~ XXIV~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Choć moje spadanie trwało ułamek sekundy, miałem wrażenie, że to była wieczność. Cudem chwyciłem się starej liny. Nie wiem, czy to napinający sznur skrzypnął upiornie, czy był to trzask mojego barku, ale nikomu nie życzę (prócz Vimera) tego bólu, jaki ogarnął moje ramię.
Odetchnąłem z ulgą. Otarłem się o śmierć. Poraz wtóry...
Chyba powinienem znaleźć sobie jakieś bezpieczniejsze hobby, niż ciągłe prowokowanie Kostuchy...
Moja radość nie trwała długo.
Nim zdążyłem się rozejrzeć i ustalić którędy powinienem dalej iść, sznur, którego się chwyciłem zaczął pękać.
Kątem oka dostrzegłem jakieś zagłębienie w ścianie. Jeśli mam być szczery, to nie sądziłem, że ujdę stamtąd cało, więc rozbujałem się na linie. Słyszałem, jak kolejne włókna pekają, aż zabrzmiał mrożący krew w żyłach trzask.
Znów zacząłem spadać.
Zdołałem się złapać krawędzi fragmentu tym razem drewnianej kładki.
Drewno zatrzeszczało upiornie, ale nie przejąłem się tym. Wdrapałem się na platformę. Choć wcale nie poczułem się bezpieczniej, bo stare drewno trzaskało, jak tylko się poruszyłem.
Nie zwlekając, wszedłem do zagłębienia, przy którym szczęśliwie wylądowałem.
Nie zdziwił mnie fakt, że był to kolejny korytarz. Ruszyłem przed siebie. Po chwili trafiłem na schody ułożone w spiralę.
Ta... Po to się wspinałem, aby teraz złazić w dół...
Przełknąłem przekleństwo cisnące mi się na usta i zacząłem schodzić po stopniach coraz niżej i niżej.
W końcu schody się skończyły i znów ruszyłem przed siebie.
Byłem tak zajęty rozglądaniem się za kolejną śmiercionośną kratą, że nie zauważyłem, wielkiej wyrwy w podłodze.
Runąłem piętro niżej.
Z mojego gardła wyrwał się krzyk boleści, gdy gruchnąłem plecami o twardą ziemię.

- Rainer? - usłyszałem Verto.

Odetchnąłem z ulgą. Znalazłem go. Choć... Chyba trafniej byłoby rzec, iż to on znalazł mnie.

- Nic ci nie jest? - spytałem, powoli podnosząc się z podłogi.
- Jak widzisz, jestem cały. A ty?
- Przeżyję - rozejrzałem się.

Dostrzegłem rząd wielkich drzwi.

- Co to? - spytałem.
- Krypty - Verto wzruszył ramionami, po czym zniknął za jednymi z wrót.

Ruszyłem za nim.

- Co knujesz? - mruknąłem, widząc, że próbuje otworzyć kamienny sarkofag.

Nic nie odpowiedział.

- Przestań - rzekłem stanowczo, gdy trochę odsunął ciężką płytę - Nie zakłócaj spokoju zmarłym.

Łypnął na mnie. Zdziwiłem się, widząc wyraz jego twarzy. Był taki obojętny. Zignorował moje słowa. Nim zdążyłem cokolwiek zrobić, znów ruszył płytę nagrobku.

- Ver... - urwałem, gdy wyciągnął z sarkofagu miecz.

Jego klinga z jednej strony była srebrna, a z drugiej czarna.
Zamarłem. Nie wiedziałem co powiedzieć, a raczej mi się to nie zdarza.

- Tego szukał Vimer - Verto przesunął dłonią po ostrzu - Jest ich siedem. Wszystkie ukryte w zamku. Trzy zostały skradzione przez naszych braci.
- Skąd to wszystko wiesz? - patrzyłem na niego zdumiony.
- Z notatek Vimera - wzruszył ramionami - Według planów zamczyska i zapisków naszego brata, dawni mieszkańcy tej twierdzy zamknęli w wielkiej komnacie jakiś skarb, nim porzucili zamek - wskazał na oręż - A to jest jeden z kluczy. Drugi spoczywa w rękach Waymara. Vimer nie zdążył znaleźć wszystkich, więc z pewnością tu wróci.

Ruszył ku wyjściu z krypty. Łypnąłem na truposza, którego nagrobek został otwarty. Zmierzyłem wzrokiem kości, odziane w zniszczone czasem szaty. Przeszły mnie ciarki, gdy wielki pająk przemknął między pustymi oczodołami.
W końcu oderwałem wzrok od zwłok i zamknąłem grób.
Wyszedłem z pomieszczenia i dogoniłem Verto.
Zachowywał się, jakby ciągle wędrował po podziemiach Gillis, a były one prawdziwym labiryntem. Nie zatrzymał się nawet na sekundę, aby pomyśleć, którą drogę powinien wybrać. Po prostu szedł przed siebie.
Doprowadził mnie do... ślepego zaułka.
Jednak nie wyglądał na zmartwionego. Oddał mi miecz, po czym podszedł do ściany i bez problemu ją pchnął. Za murem czaił się wąski korytarz. Ruszyliśmy przejściem, aż na naszej drodze stanęła kolejna ściana.
Zadarłem głowę i spojrzałem na wąską dziurę.
Tym razem musieliśmy się wspiąć i to dość wysoko, a jednymi oparciami były spękania w skałach.

- Jak mamy się wdrapać z tym mieczem? - spytałem.
- To nie będzie problemem - rozpiął swój pasek, po czym wyciągnął rękę w moją stronę.

Podałem mu ostrze i zacząłem mu się przyglądać. Owinął klingę paskiem, po czym otulił nim swoje biodra. Dopiął pas, a miecz spokojnie spoczął na jego boku.

- Sprytne - rzekłem.

Uśmiechnął się słabo, po czym podszedł do muru i zaczął się wspinać. Odczekałem chwilę. Kiedy zniknął w dziurze, sam zacząłem się piąć w górę.
Nie było mi łatwo się wspinać.
Byłem cały poobijany.
Verto nie wyglądał na poturbowanego. Owszem był cały mokry i brudny od kurzu, ale nie widziałem by choć się skrzywił z bólu. Cieszyło mnie to, że był cały, ale jednak też trochę zastanawiało.
Jakim cudem nie miał nawet siniaka?
A może po prostu znalazł inną drogę?
Po dłuższej chwili zatrzymał się.
Zadarłem głowę, by spojrzeć czemu już się nie wspinał.
Zobaczyłem, że wyjście było zamknięte.
Verto wsunął stopy w dość głębokie zagłębienia, a plecami oparł się o ścianę. Było naprawdę wąsko, więc to nie było problemem.

- Nie kombinuj, młody - mruknąłem, gdy oderwał dłonie od ściany - Znajdziemy inną drogę.
- Prędzej skończymy, jak ten przyjemniaczek, któremu zabraliśmy miecz - odparł, po czym pchnął ciężką płytę, która odcięła nam drogę.

Zmrużyłem oczy, gdy smuga światła wkradła się do szczeliny.
Verto wypełzł z dziury, po czym wyciągnął rękę w moją stronę.
Przyjąłem pomoc i wydostałem się na  twardy, stabilny chodnik.
Obrońcy, którzy nas zauważyli, wyglądali jakby dostrzegli ducha.
Podeszli do nas.

- Jesteś cały, królu? - spytał jeden z nich, po czym spojrzał na Verto.
- Spokojnie - uśmiechnąłem się - Jak widzicie, jesteśmy w jednym kawałku.
- Odprowadzimy was na górę - zaproponował drugi z nich.
- Nie trzeba. Sami trafimy.

I znowu wspinaczka...
Tylko tym razem cholernie wąską ścieżką...
Z dwojga złego, lepsza wędrówka na szczyt po stabilnym gruncie, niż kolejne niespodzianki podziemi.
Ruszyliśmy z Verto w stronę wyjścia z wioski.
Przeszedł mnie dziwny dreszcz, gdy mijaliśmy kolejne chatki.
Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Pokręciłem głową, wmawiając sobie, że to tylko skutek trzepnięcia łbem o deski.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro