~ XI ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po ślubie wyprowadziłem się z Aishą do miasteczka Laus. Tam dostaliśmy pracę u markiza Ilana Nertisa - bliskiego przyjaciela Tomasa.
Medyk miał tam małą, starą chatę, którą pozwolił nam zająć. Było przy niej dużo roboty. Dach przeciekał, okna były powybijane, ściany spękane. Ale najważniejsze, że mieliśmy gdzie mieszkać.

Siedziałem na dachu mojego domu i zrywałem zniszczone, drewniane dachówki. Korzystałem z faktu, że było ciepło i słonecznie. Budowniczy ze mnie marny, ale z pomocą sąsiada jakoś sobie radziłem.
Renard przybijał świeże deski, podczas gdy ja szarpałem się ze zgiłym, rozsypującym się drewnem.
Zakląłem pod nosem, gdy rozciąłem dłoń o stare gwoździe.
- Opuszczę cię na chwilę - mruknąłem do Renarda, po czym zeskoczyłem z dachu.
Wszedłem do chaty, gdzie krzątała się moja małżonka.
- Kotku, mamy wodę? - spytałem.
- Jeszcze trochę zostało - odparła, zamiatając - A co? - spojrzała na mnie
- Co ci się stało?
- Drobne zacięcie - wzruszyłem ramionami.
- Idź z tym do medyka. Niech ci to opatrzy.
- Daj spokój. Nie będę biec do lekarza z niegroźną raną na dłoni.
Aisha wzięła się pod boki i uniosła brew.
- Może wdać się zakażenie. Nie słuchałeś co ci mówił mój wuj?
- Szczerze? Nie.
Aisha pokręciła głową. Po chwili podeszła do mnie.
- Rainer - zrobiła uroczą minę - Zrób to dla mnie i idź do medyka.
Eh... Kobiety i to ich rozbrajające spojrzenie...
- No dobra... - westchnąłem zrezygnowany - Pójdę.
Wiedziałem, że nie odpuści. Zresztą komu, jak komu, ale jej nie potrafiłem odmówić.
Uśmiechnęła się zadowolona, że znów postawiła na swoim.
Po tym, jak owinęła mi dłoń jakąś szmatką, opuściłem chatę i ruszyłem w stronę centrum miasteczka.
Po kilku minutach byłem już w domu medyka Kellera .
- Musisz być ostrożniejszy, Rainer - mruknął lekarz, oglądając moją rękę - Który to już raz u mnie wylądowałeś?
- No widzisz, jaka ze mnie łamaga? - uśmiechnąłem się - Wierz mi, że z większością urazów bym się do ciebie nie fatygował, ale żona nie wie co to znaczy odpuścić.
Medyk zaśmiał się cicho, kręcąc przy tym głową. Dokładnie umył ranę i zabezpieczył ją bandażem. Wręczyłem Kellerowi zapłatę i opuściłem jego chatę.
Zmierzałem z powrotem ku swojemu domowi, gdy nagle ktoś krzyknął. Kobieta.
- Łapcie go! - wrzeszczała - Złodziej! Ratunku! Złodziej!
Obróciłem się. Dostrzegłem jakiegoś małolata, który zwinnie przemykał między przechodniami i uciekał, aż się za nim kurzyło.
Podstawiłem mu nogę.
Chłopak rozpędzony potknął się o mnie i twardo wylądował na twarzy. Obolały chwycił się za nos, którym porządnie przypieprzył o chodnik. Dosłownie sekundę później z tłumu wyskoczył kolejny dzieciak. Ściskał w drobnej dłoni, dość krótki nóż.
Natychmiast przypomniałem sobie lekcje z Wernerem.
Szybko odskoczyłem przed cięciem wymierzonym w moją pierś. Chwyciłem dzieciaka za nadgarstek, gdy chciał wziąć kolejny zamach. Ignorując zacięcie na dłoni, zacisnąłem pięść i bez zawahania przyłożyłem napastnikowi w pysk.
Knypek padł, tuż przy swoim koleżce. Kiedy trochę się otrząsnął, chciał zwiać, lecz nie pozwoliłem mu na to.
Po chwili zjawili się strażnicy.
Ich kapitan przyjrzał mi się uważnie.
- Za jakąś godzinę staw się w lochach - rzekł stanowczo - Musimy pogadać.
Przyglądałem się przez chwilę, jak żołnierze podnoszą złodziejaszków i ich zabierają.
Podrapałem się po karku.
Czego kapitan mógł ode mnie chcieć?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro