~ XVIII ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pożary wybuchały w całym mieście. Nie byliśmy w stanie ich ugasić. Płomienie pochłonęły całe Lameros...

Postanowiłem wraz z Obrońcami i ocalałymi poddanymi przenieść się do starego zamczyska, noszącego nazwę Gillis. Budowla pomimo swojego wieku, była w doskonałym stanie. Wystarczyło tylko sprzątnąć tony kurzu i pajęczyn.

Część góry, na której stał zamek, była olbrzymią jaskinią. Wnętrze wzgórza wyglądało, jakby ktoś je specjalnie wyrążył, lecz nie znaleźliśmy nic, co by mogło to potwierdzić.
Tam, wspólnymi siłami wybudowaliśmy wioskę, gdzie moi poddani mogli zacząć nowe życie.
Pałac oczywiście stał dla nich otworem.
Ale... Pomimo, że wszystko jakoś się układało, zupełnie się załamałem...

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

Stałem przy dużym oknie i wpatrywałem się gdzieś daleko przed siebie. Nie miałem w tym żadnego celu. Po prostu gapiłem się na górskie szczyty, wyłaniające się z gęstej mgły.
To choć na chwilę pozwalało mi nie myśleć o stracie ukochanej...

- Ogarnij się, Rainer - warknął Waymar - Tak nie można! Jesteś wrakiem człowieka.
Starałem się go ignorować. Drażnił mnie, prawiąc mi morały.
Powinieneś to... Musisz tamto... Miałem tego dość.
- Daj mi spokój - syknąłem, odwracając się od okna w jego stronę - Nie masz nic do roboty?
- Ostatnimi czasy załatwiam tylko twoje sprawy - mruknął.
Zamilkłem na chwilę.
- Wiadomo już coś o tym pożarze? - spytałem w końcu.
- Niestety sprawa stoi w miejscu.
- Jak to możliwe, że nadal nie znaleźliście podpalacza? Minęło tyle czasu!
- Robimy, co możemy...
Wściekły odwróciłem się z powrotem do okna. Miałem wielką ochotę wybić szybę gołymi rękami.
- Rainer - Waymar przerwał ciszę - Musisz się otrząsnąć. Lud cię potrzebuje.
- Mają ciebie - odparłem.
- Ale to ty jesteś królem...
- Korona leży na komodzie - prychnąłem.
- Bracie... Tak nie można.
Obróciłem się gwałtownie.
- Gdybym ci nie uległ, nie wróciłbym do Lameros i moja żona nadal by żyła! W tym momencie biegałbym za małym szkrabem i klął, że następnego dnia muszę iść do pracy! 
- Przestań myśleć o tym, co by było, gdybyś nie został królem i skup się na tym co jest teraz! - ryknął - Współczuję ci, że straciłeś Aishę i nie doczekałeś się potomka, ale weź się w garść, do cholery!
- Wyjdź - warknąłem.
- Przestań zachowywać się, jak gówniarz i w końcu zajmij się swoim krajem! Co powiedziałby ojciec?!
- To co zawsze. Spojrzałby na mnie z pogardą i nazwał mnie nieudacznikiem. Wiesz co? - zerknąłem przez ramię - Miał rację!
- Nie jesteś niedojdą, Rainer... - pokręcił głową.
- Nie? - obróciłem się - To wymień mi jedną rzecz, która temu zaprzeczy.
- Postawiłeś się ojcu i nie mając nic, udało ci się poukładać życie.
- Ale miałem przy sobie Aishę - warknąłem - A teraz jej nie ma... Bo pozwoliłem jej umrzeć!
- Nic nie mogłeś zrobić.
- Gdyby nie Obrońcy, przeskoczyłbym do niej i...
- I prawdopodobnie byś zginął razem z nią - przerwał mi.
- Może tak byłoby lepiej... - spuściłem wzrok i spojrzałem na dłoń oszpeconą przez bliznę po poparzeniu.
- Nie pieprz głupot - zamyślił się na chwilę - Pomyśl, co by zrobiła Aisha.
- Uśmiechnęłaby się i beztrosko wzruszyła ramionami, zapewniając, że wszystko się jakoś ułoży...
- Może powinieneś postąpić, jak ona?
Przez chwilę milczałem, analizując jego słowa.
- Zostaw mnie w spokoju - mruknąłem w końcu i zacisnąłem pięść, kryjąc poparzenie - Każ Obrońcom ruszyć dupska i szukać śladów podpalacza.
Waymar westchnął zrezygnowany, po czym wyszedł z pokoju, nareszcie zostawiając mnie samego.
Skryłem twarz w dłoniach, gdy znów przed oczami miałem pełne lęku oczy Aishy. Znowu słyszałem, jak mnie woła. Przerażona krzyczy me imię.
Poczułem, że spod zaciśniętych powiek umykają mi łzy.
Czułem się winny. Nie mogłem sobie darować, że jej nie ocaliłem.
Nagle poczułem gniew. Byłem wściekły na samego siebie.
Wziąłem zamach i trzepnąłem pięścią w okno, przy którym stałem.
Szkło naznaczyły liczne pęknięcia i splamiła moja krew. Zignorowałem skaleczenie i wlepiłem spojrzenie w czarne chmury, które powoli sunęły  w stronę Gillis.
Nawet patrząc w niebo, widziałem ten gęsty dym unoszący się nad płonącym pałacem.
Ta sprawa nie dawała mi spokoju...
To było oczywiste, że pożar nie wybuchł przypadkowo. Było zbyt wiele źródeł ognia.
Chciałem za wszelką cenę dopaść podpalacza i pomścić moją ukochaną.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że szukaliśmy nie tam, gdzie trzeba...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro