątyni i rozejrzał się.
Ten kościół niegdyś był słynny na całe Naughton ze względu na jego cudowne ozdoby. 
Teraz był zupełną ruiną. Kamienna podłoga była spękana. Gwiaździste sklepienie naznaczyły liczne pęknięcia, a w niektórych miejscach nawet pojawiły się dziury, odsłaniające niebo. Kiedyś cudowne witraże zbito, a kryształowy żyrandol zaległ na ziemi. Mahoniowe ławki leżały porozrzucane i w większości roztrzaskane. Zniknęły wszystkie obrazy i rzeźby. Nawet ogromny, pozłacany ołtarz przepadł. Wysokie, niegdyś białe kolumny, w przeszłości zdobiły złote pnącza. Teraz pozostały po nich tylko dziury, a biała farba poszarzała i przez wilgoć zaczęła odpadać.
Ernan zatarł zmarznięte ręce. W świątyni było jeszcze zimniej, niż na zewnątrz.
Zamarł w bezruchu, gdy usłyszał kroki. Odruchowo przysunął rękę do sztyletu. Cierpliwie czekał, aż ktoś się zjawi. Zabrzmiało kasłanie. Drzwi znajdujące się na lewo od miejsca, gdzie kiedyś stał ołtarz uchyliły się. Po chwili pojawiła się plama światła.
- Kto tu jest? - zabrzmiał męski, nieco zlękniony głos.
Zza wrót wyjrzał starzec. Przygarbiony, opierając się na starej lasce, drobnymi krokami odsunął się nieco od drzwi. Jego ręka dzierżąca świecę potwornie drżała.
- Jeśli chcesz coś ukraść, to się spóźniłeś - zawołał w ciemności - Już nic nie zostało.
Ernan cofnął dłoń od noża. Spokojnym krokiem ruszył w stronę starca. Specjalnie głośno uderzał butami o podłogę, aby nie spłoszyć mężczyzny.
Bez zawahania wszedł w plamę światła i zsunął kaptur z głowy. Stanął twarzą, w twarz ze staruszkiem.
Duchowny miał na sobie ciemnoszary habit przepasany w pasie czarnym, szerokim cingulum. Jego zapadnięte ramiona osłaniała krótka pelerynka z kapturem, o barwie habitu.
Mężczyzna był niemal zupełnie łysy. Jego twarz była zniszczona przez wiek. Na dużym nosie miał spękane okulary. Spierzchnięte usta otaczał gęsty, siwy zarost.
- Czego tu szukasz? - zakasłał, mierząc Ernana spojrzeniem swoich ciwnobrązowych oczu.
- Zejścia do katakumb.
- Nie wystarczy wam, że zniszczyliście kościół? Chcecie jeszcze zbeszcześcić ciała pochowanych w podziemiach świątyni?!
- Nie unoś się, staruszku - Morven splótł ręce za sobą - Nie jestem Zdobywcą. Nie mam zamiaru zakłócać spokoju umarłym. Chcę tylko dołączyć do towarzyszy, kryjących się w podziemiach.
- Jesteś z tymi Przeklętymi?
- Nie zupełnie.
- Więc kim jesteś?
- Kimś na tyle groźnym, aby Zdobywcy poczuli się zagrożeni.
Starzec zsunął z nosa okulary.
- Jesteś Likwidatorem? - szepnął.
Ernan nawet nie drgnął. Nic nie odpowiedział.
- Spokojnie, nie wydam cię - duchowny poprawił szkła i uśmiechnął się słabo - Jeszcze jest nadzieja, że tyrania Zdobywców nareszcie dobiegnie końca.
- Nie. Już nie walczymy.
Uśmiech spełzł z ust starca. Westchnął ciężko, kręcąc głową.
- Chodź - zniknął za drzwiami.
Ernan wszedł za kapłanem do niemal zupełnie pustego pomieszczenia.
- Wejście jest za tym regałem - wskazał na duży mebel, po czym podał Morvenowi świecę - Zasłoniłem je, aby Zdobywcy tam się nie wdarli.
Łotr skinął głową, po czym podszedł do potężnej szafki i odsunął ją nieco.
Wślizgnął się za regał. Spojrzał na zardzewiałe, metalowe drzwi i chwycił klamkę.
Skrzywił się, gdy wrota skrzypnęły. Powoli zszedł po stromych schodkach głęboko pod ziemię. W końcu wszedł do wąskiego tunelu. Z czasem przejście robiło się coraz szersze. Mijał zagłębienia, w których spoczywały liczne szkielety i trumny. Zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się ścianie wykonanej z setek ściśle poukładanych czaszek i piszczeli. Po chwili dostrzegł węże pełzające między pustymi oczodołami.
W końcu ruszył dalej. Ignorował fakt, że co rusz pod nogami przemykały mu szczury i pająki. Szedł cały czas przed siebie, licząc, że trafi na Przeklętych.
W końcu ciała zniknęły, a korytarz znów zaczął się zwężać.
Ernan zatrzymał się przed poszarpaną firaną. Odsunął materiał i wszedł do sporej sali. Dostrzegł dwa wejścia do kolejnych pomieszczeń. Spojrzał na kilku Przeklętych, którzy siedzieli przy ognisku rozpalonym w metalowej misie.
Morven zdziwił się, widząc, że dzielą się kawałkiem chleba i wodą.
- Gdzie jest Tamara? - spytał.
- Na prawo - odparł jeden z młodzieńców.
Łotr minął ich i wszedł do wskazanego pokoju.
Dostrzegł niewidomą, jak spokojnie siedziała pod ścianą, a jej syn spał, opierając głowę o jej nogi.
- Zabiłeś go? - spytała Tamara, głaszcząc chłopca po głowie.
- Skąd wiesz, że to ja? - odparł Ernan, podchodząc.
- Masz charakterystyczny chód. Żwawy, ale nie chaotyczny. Do tego pewny i dość cichy. Ze znanych mi osób, tylko ty tak kroczysz.
- Imponujące.
- Co w tym takiego zachwycającego?
- To, że takie drobne szczegóły pozwoliły ci ustalić, kto się zbliża.
- Od tego zależy moje życie. Ponieważ nie mogę polegać na wzroku, zdaję się na pozostałe zmysły - wzruszyła ramionami - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Murakari nie żyje?
- Tak.
- Cudownie. Mam nadzieję, że cierpiał.
- Nim zawisł, wyłupiłem mu oczy. Poczuł to, co ty.
- Wywiązałeś się z umowy. Jutro przeprowadzimy was przez kanały. Dokąd zmierzacie, jeśli mogę spytać?
- Do Derowen.
- A zdradzisz, czego będziesz tam szukać?
- Liczę, że tam odnajdę ojca.
- Skąd pomysł, że tam go zastaniesz? Stolica się zmieniła. Południowa część miasta już nie istnieje, a w Północnej roi się od Zdobywców. Nikt o zdrowych zmysłach by się tam nie skrył.
- Mój ojciec jest nieprzewidywalny. Należy go szukać w miejscu, gdzie nikt by się nie schronił.
- Rozumiem.
- Dręczy mnie jedno pytanie.
- Jakie?
- Danny to syn Ergo?
- Tak. Czemu pytasz? - dłoń Tamary, muskająca głowę chłopca, zamarła w bezruchu.
- Czysta ciekawość - odparł Ernan.
- Chyba nie...? Nie zrobisz mu krzywdy?
- Możesz być spokojna. Zabijam za okrutne czyny, a nie więzy krwi.
Nagle zabrzmiały kroki. Kobieta zaczęła uważnie nasłuchiwać. Po chwili na jej usta wkradł się lekki uśmiech.
Morven zmierzył wzrokiem mężczyznę, który wszedł do sali, przez kolejny korytarz.
Wyglądał na nieco starszego od Łotra. Wlepił w Ernana nieufne spojrzenie swoich czarnych oczu. Jego krótkie włosy miały barwę ciemnego blondu. Wąskie usta otaczał rzadki zarost. Po prawej stronie twarzy miał głęboką bliznę, która sięgała od skroni, biegła przez policzek i skręcała do kącika ust.
W końcu jegomość podszedł do Tamary i ukucnął przy niej.
- Czemu tak długo? - spytała, gdy splótł ich dłonie.
- Mieliśmy mały problem z Anaiasem. Został postrzelony w nogę. Ciągle się darł, więc nie mogliśmy wracać do tunelu - wolną ręką musnął głowę Danny'ego - Kim jest ten obcy?
- To Ernan. Likwidator.
- A myślałem, że wszyscy już dawno zdechli - prychnął mężczyzna.
- Haytham! - Tamara oburzyła się.
- No co? Gdzie Likwidator, tam kłopoty.
- Mieliśmy umowę. Morven zabił Ergo w zamian za przeprowadzenie przez tunele. Wyprowadzisz go?
- Ja? Czemu ja?
- Bo cię o to proszę.
Blondyn westchnął zrezygnowany.
- Eh... No dobra, niech ci będzie - wlepił wrogie spojrzenie w Ernana.
Łotr darował sobie dyskusję. Przeszedł do pomieszczenia, gdzie spała większość Przeklętych. Dostrzegł kilku młodzieńców, którzy dopiero co dotarli do katakumb wraz z Haythamem.
- A ty kto?! - warknął jeden z nich, chwytając za nóż - Intruz!
Kilku łobuzów, wyrwanych ze snu, poderwało się do siadu.
- Zamknij się - mruknął któryś z ocuconych, przekręcając się na drugi bok - To swój.
Morven minął zaskoczonych młodzieńców, po czym zbliżył się do ściany, pod którą spała Vivian, a tuż obok Randy.
Ignorując chłód podłogi, położył się na plecach i wepchnął ręce pod głowę. Nie przejmował się szeptami chuliganów. Odetchnął głęboko, ulegając senności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro