~ XII ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Co zbroiłeś, że kapitan wezwał cię do aresztu? - Aisha uniosła brew i oparła dłonie na biodrach.
- Przysięgam, że nic nie zrobiłem - uniosłem ręce w obronnym geście
- Tylko podciąłem złodzieja, a jego koleżce przyłożyłem w ryj - uśmiechnąłem się niewinnie.
- Rainer... Prosiłam cię, żebyś trzymał się z dala od awantur - pokręciła głową - Mam nadzieję, że cię nie aresztują. Znowu...
- Myślę, że gdyby chcieli mnie zamknąć, to zrobiliby to od razu.
- Eh... Lepiej już tam idź, bo się spóźnisz.
- Nie martw się - cmoknąłem ją w policzek - Jestem pewien, że nie skończę w kajdanach.
Kiedy wyszedłem przed chatę, odetchnąłem głęboko.
- Przynajmniej mam taką nadzieję...

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

Kiedy stanąłem przed drzwiami aresztu, sparaliżowało mnie. Nie mogłem zmusić dłoni, aby zacisnęła się w pięść i uderzyła w stal.
W jednej chwili cała moja pewność siebie wyparowała.
Wziąłem głęboki wdech, biorąc się w garść. Przeżyłem stratę oka, to i teraz dam radę.
W końcu zapukałem kilka razy, wykorzystując całą swoją siłę.
- Czego? - judasz uchylił się, odsłaniając parę piwnych oczu.
- Kapitan Dermen kazał mi się stawić, więc jestem.
- Ktoś ty?
- Rainer...
Nie zdążyłem podać nazwiska, gdy judasz zatrzasnął się z hukiem, a po chwili drzwi zaskrzypiały potwornie, otwierając się.
- Właź - mruknął strażnik.
Ledwo przekroczyłem próg wrót, a już miałem ochotę wiać. Nie pierwszy raz byłem w areszcie. Część wizyt zawdzięczałem swojemu niewyparzonemu językowi. No i parę razy pobiłem się z pewnymi dość wkurzającymi typami. Długo by gadać...
Ruszyłem przed siebie. W więzieniu było dosyć ciemno. Mijałem liczne cele. Część z nich była zajęta, ale areszt zazwyczaj był prawie pusty.
- Cześć, Petru - rzuciłem, przechodząc obok dawnego kumpla z celi. Nawet w porządku facet, tylko trochę go ponosi po pijaku.
- No nie... - usłyszałem znajomy głos -Znowu ty?!
Odwróciłem się i wlepiłem spojrzenie w dosyć niskiego strażnika. Uwielbiałem go. Wkurwiać.
Jak zwykle krył swoje rude włosy, pod czarną chustką. Jego popękane usta, otaczał kilkudniowy zarost. Poziomo przez policzki i nos, naznaczone licznymi piegami, biegła długa, głęboka blizna. Ewidentnie komuś podpadł i ten ktoś okrutnie się zemścił.
Mordował mnie spojrzeniem swoich nieco upiornych, zielonych oczu.
- Stęskniłeś się, Sander?  - rzuciłem mu prowokacyjny uśmieszek.
- Gdzie masz kajdany? - warknął - Jak ci się udało znów je ściągnąć?
- Dziś nie jestem więźniem, mikrusie. Przyszedłem sobie pogawędzić z twoim szefem.
- Rainer - przeszły mnie ciarki, gdy usłyszałem stanowczy głos kapitana.
Natychmiast się obróciłem.
- Przybyłem - uśmiechnąłem się nerwowo - Jak pan kazał.
Kto, jak kto, ale Dermen potrafił zmrozić człowiekowi krew w żyłach za pomocą samego wzroku.
Wskazał na drzwi swojego biura.
Starałem się poskromić nerwy. Nie okazując strachu, wszedłem do pomieszczenia.
Stanąłem na środku niedużego pokoju, cierpliwie na niego czekając. Nie odrywałem spojrzenia od kapitana. Zamknął drzwi, po czym spokojnie zbliżył się do biurka i usiadł za nim. Nic nie mówiąc, oparł łokcie o stół. Splótł dłonie, po czym wygodnie oparł na nich brodę. Wlepił we mnie swoje przeszywające na wylot, czarne ślepia.
Facet był, delikatnie mówiąc, przerażający.
- Więc...? - zacząłem po chwili - Czemu chciał pan mnie widzieć?
- Powiedz mi, jak straciłeś oko - rzekł w końcu.
- Zaatakował mnie bandzior.
- Mhm... Uczyłeś się fechtunku, czy umiesz się bić tylko pięściami?
- Jakoś sobie radzę w starciach z bronią sieczną - wzruszyłem ramionami - Znajomy zdradził mi kilka sztuczek.
Zapadła niezręczna cisza.
- Drażnisz mnie, Rainer - mruknął po chwili, wstając.
Odszedł od biurka i zaczął krążyć wokół mnie. Nie wiedzieć czemu nagle poczułem się spokojniejszy, pomimo, że od kapitana dzieliły mnie dosłownie dwa kroki.
- Jesteś wszędzie, gdzie tylko wybucha jakaś afera - prychnął.
- Cóż... Kłopoty lubią się mnie czepiać.
- Sam się w nie pakujesz. Ciągle prowokujesz nie tych, co trzeba.
- Niektórzy po prostu nie lubią, gdy jest się szczerym.
- Między szczerością, a chamstwem jest bardzo cienka linia, chłopcze i ty ciągle ją przekraczasz. Jesteś tak odważny, czy głupi?
- Głupi - pozwoliłem sobie na uśmieszek.
Jednak szybko spoważniałem, gdy rzucił mi karcące spojrzenie.
- Jednym mi imponujesz - Dermen odezwał się po krótkim namyśle - Potrafisz stanąć w czyjejś obronie, nawet ryzykując własnym życiem - zmierzył mnie wzrokiem - Jakieś choroby?
- Eee... Nie? - spojrzałem na niego pytająco.
- Serce i płuca w porządku? O głowę nie pytam, bo wiem, że z tym u ciebie kiepsko.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
Czyżby poczucie humoru Dermena się ocknęło?
- Serce, jak u konia - odparłem.
- Jak z twoją kondycją?
- Nie najgorzej.
- A twoje oko? Wszystko widzisz?
- Już nie uderzam o framugę drzwi.
Kapitan skrzywił się upiornie.
Co za sztywniak...
- Z moim wzrokiem wszystko w porządku - rzekłem, starając się brzmieć poważnie.
Dermen stanął przede mną.
- Dobrze. Sprawdzimy, ile jesteś wart. Staw się jutro o świcie. Dobrze ci radzę, nie spóźnij się.
Z trudem przełknąłem ślinę. Nagle zdałem sobie sprawę, że wpakowałem się w niezłe bagno...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro