72.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vivian pojechała do wysokiej, drewnianej bramy. Zatrzymała konia, po czym zagwizdała, zwracając na siebie uwagę wartowników. Gdy stróże wyjrzeli zza ogrodzenia, dobyła miecza i uniosła rękę, by klinga błysnęła w księżycowym świetle.
Wartownicy otworzyli bramę i pozwolili jej wjechać do środka.
- Dobry wieczór, Vi - jeden ze stróży podszedł do niej.
- Witaj, Butch - odparła, zeskakując z wierzchowca.
- Jak patrol? - spytał, chwytając wodze rumaka Vivian.
- W dole rzeki nic się nie działo - przeciągnęła się, prostując obolałe plecy - A tu?
- Też nic. Jest cicho i spokojnie.
- To dobrze - rozmasowała kark -Zajmiesz się koniem? Jestem padnięta...
- Oczywiście. Idź odsapnąć.
Vivian już miała odejść, ale spojrzała jeszcze na Butcha.
- Czy mój ojciec wrócił?
- Nie.
- Przysłał jakąś wiadomość?
- Niestety nie.
- A mój dziadek?
- Również żadnych wieści.
- Oh... - spuściła wzrok. Nie widziała ich od prawie pięciu lat i od kilku miesięcy nie otrzymała od nich żadnego listu. Westchnęła ciężko.
- Gdybyś się czegoś dowiedział, to daj mi znać. Dobrze?
- Oczywiście - mężczyzna uśmiechnął się lekko.
- Dziękuję - skinęła głową, po czym ruszyła w stronę namiotów.
Cicho weszła do jednego z szałasów.  Zmęczona, zrzuciła z ramienia łuk, następnie ściągnęła kurtkę. Rozpięła pas, do którego był przyczepiony kołczan ze strzałami oraz pochwa na miecz. Zdjęła jeszcze buty, po czym wślizgnęła się do posłania, nagrzanego przez śpiącego w nim mężczyznę. Położyła się wygodnie przy drzemiącym brunecie i oparła głowę na jego wyprostowanej ręce.
Westchnęła cicho, otulając się kocem. Nareszcie chwila odpoczynku. Niespodziewanie mężczyzna przysunął się do niej. Poczuła, jak powoli wsuwa ciepłą dłoń pod jej koszulkę i delikatnie muska jej skórę.
- Jesteś strasznie zimna - szepnął jej do ucha - Rozchorujesz się.
- Nic mi nie będzie - ziewnęła.
Zamilkli na chwilę.
- Jak się czujesz? - spytał w końcu.
- Dobrze.
- Napewno?
- Randy... - obróciła się do niego - Powtarzam ci od kilku miesięcy, że wszystko jest w porządku.
- Martwię się o ciebie - cmoknął ją w czoło - Po tym co się stało...
Vivian usiadła. Westchnęła ciężko, przeczesując dłonią włosy. Ciągle dręczyły ją myśli o tragedii, jaka miała miejsce parę miesięcy temu, ale nie tylko to było jej zmartwieniem.
- Kochanie? - Randal również usiadł - Napewno wszystko w porządku?
- Tak... Po prostu... Martwię się o tatę. Nadal nie ma od niego żadnej wiadomości...
- Spokojnie - czule pogłaskał ją po głowie - Na pewno jest cały i zdrowy - cmoknął ją w policzek, po czym opadł na posłanie. Ułożył się wygodnie na plecach - Idź spać, skarbie.
Vi spojrzała na niego. Przyglądała się przez chwilę jego nagim ramionom i torsowi. Zmierzyła wzrokiem dawno zagojony symbol w kształcie czaszki, który dumnie nosił na sercu.
W końcu skupiła się na jego oczach, o wyjątkowej barwie. Przepełnione  czułością i troską, czujnie się w nią wpatrywały.
Niespodziewanie Vivian usiadła okrakiem na brzuchu Randy'ego i ściągnęła bluzkę, prezentując mu swe wdzięki. Uśmiechnęła się drapieżne, przesuwając dłońmi po jego piersi, przeciętnej przez głęboką bliznę i naznaczoną Likwidatorskim piętnem. Powoli się schyliła, by złączyć ich wargi w namiętnym pocałunku. Zamruczała zadowololona, czując ręce ukochanego na swoich biodrach. Po chwili Randal przekręcił się, sprawiając, że Vivian znalazła się pod nim. Nagle przerwał pocałunek, gdy dziewczyna zajęła się troczkami jego spodni.
- Napewno tego chcesz? - spytał.
Vi odegnała złe wspomnienia. Uśmiechnęła się lekko, opierając ręce na ramionach ukochanego.
- Chcę - szepnęła, patrząc mu w oczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro