~ XXVI ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pewnego dnia wraz z Verto, Karterem i Korą siedzieliśmy w jadalni.

Uniosłem wzrok, kiedy drzwi skrzypnęły. Waymar zamyślony wszedł do pomieszczenia. Patrzył na jakieś papiery.
Kiedy w końcu spojrzał na nas, zamarł w bezruchu.
Stał, jak kołek i gapił się na Korę, która przygnębiona dziugała widelcem swój obiad.
Chciało mi się śmiać. Mina Waymara była bezcenna. Jeszcze w życiu nie widziałem, go w takim stanie.
Po chwili panienka odsunęła talerz.

- Dziękuję - powiedziała cichutko, po czym opuściła salę.

Waymar obrócił się za nią.

- Co to za papiery? - spytałem go, gdy drzwi się zamknęły.

Nie odpowiedział. Nadal gapił się, jak ciele we wrota, za którymi zniknęła Kora.

- Waymar?

Wciąż patrzył się na drzwi. Zagwizdałem, licząc, że choć na to zareaguje. Jednak to nic nie dało.
Złapałem jagodę leżącą na moim talerzu.

- Waymar! - wrzasnąłem, rzucając owocem w jego stronę.

Wzdrygnął się, gdy jagódka odbiła się od jego szyi.

- Wróciłeś duchem? - zarechotałem - Czy dalej gdzieś tam fruwasz?
- Co to za panna? - spytał, ignorując moje pytanie.
- Kora - uśmiechnąłem się okrutnie - Wdowa.
- Ładna wdowa - westchnął.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos. Zarumienił się.

- Eee... To znaczy... - wydukał, drapiąc się po karku.
- Czyżby mój braciszek stracił głowę? - parsknąłem śmiechem, widząc jego zakłopotanie.
- Nie - mruknął.
- Omal się nie śliniłeś - zarechotałem.

Odchrząknął zmieszany, podchodząc do stołu. Siadł naprzeciwko mnie. Oparł łokieć o stół, po czym wsparł brodę na dłoni.
Wlepił nieobecny wzrok w papiery, które przyniósł.

- Jakby dostał obuchem w łeb - zaśmiałem się, patrząc na Kartera.

Łypnął na mnie. Jak zwykle nawet się nie uśmiechnął, a jego wzrok kazał mi się odwalić.
Prychnął, po czym wstał i opuścił salę. Jeszcze do tego trzasnął drzwiami.
Karter zawsze wyglądał na wkurwionego i zachowywał się, jakby chciał zabić każdego, kto wejdzie mu w drogę.
Był... Jakby to trafnie ująć? Przerażający? Tak. To chyba odpowiednie słowo.
Czasem nie mogłem uwierzyć, że jesteśmy braćmi.

- A tego co znów ugryzło? - uniosłem brew.
- Widziałeś kiedykolwiek, by miał dobry humor? - mruknął Waymar.
- Hm. Coś w tym jest - wzruszyłem ramionami.

W końcu spojrzałem na Verto, który mamrocząc pod nosem, zaciekle coś notował.

- Co tam tak skrobiesz, młody? - zagadnąłem.

Nawet nie podniósł wzroku. Zamoczył pióro w atramencie i znów wrócił do pisania.

- Verto?
- Hm? - spojrzał na mnie wyrwany z rozmyślań.
- Kolejny nieprzytomny - pokręciłem głową.
- Zamyśliłem się - odłożył pióro do kałamarza - Co mówiłeś?
- Pytałem co robisz.
- Poprawiam notatki Vimera. Wczoraj jeszcze zajrzałem do biblioteki i ukrytego pokoju naszego brata. Plany zamczyska, które narysował mają braki. Możliwe, że ustaliłem, gdzie jest kolejny miecz.
- Serio? - przysunąłem się do niego - Gdzie?
- Wschodnie skrzydło, a konkretnie lochy.
- Lochy?
- A czemu nie? Pomyśl. Kto normalny szukałby klucza do skarbu wśród skazańców? - podrapał się po brodzie - Obstawiam, że skrytka jest w którejś z cel.
- Myślę, że powinniśmy się spodziewać kolejnego przejścia.
- To też - machnął ręką - Ale to będzie zbyt oczywiste. Tunel tu, tunel tam - pokręcił głową - To nudne. Cały dowcip polega na tym, że trzeba się spodziewać czegoś... Hm... Głupiego? To chyba trafne określenie. Nie sądzisz?
- Aleś się rozgadał - zaśmiałem się.

Uśmiechnął się niepewnie.

- Wiesz po co komu były te miecze?
- Poszperałem trochę w notatkach, które Vimer sprytnie ukrył w swoim tajnym pokoiku - zamyślił się - Choć... Czy można nazwać sprytną kryjówką dziurę skrytą pod poluzowaną deską i starym dywanem? - pokręcił głową - Mniejsza z tym - podsunął mi jedną ze swoich notatek - Vimer myślał, że jeśli przepisze te kroniki używając szyfru, to nie dowiemy się co knuje. Przeliczył się. Rozgryzłem te jego bochomazy - znów podrapał się po brodzie - Zastanawia mnie tylko gdzie skrył oryginały. Może zabrał ze sobą?
- Ktoś bardzo interesował się naszą rodziną - stwierdziłem, mierząc wzrokiem zapiski Verto.
- To dobrze - uśmiechnął się - Dzięki temu ich historia nie przepadła. Pytałeś po co stworzono te miecze. Otóż nasi przodkowie mieli pewną tradycję. Pierworodny potomek dostawał takie ostrze. Kobiety srebrne, a mężczyźni czarne.
- Ale jedno ma dwie barwy - zdziwiłem się.
- Też mnie to zastanowiło. Pół nocy szukałem odpowiedzi - podał mi kolejną kartkę - Małżonka naszego przodka, niejakiego Blace'a, była przy nadziei. Pech chciał, że do Gillis dotarły wieści o zbliżających się wrogach. Blace kazał swojej ukochanej uciekać, jak najdalej. Tuż przed wyruszeniem na wojnę, wezwał kowala, aby wykuł miecz dla jego potomka. I tu był pies pogrzebany. Nie miał pojęcia, czy jego żona wydała na świat syna, czy córkę. Czeladnik jednak znalazł rozwiązanie.

Pokiwałem głową. To co mówił miało sens.

- A ta komnata, której strzeże łakoma zapadnia? - spytałem po namyśle.
- Inżynierzy w popłochu dokończyli nad nią pracę, a resztę porzucili.

Verto mnie zaskoczył. Rozgryzł to. Przejrzał zamiary Vimera na wylot i w ciągu jednej nocy znalazł odpowiedzi na nurtujące nas pytania.
No... Może po za jednym.
Co było w tej komnacie?

- Muszę ci zadać jeszcze jedno pytanie - odłożyłem jego papiery na stół.
- Zamieniam się w słuch.
- Jakim cudem nie masz nawet siniaka po przygodzie z zapadnią?
- Właściwie to mam. Kiedy wpadłem do bajora trochę się poobijałem.
- Jak dostałeś się do krypt? Kiedy się wspinałem wszystko się rozpadało.
- Wspinałeś się? Po cholerę?
- Bo nie było innej drogi?
- Ja przeszedłem dołem - wzruszył ramionami.

Zamyśliłem się. Może korytarz, którym dostał się do krypt po prostu został zablokowany? Na przykład... żelaznymi prętami...

- Ale ciebie chyba bardziej interesuje czemu nie zbłądziłem, co?
- To też.
- Analizując rysunki Vimera, zapamiętałem ułożenie tuneli. Wiedziałem czego się spodziewać.
- Masz łeb, młody - rozczochrałem mu włosy.
- Bez przesady - podrapał się po karku - To nic wielkiego.
- Nie bądź taki skromny - wtrącił Waymar, odrywając wzrok od swoich papierów.

Podskoczyliśmy zaskoczeni hukiem drzwi.
Wlepiliśmy spojrzenia w zakapturzonego mężczyznę. Obrońcę, ubranego w biel. Ukłonił się nisko, po czym ściągnął kaptur.
Zamarłem, orientując się kogo miałem przed sobą.

- Linus? - wytrzeszczyłem oczy.

To już nie był ten drobny chłopak, któremu załatwiłem robotę w stajniach mego ojca.
Zmienił się. Podrósł trochę i nie był już wychudzony.
Było widać, że czai się w nim sporo krzepy.
Jego niegdyś dziecięca twarz, nabrała ostrzejszych rys. Wyhodował nawet lekki zarost. Wzrok pełen powagi wlepił we mnie.

- Właśnie schwytaliśmy jednego z twych braci - rzekł niskim głosem.

Przeszły mnie ciarki.
Aż poderwałem się z miejsca, gdy dotarło do mnie, co powiedział.

- Kogo?
- Joela - odparł.
- A Vimer i Nastar?
- Miał towarzysza, ale jemu niestety udało się umknąć. Nie wiemy kim był. Nie widzieliśmy twarzy.

Zapewne tym typem co zdołał umknąć był Nastar.
Bliźniaki zawsze i wszędzie łazili razem. A Vimer... Nie. On nie byłby na tyle głupi, by tu wrócić, ale za to był bezwzględną szują, która nie zawaha się posłać własnych braci na śmierć.
Drań podle manipulował Nastarem i Joelem, ale to nie było żadnym usprawiedliwieniem.

Ruszyłem biegiem w stronę drzwi. Wypadłem z jadalni i pognałem w stronę lochów.
Chrzanić to, którego schwytali. Miałem rachunki do wyrównania z całą tą zdradziecką trójcą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro