~ XVII ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Choć bardzo tego nie chciałem, stanąłem na wysokości zadania i zająłem miejsce mego ojca.
W końcu to był mój obowiązek...
Wróciłem z Aishą do Lameros  i zasiadłem na tronie...

Wprowadziłem pewną zmianę.  Stworzyłem Obrońców. Byli to doskonale wyszkoleni wojownicy. Mieli za zadanie chronić miasto przed przestępcami i dbać o jego mieszkańców. Podzieliłem ich na dwie grupy. Jedni, odziani w biel, działali za dnia. Drudzy, czaili się w ciemnościach, okryci czarnymi strojami.

Wplątałem w ten pomysł swoich sześciu braci. Nie zdawałem sobie sprawy, że to się skończy tragedią...

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

Wszystko się zaczęło pewnej nocy. Drzemałem spokojnie, mając u boku ukochaną żonę. Słuchałem równego, głębokiego oddechu Aishy. Rozkoszowałem się bijącym od niej ciepłem i faktem, że była tak blisko mnie. Czule muskałem dłonią jej nabrzmiały brzuch. Co rusz czułem delikatne kopnięcia naszego maleństwa.
Nagle zabrzmiał potężny dzwon, który był ostrzeżeniem przed jakimś nieszczęściem.
- Pali się! - dotarły do mnie wrzaski moich wiernych Obrońców.
Natychmiast chwyciłem Aishę za ramię, cucąc ją. Spojrzała na mnie zaspana.
- Co się dzieje? - spytała.
- Musimy uciekać - zerwałem się z łóżka - Wybuchł pożar.
Moja ukochana spojrzała na mnie przerażona. Z trudem podniosła się z miejsca. Załapałem ją za rękę i pociągnąłem w stronę drzwi. Wrzasnąłem z bólu, gdy chwyciłem klamkę. Była potwornie gorąca. Spojrzałem na poparzoną dłoń. Choć było to trudne, zignorowałem ból i wyważyłem drzwi silnym kopnięciem.
Zrobiło się gorąco. Płomienie sycząc potwornie, szybko pochłaniały drewniane ściany. Biegłem tuż przed Aishą, by pozbywać się przeszkód.
Wszystko komplikował fakt, że moja małżonka była w zaawansowanej ciąży. Lada dzień miała wydać na świat moje dziecko.
Ogień błyskawicznie ogarniał kolejne części pałacu. Robiło się coraz goręcej, a ściany powoli padały.
Nagle zabrzmiał głośny trzask i część sufitu runęła. Od mojej ukochanej dzieliła mnie ściana płomieni.
- Aisha! - wrzasnąłem na całe gardło.
- Rainer! - usłyszałem jej pełen rozpaczy głosik.
Nie lękając się poparzeń, chciałem przeskoczyć przez ogień, lecz ktoś mnie powstrzymał. To byli Obrońcy. Unieruchomili mnie i siłą wydostali z budynku, pomimo, że ciągle wierzgałem i kazałem im zabierać łapy. Odciągnęli mnie od domu, na bezpieczny dystans.
- Zejdźcie mi z drogi! - rozkazałem, chcąc wrócić do piekła, w jakie zmienił się pałac - Moja żona jest w środku!
- Nie możemy pozwolić, byś ryzykował, królu - rzekł któryś z nocnych Obrońców.
- Macie się mnie słuchać, do cholery! - ryknąłem, próbując się wyrwać dwóm z nich - Puszczajcie!
Nagle zabrzmiał głośny trzask. Wszystko runęło... Wpierw dach, a tuż za nim ściany...
- Aisha! - ryknąłem rozpaczliwie, szarpiąc się z trzymającymi mnie Obrońcami.
Po chwili zrobiło mi się słabo. Nogi się pode mną ugięły. Wojownicy twardo próbowali mnie utrzymać w pionie, ale po chwili pozwolili mi opaść na kolana. Nie zwracałem uwagi na Obrońców, którzy gromadzili się za moimi plecami. Nie miał znaczenia fakt, że widzą chwilę mojej słabości. Miałem głęboko w poważaniu, to, że patrzyli, jak rozpaczam.
- Wszyscy cali? - usłyszałem głos Waymara.
- Kilku Obrońców płomienie uwięziły w zachodnim skrzydle - ktoś posłusznie zameldował - Służba zdołała umknąć. Królowa... Jej się nie udało...
Poderwałem się z miejsca i ruszyłem biegiem w stronę wciąż płonących ruin. Gdzieś w tych gruzach leżała moja ukochana i dziecko...
- Rainer! - wrzasnął Waymar - Rainer, stój!
Nagle poczułem szarpnięcie. Upadłem i zrobiłem parę koziołków, z kimś, kto mnie chwycił. Wylądowałem pod moim bratem, którego otulały czarne szaty.
- Odbiło ci?! - ryknął, chwytając mnie za ramiona.
- Złaź ze mnie! - wrzasnąłem, próbując go z siebie zrzucić.
- Uspokój się, bracie. Już nic nie możesz zrobić...
- Puść mnie!
- Rainer! - trzepnął mną o ziemię - Ogarnij się, chłopie! Nie możesz tam wejść! Aisha już nie żyje!
Załamany skryłem twarz w dłoniach. Po chwili poczułem, że Waymar mnie puszcza i w końcu wstaje. Wlepiłem w niego pełne rozpaczy oczy.
- Przykro mi, bracie - wyciągnął do mnie rękę - Ale już nic nie można zrobić...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro