~ XXXIII ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Rainer - rzucił Waymar, wpadając do jadalni i przerywając przy tym naradę z Likwidatorami.

- Nie teraz - mruknąłem, znów skupiając się na zabójcach - Vimer prawdopodobnie umknął z kraju, podobnie Nastar. Sprawdźcie Elesaid i Oliverto.

- Rainer - Waymar znów się wtrącił.

- Macie ich schwytać i póki co nie zabijać - Zignorowałem go. - Jeżeli stracicie ich na obcym terytorium, będziemy mieli wojnę.

- Rainer! - ryknął mój brat.

- Co?! - warknąłem.

- Masz gościa.

- Później - Machnąłem ręką.

- Myślę, że nie powinieneś z tym zwlekać.

Pokręciłem głową, skupiając się na mapie, gdzie Verto zaznaczył potencjalne kryjówki Vimera, nim... Nim został zamordowany...

- Rainer!

- Dobra! - wrzasnąłem, odsuwając krzesło - Już idę.

Wstałem, po czym ruszyłem z Waymarem do wyjścia.

- Ten ktoś nie mógł chwili poczekać? - prychnąłem.

- Mógł.

- To po cholerę przerwałeś zebranie?

- Bo sądzę, że powinieneś się nim zająć od razu.

Przewróciłem oczami.
Waymar zatrzymał się przed jednymi z setek drzwi.

- Tylko wysłuchaj go do końca - rzucił, ruszając do pokoju naprzeciwko.

Uniosłem brew, gdy otworzył drzwi.
Dostrzegłem tam Korę i jakieś dwie dziewczynki.
Co tu u licha robiły dzieci?

W końcu wszedłem do salonu.
Nie bardzo wiedziałem, jak powinienem się zachować, gdy dostrzegłem męską sylwetkę w czarnej pelerynie, sięgającej ziemi. Kaptur swobodnie leżał na plecach właściciela.
Jakoś od razu poczułem się przy nim... Jak by to ująć? Nieswojo?
Być może zaczynałem mieć paranoję, ale każdy obcy działał na mnie, jak... wszystko na Kartera.

- Kim jesteś? - spytałem.

Nie obrócił się. Jedynie lekko zerknął przez ramię.

- Daruj, że zawracam ci głowę, Wasza Wysokość - rzekł po chwili.

Jego głos przyprawił mnie o ciarki. Był lekko schrypnięty i niski. Mężczyzna zdawał się być znudzony, wręcz zmęczony życiem.
W końcu obrócił się w bok. Mimowolnie zacisnąłem zęby, gdy dostrzegłem broń.
Jednak facet nie wyglądał jakby chciał mnie zaatakować. Spokojnie splótł ręce za sobą i zaczął krążyć po pomieszczeniu. Mierzył wzrokiem księgi. Zmarszczyłem brwi, gdy stanął przy stole i skupił się na leżących na nim papierach.
W końcu spojrzał na mnie. Aż się wzdrygnąłem, gdy zobaczyłem jego ślepia. Były upiorne. Tęczówki miały bladoszarą barwę, ale zdawały się być niemal zupełnie białe. Mocno ściągało to na siebie uwagę, bo jego włosy były ciemnobrązowe i był ubrany zupełnie na czarno.
Jednak najbardziej mnie przeraził fakt, że jego ślepia były puste. Nie było w nich żadnych emocji.

- Czego chcesz? - mruknąłem w końcu.

- Doszły mnie słuchy, iż masz problem ze swymi braćmi, panie. Mogę pomóc, jednakże...

- Czego chcesz w zamian? - prychnąłem.

- Byś przyjął mnie w szeregi Likwidatorów.

- Co?

- Nie będę kłamać. Dopuściłem się zbrodni. Zabiłem w obronie mych córek.

Lekko zmrużyłem ślepia. Już typ tracił w mych oczach. Właśnie sam się przyznał, że jest zdolny do mordu. Od razu obudził moją nieufność.

- Wiem, że to żadne usprawiedliwienie - dodał szybko - Poddałbym się karze dobrowolnie, ale... Nie mogę zostawić swoich dzieci na pastwę losu. Są za małe, by pozostały bez opieki i odziedziczyły majątek rodu, a po za mną nie mają nikogo.

Zamyśliłem się. Czyli te dziewczynki, które przyuważyłem, to były jego córki.

- Oczekujesz, że mord zostanie ci zapomniany? - fuknąłem.

- Przyznam, że liczę iż okażesz mi łaskę, panie. W zamian za wyeliminowanie zdrajców.

- Mam dość ludzi, którzy się tym zajmują.

- A wiedzą, gdzie Nastar się skrył?

Wytrzeszczyłem oczy.

- Ty wiesz?

- Owszem. Mój szpieg miał pełne ręce roboty, jednakże odniósł sukces. Ustalił, gdzie znajduje się jeden z twych braci.

- Czemu miałbym ci wierzyć?

- Dobrowolnie tu przybyłem, choć grozi mi katowski topór. Naprawdę sądzisz, królu, że przyszedł bym tu, by kłamać?

Tym pytaniem zbił mnie z tropu.
Cholera, muszę przyznać, że to miało sens.
Zmierzyłem go wzrokiem. Przygarbił się nieco, jakby powoli tracił nadzieję, że zdoła mnie przekonać, bym nie skazał go na ścięcie. Zaczął się nerwowo bawić palcami.
Jego ślepia stały się... błagalne? Zależało mu.

- No dobrze - Odchrząknąłem. - Zostaniesz Likwidatorem, ale będę mieć cię na oku. Jeden wybryk, a osobiście urżnę ci łeb. Jasne?

- Oczywiście, mój panie - skinął głową.

Wydawał się odetchnąć z ulgą.
W końcu komu by nie ulżyło, gdyby dowiedział się, że nie zostanie za chwilę ścięty?

- Gdzie jest Nastar? - spytałem.

- W Sile.

- Żartujesz sobie?

- Kto by szukał bezwzględnego mordercy w tym niepozornym miasteczku? Jestem pewien, że tam się skrył.

- Lepiej dla ciebie, by tam był. Inaczej marnie z tobą.

Pokornie skinął głową. Jeszcze raz mu się przyjrzałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że stoję przed szlachcicem.
Zamurowało mnie.
Jego ubiór w ogóle na to nie wskazywał. Miał zwyczajną, czarną koszulę. Spodnie o tej samej barwie i wysokie buty. Ale... Na palcu miał sygnet z wygrawerowaną dużą literą "l".

- Nie przedstawiłeś się - Znów spojrzałem mu w oczy.

- Daruj mi ten brak manier, królu - Spuścił głowę i ukłonił się nisko. - Zwą mnie... - Wyprostował się, by znów na mnie spojrzeć. - Venir Lagun.

***

I tym zakończę dzisiejszy maratonik.
Mam nadzieję, że się podobało :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro