77.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Słońce niemiłosiernie grzało.
Gorący piach, parzył stopy, pomimo obuwia. Jedynie delikatny wiaterek co jakiś czas owiewał cienkie ubrania, dając odrobinę ochłody.
Vi wdrapała się na wysoki piaskowiec i rozejrzała się. Nic. Tylko piach i skały, wynurzające się z wydm.
Zsunęła hustę osłaniającą jej głowę i twarz. Pozwoliła, by słaby wiatr musnął jej policzki. W końcu zbliżyła się do krawędzi kruchej skały. Usiadła, po czym obróciła się na brzuch i ostrożnie zsunęła się z kamienia, tak, aby zawisnąć na rękach. Zaczęła powoli schodzić, licząc, że piaskowiec nie ukruszy się pod jej stopami. Po chwili zerknęła w dół. Dostrzegła Randala, który uważnie przyglądał się jej czynom.
- Skacz - zawołał - Złapię cię.
Vi zmierzyła wzrokiem wysokość. W końcu puściła skałę i runęła prosto w objęcia Randy'ego.
- I co? - spytał, odstawiając ją na ziemię.
- Nic. Tylko piach i kamienie.
- Robimy postój?
- Tak. Mam dość słońca... W nocy możemy ruszyć dalej. Przynajmniej będzie chłodno.
Obeszli piaskowiec dookoła. Znaleźli wgłębienie, okryte cieniem i ułożyli się wygodnie w mroku. Odetchnęli głęboko, ciesząc się faktem, że słońce już ich nie grzało. 

◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇◇

Vivian krzyknęła wyrwana ze snu, gdy ktoś chwycił ją za nadgarstek i mocno nią szarpnął.
- Puszczaj! - pisnęła, widząc postać w ciemnobrązowych, dopasowanych szatach.
W odpowiedzi usłyszała upiorny śmiech.
Rozejrzała się, szukając ukochanego.
- Twój chłoptaś już ci nie pomoże - zabrzmiał męski głos. Napastnik znów zaśmiał się okrutnie i zacisnął chwyt na ręce Vi.
Dziewczyna wolną dłonią, spoliczkowała swojego oprawcę. Nieco rozluźnił chwyt, lecz nie na tyle, by dziewczyna mogła mu się wyrwać.
- Jaka waleczna - mruknął.
- Puść ją - ktoś rzekł niewyraźnie.
Mężczyzna przyciągnął Vi do siebie i przyłożył nóż do jej szyi. Wlepił spojrzenie w bruneta, trzymającego za kark jego towarzysza, który przykładał dłonie do twarzy, próbując powstrzymać krew.
Vivian mimowolnie się uśmiechnęła, widząc, że Randy był cały i zdrowy.
- Zostaw go, bo ta urocza panienka zginie.
W odpowiedzi Ammar chwycił sztylet swojego zakładnika i docisnął mu do żeber.
- Kurwa! - zawołał krwawiący mężczyzna, czując ukłucie ostrza -Puść ją!
Jegomość grożący Vi, powoli odsunął dłoń dzierżącą nóż od jej szyi. Uniósł ręce, po czym cofnął się nieco, zaś Randal odepchnął od siebie jegomościa, który próbował go zabić.
Vivian podbiegła do ukochanego i wtuliła się w niego.
- Nic ci nie jest? - spytał, otulając ją ramionami.
- Nie. Tylko trochę się wystraszyłam.
- W porządku, bracie? - mruknął mężczyzna, który zaatakował Vivian.
Ten, co próbował uśmiercić Randala, odsunął dłonie od twarzy, pokazując rozpłatany policzek.
W ostatniej chwili powstrzymał brata przed odwetem.
- To Likwidator, Kadaj - wymamrotał, próbując ignorować potworny ból.
- Tak? To mam prawo mu wpieprzyć! - oburzył się.
- Twój brat pierwszy mnie zaatakował - mruknął Ammar - Tylko się broniłem - uśmiechnął się prowokacyjnie - Możesz mi skoczyć.
Kadaj warknął wściekły, po czym skupił się na bracie.
- Bardzo źle? - ranny wycedził przez zęby.
- Cóż... Nie wygląda to najlepiej - jego brat skrzywił się nieco.
- Jesteście tylko wy? - spytała Vi - A może spotkaliście innych Likwidatorów?
- Co cię to obchodzi? - syknął Kadaj.
- My... - Vivian kątem oka zerknęła na Randala - Mamy pewną sprawę.
- Jakąż to sprawę?
- Co to? Przesłuchanie? - prychnął Ammar - Ty jakoś nie odpowiedziałeś na pytanie.
Kadaj zmarszczył brwi. Chwycił wsunięty za pas brata pistolet i wymierzył w ich stronę.
Randal skrzyżował ręce na piersi, wyraźnie nie poruszony widokiem broni palnej.
Vivian odruchowo chwyciła go za ramię.
- Spokojnie - Ammar uśmiechnął się specyficznie - Nic nam nie zrobi.
- Skąd ta pewność, co? - warknął Kadaj.
- Z zabezpieczonej broni nie strzelisz - Randal parsknął śmiechem.
Nim mężczyzna zdążył naprawić swój błąd, Randy rzucił drobnym nożem w jego stronę.
Kadaj syknął z boleści i odruchowo upuścił pistolet, gdy ostrze drasnęło jego dłoń.
- Przestańcie - rzekła Vivian, gdy mężczyzna wściekły, chwycił za miecz - Nie jesteśmy wrogami.
Mężczyźni mierzyli się nieufnymi i pełnymi gniewu spojrzeniami. Byli gotowi się na siebie rzucić.
Vi, choć lękała się ataku ze strony Likwidatorów, wyszła im na przeciw.
- Zdobywcy już dość przelali Likwidatorskiej krwi - starała się brzmieć pewnie - A wy? Spójrzcie na siebie. Brat, przeciw bratu, jest gotów użyć oręża... - pokręciła głową - Upodabniacie się do ludzi, którzy wszystko zniszczyli...
Zabójcy spojrzeli na siebie.
- Zabierzemy was do obozu - wymamrotał brat Kadaja.
- Co? Zgłupiałeś, Awid?!
Mężczyzna z rozpłatanym policzkiem uniósł rękę.
- Panienka ma interes do naszych towarzyszy - rzekł, próbując nie zwracać uwagi na ból. Po chwili łypnął na Vi - Zobaczymy, czy starczy jej odwagi, gdy stanie przed Stentorem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro