~ XXXIX ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jechaliśmy w zupełnym milczeniu. Skupieni, ale i zarazem nieco zmęczeni, po całym dniu jazdy, nareszcie pokonywaliśmy wąwóz Aoife. Venir i Waymar jechali nieco z przodu.

Lagun jako jedyny trzymał pochodnię i oświetlał nam drogę. Było już niemal zupełnie ciemno i dość chłodno. Ćwierkanie ptaków dawno ucichło. Teraz była już tylko upiorna cisza, przerywana przez stukanie końskich kopyt oraz szum wiatru i szelest poruszanych przez powietrze liści, stojących na krawędzi wąwozu drzew. 

- Dobre miejsce na zasadzkę - Umbis nareszcie po wielu godzinach, przerwała nieznośną ciszę.

Uniosłem wzrok i rozejrzałem się. Przez chwilę przyglądałem się skrytym w mroku, ostrym zboczom z litej skały. Prócz gładkich spadków, były też liczne spękania, dzięki którym można było się bez problemu wspinać oraz skalne półki, przypominające specjalne stanowiska dla strzelców. Mech, korzenie i nieliczne krzewy, rosnące w miejscach, gdzie prócz skały była także ziemia i glina, umożliwiały skrycie się.

- Rzeczywiście - odparłem w końcu - Miejmy nadzieję, że nie ma tu zbójów. Mają nas tu jak na tacy.

- Nie mamy się czego bać - stwierdziła.

- Skąd ta pewność? - Zerknąłem przez ramię.

- Nie opłacałoby im się tu koczować - Wskazała na nierówną ziemię, usłaną głazami i licznymi konarami, z którymi nasze konie dzielnie się zmagały. - Tak nie wygląda często uczęszczana droga. Więc po cholerę mieliby tu siedzieć bandyci? Zresztą to dobre miejsce na chwilowy postój. Nie ma tu dobrego miejsca aby założyć obóz, bo z każdej strony byłby widoczny.

- W sumie racja - przytaknąłem.

Zaintrygował mnie sposób myślenia Umbris. 

Nagle coś poczułem. Miałem wrażenie, że dziewczyna wysunęła mi zza paska mój sztylet. Jednak nie zareagowałem. Najwidoczniej miała jakiś powód, żeby to zrobić, albo po prostu mi się zdawało.

- Dlaczego tak ci zależy, aby dostać się do... Orti? Ore?

- Orte - podpowiedziałem jej - Mam tam pewną sprawę do załatwienia. Rodzinne porachunki.

- Chyba jednak nie takie rodzinne, skoro i mój ojciec jest w to mieszany - odparła, kładąc szczególny nacisk na słowo "ojciec".

W tedy w jej głosie wyczułem nutę gniewu i żalu. 
Współczułem Venirowi. Czekały go bardzo ciężkie chwile. A byłem pewien, że Umbris nie ma zamiaru mu niczego ułatwiać, a wręcz przeciwnie.

- Masz trochę racji - westchnąłem - Ten cały absurd dawno przestał być tylko rodzinnym konfliktem. To zrobiło się już bardzo niebezpieczne. Mój brat nie cofnie się przed niczym, aby zdobyć koronę.

- A, i wszystko jasne - prychnęła - Dlaczego wszystkim chodzi tylko o pieniądze, bądź władzę?

- Nie wszystkim, Umbris. Ja nie chciałem władzy. 

- To dlaczego o nią walczysz?

- Nie o nią. Próbuję tylko powstrzymać brata, który postradał zmysły. 

- Jest z nim aż tak źle?

- Po prostu jest bardzo niebezpieczny. Posunął się do wielu zbrodni. Nieraz odebrał życie. A co najgorsze zebrał wielu zbrodniarzy, naobiecywał im cholera wie co i ma ich teraz na swoje rozkazy. 

- Widzę, że ten twój brat to naprawdę dziwny typ. Powinieneś mu się tak wystawiać?

- Przez niego zginęło już czterech naszych braci. Teraz albo my zabijemy go i wreszcie to wszystko się skończy, albo on załatwi nas i wreszcie osiągnie swój cel...

- To nie lepiej wynająć jakiegoś mordercę?

- Nie. Chcę osobiście to wszystko skończyć.  Zresztą, gdybym nasłał na niego płatnego zabójcę, to zniżyłbym się do jego poziomu.

Zamilkliśmy i nie odezwaliśmy się, dopóki w końcu nie wydostaliśmy się z wąwozu.
Venir i Waymar stwierdzili, że pora na odpoczynek. Zatrzymali swoje konie i zsiedli z nich, by zabrać się za zbieranie porozrzucanego w pobliżu drewna. Jednak ja nie miałem zamiaru odpoczywać. Gdy w oddali zobaczyłem światła, czułem się jakby coś mnie opętało. Miałem ochotę natychmiast tam pognać i rozprawić się z Vimerem. Natychmiast. Nie mogłem znieść myśli, że ten drań tam sobie spokojnie siedział przez tyle czasu. 
Kiedy Umbris zsiadła z konia, ruszyłem w stronę świateł.

- Rainer! - Waymar wbiegł mi przed rumaka, nim zdążyłem go popędzić do galopu. - Co ty wyprawiasz?!

- Jadę rozprawić się z Vimerem.

- Teraz? Życie ci nie miłe?! Po całym dniu jazdy, zmęczony, chcesz stanąć z nim twarzą w twarz? Rozum ci odjęło?

- Już dość czekania, Waymar. Wystarczająco długo zwlekaliśmy. Czas w końcu mu odpłacić za to wszystko. Za ojca. Za Lameros. Za naszych braci i niewinnych. 

- Vimer pożałuje tego wszystkiego. Ale poczekajmy chociaż do świtu. Odpocznijmy trochę.

Zastanowiłem się przez chwilę. Waymar miał rację. Powinniśmy odpocząć, nim udamy się do Orte, by wymierzyć mojemu bratu sprawiedliwość. Ale...

Minąłem Waymara i pognałem w stronę wioski. Wiem, że to było lekko myślne. Zdawałem sobie sprawę, że bardzo ryzykowałem, ale w tamtej chwili liczyło się już tylko jedno. Chciałem za wszelką cenę dopaść Vimera.

Zatrzymałem konia w bezpiecznej odległości od wioski i przywiązałem go do dość grubej gałęzi. Wziąłem głęboki wdech, by się uspokoić, po czym ruszyłem w stronę zabudowań. Poruszałem się szybko i najciszej jak potrafiłem. Trzymałem się cienia i starałem się unikać pochodni, które rozświetlały główne ulice. Serce podeszło mi do gardła, gdy nagle minęli mnie strażnicy. Byli to z pewnością ludzie Vimera. Poranione twarze mieli wykrzywione w upiornych grymasach. Szli dumnie, jakby chcieli nawet sobie nawzajem pokazać, że są twardzi i niczego się nie boją.

Skąd wiedziałem, że byli to bandyci Vimera?  Przy paskach mieli zakrwawione siekiery. Nie była to broń żołnierzy, a raczej ulicznych rzezimieszków. 

Przez myśl mi przemknęło, aby wdrapać się na dach. Ale na szczęście tego nie zrobiłem. Nim zdążyłem przyłożyć ręce do ściany, dostrzegłem cień snujący się po jednym z budynków. Był to łucznik. Co prawda nie był zbyt skupiony, bo chodził w tę i z powrotem, mając broń na plecach, ale skoro był jeden, to z pewnością było ich więcej.

Po chwili wyjrzałem z zaułka, w którym się skryłem. Strażnicy odeszli, więc mogłem spokojnie przejść na drugą stronę ulicy, co też zrobiłem. 
Błądziłem tak pomiędzy domami, szukając... No właśnie... Czego właściwie szukałem? Nie miałem pojęcie gdzie jest Vimer. Mógł być wszędzie. Mógł siedzieć w którymś z domów, który zdążyłem już minąć.

Nieco zrezygnowany, dochodziłem właśnie na drugi kraniec miasteczka, gdy dostrzegłem zardzewiałą bramę, niezbyt dokładnie spiętą łańcuchem. Zmierzyłem wzrokiem odgrodzony teren. Kawałek dalej stała stara willa. Wyglądała na opuszczoną, ale w jednym z okien dostrzegłem słabe światło i wokół domu krążyli kolejni bandyci. Pomyślałem, że tam właśnie mógł być Vimer. Tylko dlaczego siedział w takiej ruderze?

Z trudem przecisnąłem się pomiędzy skrzydłami bramy. Tym razem powoli i ostrożnie zacząłem się zbliżać do domu. Odczekałem chwilę, aż wartownicy odejdą od niedomykających się drzwi.

Wpadłem do środka, gdy uznałem, że mam wolną drogę. Cicho dobyłem miecza i rozpocząłem poszukiwania. 

W domu cuchnęło stęchlizną i było chłodno. Z pewnością nikt tu nie mieszkał. Wiele drzwi było powyłamywanych. Powybijane okna, zabito starymi deskami. Nie było mebli.

Ogarnęło mnie przeczucie, że coś jest nie tak. Rozsądek kazał mi się stąd zabierać. Ale oczywiście go nie posłuchałem. Bo na co komu rozsądek?  

Szedłem bardzo wolno, bo bałem się, że stara drewniana podłoga narobi hałasu. Choć nie musiałem się martwić, że trafię na strażnika w domu, bo o dziwo żadnego nie było. To też dawało mi do myślenia, ale... Ogarnięty żądzą rozprawienia się z bratem, brnąłem coraz dalej. 

Gdy odnalazłem schody, z trudem przełknąłem ślinę. Omal się nie przeżegnałem, gdy zacząłem wchodzić na górę po na wpół zrujnowanych stopniach. 
Przygryzłem wargę, gdy poczułem, jak jedna z desek powoli się ugina pod moją stopą. Otarłem spocone czoło, po czym przeskoczyłem na kolejny schodek, ryzykując, że się pode mną załamie. Na szczęście wytrzymał.

Gdy wszedłem na górę powoli ruszyłem w głąb korytarza. Dostrzegłem odrobię światła, umykającą spod jednych z drzwi. 

Powoli je otworzyłem, licząc, że nie zaskrzypią. Zamarłem, gdy pokój stanął przede mną otworem. Przy oknie najspokojniej w świecie stał Vimer. Był odwrócony do mnie tyłem, miał splecione za sobą ręce. Patrzył przez spękaną szybę gdzieś przed siebie. Obok niego stała świeczka.

Zrobiłem jeden krok i to był błąd, bo podłoga zaskrzypiała cicho.

- Już myślałem, że się nie zjawisz, Rainer - Lekko obrócił głowę. 

Serce zaczęło mi tłuc tak mocno, że aż mnie w nim coś zakuło.

Sukinsyn na mnie czekał. Wiedział, że przyjdę i to właśnie w tej chwili...

- Nie masz tego wszystkiego dość? - spytałem, powoli  wchodząc do pomieszczenia - Nie znudziło ci się jeszcze? To ciągłe uciekanie i ukrywanie się?

- Uciekanie? Ukrywanie się? - Obrócił się, odsłaniając przy tym...

Zamarłem w bezruchu. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Wraz z Vimerem  w moją stronę obrócił się chłopiec i zaczął mi się przyglądać z zaciekawieniem. 

Mój brat miał... Dziecko! Miał syna!

- Kpisz sobie, Rainer? - mruknął, robiąc dwa kroki w moją stronę - Nigdy nie uciekałem. Nie kryłem się. Żyłem sobie spokojnie w tej wiosce - Uśmiechnął się specyficznie. - U boku mej uroczej żony i syna.

- Żony? - zdziwiłem się.

W odpowiedzi oberwałem prosto w skroń. Ktoś wykorzystał chwilę mojej nieuwagi i wyskoczył z mroku, aby mnie ogłuszyć. W jednej chwili od ciosu zrobiło mi się ciemno przed oczami i ugięły się pode mną nogi. Opadłem oszołomiony na kolana, upuszczając przy tym miecz. Poczułem jak ciepła krew spływa mi po twarzy.

Ktoś dość mocno związał mi ręce. Nie byłem w stanie się bronić, bo potworny ból rozsadzał mi czaszkę. 

Gdy byłem już spętany, ten ktoś podniósł mój oręż. 

- Piękny cios, najdroższa - Vimer rzekł z dumą. 

- Miałam dobrego nauczyciela - Usłyszałem subtelny, kobiecy głosik.

Z trudem otworzyłem oczy, co zmorzyło ból głowy. Spojrzałem na panienkę, która mi przyłożyła. Od razu dostrzegłem, że jest młodsza od Vimera, a najwidoczniej jej to nie przeszkadzało. Była drobna i sporo niższa od mojego brata. Miała delikatne rysy twarzy. Włosy miała spięte w koka i była ubrana w dopasowaną, dość skromną zieloną suknię. Nie wyglądała na silną, a wręcz sprawiała wrażenie kruchej. 

Zdziwiłem się, bo jej cios był zaskakująco mocny, jak na panienkę o jej posturze. Choć... W jednej z jej drobnych dłoni dostrzegłem kamień. 

- Chyba nie miałeś okazji poznać najmłodszej córki Emmanuela - Vimer objął ją ramieniem i poszerzył uśmiech. - Zatem przedstawiam ci moją drogą małżonkę. Shannon - Wolną ręką przeczesał krótkie włosy stojącego przy nim chłopca. - Oraz mego syna i przyszłego króla Fearghas. Hakaru. 

- Fearghas?  - zdziwiłem się - Chyba chciałeś powiedzieć Naughton.

Uśmiech Vimera stał się chytry. To mi zmroziło krew w żyłach.

- Coś ty zrobił? - spytałem, próbując ukryć narastający niepokój.

- Wiesz co robić najdroższa - rzekł do Shannon.

Ta skinęła głową, po czym chwycił rękę syna i opuściła z nim pokój. 

- Coś ty narobił?! - wrzasnąłem.

- Nic wielkiego. Tylko zapewniłem mojemu potomkowi godną przyszłość - zarechotał.

- Twój syn nigdy nie zasiądzie na tronie Fearghas. Emmanuel na to nie pozwoli!

- Emmanuel nie dożyje rana. Jest tak chory, że wszyscy już tylko czekają na jego zgon, a moi ludzie tylko go przyspieszą. Gdy Emmanuel w końcu zdechnie, tron będzie mój, a następnie Hakaru. 

- Niby dlaczego ty przejmiesz władzę? A pozostałe księżniczki?

- Żadna z nich nie może przejąć korony, bo nie ma męża. Po za tym Emmanuel jest ślepy, jak kret i nieświadomie podpisał, podsunięte przez Shannon dokumenty. Hakaru jako jego jedyny wnuk i do tego dziecko z prawego łoża jest pierwszy w kolejności do przejęcia tronu. 

- Nie wierzę, że pozwolił ci poślubić jego córkę...

- Nie pozwolił. Ale czy kiedykolwiek, ktokolwiek był w stanie mi czegokolwiek zabronić? Ja zawsze dostaję to co chcę. Zdobyłem serce Shannon i namówiłem ją na potajemny ślub. Ceremonia odbyła się tuż pod nosem Emmanuela, w Murdoch. A gdy się okazało, że Shannon jest brzemienna, opuściła pałac pod pretekstem wizyty u dalekich krewnych. Wtedy przyjechała tu, do mnie. A ja w tym czasie nasyłałem na ciebie kolejnych zbirów, aby uprzykrzali ci życie. 

- Nie mogłeś sobie darować co? 

- Sam żeś sobie winien. Liczyłem, że w końcu sam ze sobą skończysz, ale nie. Ty się zawziąłeś. Musiałeś za wszelką cenę mnie odnaleźć. Więc stwierdziłem czemu nie? Skoro tak bardzo chcesz mnie dopaść, to proszę bardzo. 

Wytrzeszczyłem oczy. Zdałem sobie sprawę, że o nie my odnaleźliśmy Vimera. On po prostu nas do siebie doprowadził...

- Chyba nie sądziłeś, że to ci twoi nieudolni Likwidatorzy mnie znaleźli? - Podszedł do okna i wyjrzał przez nie. - Ha. Przewidziałem, że Waymar przyjedzie z tobą. I ten cały Venir Lagun - Znów spojrzał na mnie. - Ale żaden z nich ci nie pomoże - Podszedł do jednego z wiader, które jakoś wcześniej umknęły mej uwadze. - To wasza ostatnia noc - Kopnął kubeł i na ziemię wylała się oleista ciecz.

Łój... 

Próbowałem wstać, lecz Vimer bezlitośnie kopnął mnie w twarz. Po czym wykorzystując całą siłę, stąpnął mi na kolano. Wrzasnąłem z boleści, jakby odzierał mnie ze skóry. Ale Vimer nie przejmował się moim bólem. Spokojnie podszedł do drugiego wiadra.

- Tym razem się nie wywiniesz - Przewrócił kubeł, po czym podniósł świecę. - A dzięki tobie załatwię dziś też Waymara.

Poszedł do drzwi.

- Nie rób tego! - wrzasnąłem.

- Zbyt wiele razy zalazłeś mi za skórę, Rainer - mruknął po czym rzucił świeczkę na ziemię i zatrzasnął drzwi.

Płomienie szybko ogarnęły polaną łojem część podłogi. Zaczęły się powoli przesuwać i chętnie trawić stare drewno. Dusiłem się, wdychając gęsty dym, jaki błyskawicznie zbierał się pokoju. W ciągu kilku minut zrobiło się tak siwo, że już nie widziałem drzwi, od których byłem ledwie parę kroków.

- Na pomoc! - wrzasnąłem desperacko.

Zacząłem kasłać. Czułem, że powoli brakuje mi tchu, a płomienie zaczynają być coraz bliżej mnie. Ogień zaczął parzyć moje nogi i ręce. Sznur pętający mi nadgarstki właśnie się wypalał. Jednak z każdą chwilą ból zdawał się być coraz lżejszy, bo powoli traciłem przytomność.

Nagle zabrzmiał huk. Nie wiedziałem, czy to po prostu był trzask ognia, gdy rzeczywiście ktoś wyważył drzwi. Poczułem jak ktoś mnie ciągnie. Słyszałem stękanie, a nawet krzyki z wysiłku. 

Po chwili, gdy znalazłem się poza płonącym pokojem, dostrzegłem nad sobą zdyszaną Umbris.
Klepała mnie po twarzy, abym oprzytomniał.

- Wstawaj - wysapała - Musimy uciekać - Obejrzała się w stronę pokoju, z którego wychylały się już płomienie.

- Biegnij - wykrztusiłem - Vimer uszkodził mi nogę... Nie dam rady nawet wstać...

- Skoro tak, to cię stąd wyniosę - Przerzuciła sobie moją rękę przez szyję i spróbowała mnie podnieść.

Z trudem stanąłem. Zaczęła mnie prowadzić w stronę schodów, choć bardziej mnie wlokła, niż podpierała.

- Zginiesz przeze mnie... - Próbowałem ją od siebie odsunąć. - Uciekaj stąd.

- Piraci nauczyli mnie tylko jednej dobrej rzeczy - wysapała, nie dając za wygraną - Nie porzuca się ludzi, na których można liczyć. Choćby miało się za to przepłacić życiem...

Gdyby Venir to usłyszał, to z pewnością byłby z niej dumny. Może i miała braki, jeśli chodzi o maniery, ale za to miała dobre, mężne serce.

Zebrałem się w sobie. Walcząc z bólem kolana i poparzeniami, twardo szedłem z Umbris w stronę schodów. Jednak gdy je dostrzegłem, moja nadzieja zaczęła gasnąć. One też już płonęły, podobnie prowadzący do nich korytarz.

Vimer podpalił nie tylko jeden pokój, ale cały dom...

- Przepraszam - szepnęła Umbris, po czym mnie chwyciła i rzuciła się ze mną w stronę okna. 

Wypadliśmy przez szybę, rozbijając ją w drobny mak. Runęliśmy na daszek, pomiędzy piętrami i wraz ze starymi, drewnianymi dachówkami spadliśmy na ziemię. Wpadliśmy prosto do ogrodu, gdzie Vimer i jego trzej bandyci, próbowali powiesić Waymara i Venira na drzewie. 

- Zabijcie ich - mruknął Vimer, pchając jednego ze swoich zbirów - Chce mieć ich łby na złotej tacy!

Umbris poderwała się z miejsca, po czym chwyciła sztylet. Ten, który jednak mi zabrała. 

- Uciekaj! - krzyknąłem, ale ona mnie nie słuchała.

Byłem zły na siebie. Bezradnie patrzyłem, jak nastolatka stoi hardo, trzymając mały nóż i chcąc ratować mnie oraz Waymara i Venira, który starali się podciągać na sznurach, podczas gdy Vimer usiłował ich zranić mieczem.

Umbris odskoczyła w bok unikając miecza jednego ze zbirów, po czym wzięła zamach, by uderzyć go sztyletem. Gdy złapał jej dłoń, kopnęła go w krocze, co dało jej przewagę. Jednym ruchem rozcięła mu gardło, a następnie przejęła jego miecz. 
Ruszyła biegiem w stonę mooich braci, ignorując dwóch pozostałych zbirów. Zamarłem. Szarżowała na Venira! Rzuciła sztyletem w jego ramię, gdy była wystarczająco blisko by bezbłędnie trafić, po czym niczym kot wskoczyła na drzewo, by odciąć wpierw Venira, a następnie...

Jej ostrze nie zdążyło dosięgnąć sznura duszącego Waymara. Vimer rozwścieczony wyrwał sztylet ze swojej ręki i rzucił w jej nogę, a jego zbiry potraktowały ją kamieniami. Dziewczyna spadła z drzewa. 

Tego było za wiele. Powoli się podniosłem, choć kolano bolało mnie niemiłosiernie. Utykając, zacząłem się powoli zbliżać do Venira, który zaciekle walczył z Vimerem i jego przydupasami, broniąc przy tym swoją córkę.

Chwyciłem spory kamień. Może nie była to najskuteczniejsza broń w starciu z ostrzami, ale lepsze to, niż gołe, poparzone ręce. Venir ledwie sobie dawał radę, a Waymar powoli nie wytrzymywał. Jego ręce już zmęczone utrzymywaniem go na gałęzi, powoli się zsuwały. Musieliśmy się spieszyć...

Venir w końcu pozbył się zbirów. Pozostał tylko Vimer, który dopiero wtedy pokazał na co go stać. Odbił miecz Venira, po czym uderzył go pięścią w nos. Następny był szybki cios w krtań i kopnięcie w głowę. Lagun runął na ziemię, a po przyjęciu kolejnego kopnięcia, stracił przytomność.

- Vimer! - krzyknąłem, nim wbił miecz w ciało Venira. 

- Znowu ty - warknął.

- Zostaw ich. To o mnie ci chodzi! 

- Nie tylko - Podszedł do liny, która miała udusić Waymara. - Jeszcze o niego - Przeciął sznur, przez co nasz brat runął na ziemię.

Wiedziałem co się święci. Próbowałem się zmusić do biegu, gdy zbliżył się do Waymara, który właśnie brał głęboki wdech.

- Nie! - wrzasnąłem, kiedy chwycił naszego omal nie powieszonego brata za koszulę i uniósł go na kolana - Mnie! Zabij mnie! Nie jego! Mnie!

- Ty będziesz następny - Uśmiechnął się upiornie, po czym... poderżnął Waymarowi gardło...

Zatrzymałem się. To był cios poniżej pasa... Patrzyłem zaszklonymi oczami, jak szkarłat obficie tryska z otwartej szyi Waymara. Poczułem się jak w dniu gdy straciłem Aishę... Jak każdego dnia, gdy kolejny z mych braci tracił życie... Czułem się jakby ktoś wydarł mi serce...

- Czy to łzy? - zarechotał Vimer, obracając swobodnie, brudne od krwi ostrze - Jakie to żałosne.

- To ludzki odruch, bracie - rzekłem załamującym się głosem - Wiesz jeszcze jak to jest? Kochać? Płakać? Tęsknić? Śmiać się?

- Przestań truć - Przewrócił oczami, po czym zabrał miecz Venirowi i rzucił mi go. - I wreszcie pokaż, że warto było napsuć sobie tyle krwi, próbując cię wykończyć.

Spojrzałem na ostrze, które spoczęło tuż przy moich stopach. Powoli się schyliłem i złapałem rękojeść. Vimer nie zamierzał odpuścić. Chciał krwi i śmierci. A po tym co zrobił z Waymarem, nie miałem zamiaru puścić go wolno. Stwierdziłem, że skoro chciał walki, to ją dostanie. Więc obolały i praktycznie bez szans, uniosłem miecz i stanąłem naprzeciw ostatniemu z mych braci. Patrzyłem przez chwilę, jak dumnie, powoli kroczy w moją stronę, ściskając splamioną krwią Waymara stal. Oto dzień rozstrzygnięcia naszego sporu...
W końcu Vimer postanowił zadać pierwszy cios. Z trudem odbiłem oręż, lecz przyjąłem uderzenie pięścią w żuchwę. Uderzył na tyle mocno, że obróciło mi głowę. Rozbolały mnie zęby, nie byłem pewien czy też nie wyłamał mi szczęki. Powoli się wyprostowałem. Vimer krążył wokół mnie, czekając, aż na niego spojrzę. Bawiło go zadawanie mi bólu. 

Gdy uniosłem miecz, znów na mnie ruszył. Parę razy zaatakował mieczem, ale widząc, że daję radę parować jego uderzenia, próbował mnie znów uderzyć pięścią. Tym razem usiłował trafić przeponę. Jednak chybił, bo choć kosztowało mnie to zmożenie bólu w kolanie, to odskoczyłem w tył. Ale Vimer szybko wymierzył kolejny cios. Sztych jego miecza drasnął mnie w pierś. Syknąłem z bólu, a nim się obejrzałem jego pięść znów leciała w stronę mojej twarzy. Chwyciłem jego rękę, ale nie było to mądre z mojej strony. Vimer był silniejszy i przede wszystkim miał sprawne obie nogi, dzięki czemu był szybszy. I wykorzystał to. Chwycił moją rękę, nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, po czym wykręcił ją tak, że kości trzasnęły. Znów krzyknąłem z bólu. Vimer wbił swój miecz w ziemię, po tym otrzymałem kolejne ciosy. Wiele uderzeń w żebra, brzuch i twarz. Rzucał mną jak mu się podobało, a ja nie miałem sił by się bronić. Gdy pierwszy raz upadłem skopał mi plecy. Z każdym kolejnym ciosem i kontuzją, moje szanse spadały praktycznie do zera. A sięgnęły dna, gdy Vimer przyłożył mi kolanem w nos, keidy próbowałem się podnieść i przez to znów runąłem na ziemię. I już nie mogłem wstać... Nie miałem sił... 
Więc po prostu patrzyłem, jak na tle płonącego domu, Vimer wyrywa miecz z ziemi i szykuje się by mnie dobić. 

- Zawiodłeś mnie. Oczekiwałem większego wyzwania - Oparł sztych miecza na mojej piersi, na wysokości serca. - Ale cieszę się, że w końcu się ciebie pozbędę. 

Wrzask uwięzł mi w gardle, gdy poczułem jak stopniowo opiera się na mieczu, a ostrze zaczyna powoli wbijać mi się w ciało. Zamknąłem oczy, czekając na koniec, który był już bliski.

Nagle jednak miecz przestał mnie kaleczyć. Zaskoczony otworzyłem oczy i spojrzałem na Umbris, która wściekła, ściskała jakiś konar. Łypnąłem na Vimera, który trzymał się za obolałą potylicę. Nastolatka przyłożyła mu jeszcze raz, tym razem w nos, po czym podeszła do mnie. Pomogła mi wstać, a następnie chwyciła miecz, którym własny brat omal nie przebił mi piersi.

- Czekaj - wychrypiałem, gdy wzięła zamach.

Spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. 

- To nie twoja rola - powiedziałem łagodnie.

Nie chciałem aby miała kolejną osobę na sumieniu, bo przecież to tylko dziecko. Co prawda z mroczną, pełną śmierci i krwi przeszłością, ale jednak wciąż dziecko. Wystarczyło, że tego dnia odebrała już jedno życie. 

Zresztą to była sprawa między mną, a Vimerem. Sprawa, która nareszcie miała się skończyć.

Umbris skinęła głową, po czym oddała mi miecz i lekko utykając, zrobiła krok wstecz.

Podszedłem do Vimera, który spojrzał na mnie, nie kryjąc wściekłości. Nie spodziewał się takiego nagłego ataku ze strony nastolatki. I chyba to go najbardziej zirytowało, że czegoś nie przewidział i dla odmiany to nie on rozdaje karty. Szala przechyliła się na naszą stronę. 

- Żałosne - fuknął - Z opresji musiała cię ratować gówniara!

- Nie. Żałosne jest to, że jesteś zupełnie sam. Ludzie cię słuchają, bo się ciebie boją. Nie dlatego, że cię szanują, bądź kochają - Podszedłem do niego.

- Przestań pieprzyć, Rainer - warknął - I w końcu mnie dobij. Przecież na to zmarnowałeś tyle lat życia. No, na co czekasz?! Zabij mnie!

- Skoro taka twa wola - Skinąłem głową, unosząc miecz.

Podszedłem do niego, patrząc nieufnie w jego oczy. Bałem się, że wywinie jakiś numer. Znów spróbuje mnie zaatakować. Sypnie ziemią w oczy. Albo po prostu poderwie się z miejsca, by zwiać. Jednak nic takiego nie zrobił. Po prostu czekał. 

- Przynajmniej udało mi się zrujnować ci życie - Uśmiechnął się. - Nie masz nic. Nie masz rodziny. Nie posiadasz niczego, prócz tego durnego zamczyska, który i tak oddałeś w ręce tych swoich Likwidatorów. Może nie wszystko poszło po mojej myśli, ale przynajmniej udało mi się ciebie zrujnować - Po tych słowach położył się na ziemi i po prostu zamknął oczy. - Mogę odejść w spokoju.

Leżał tak i po prostu czekał na śmierć.
Więc się doczekał. Wbiłem miecz w jego serce, jak on chciał to zrobić mnie. 
Po ciosie odsunąłem się nieco i zacząłem po prostu patrzeć na martwego już Vimera.
Łza spłynęła mi po policzku.
Tak oto straciłem wszystkich swych braci i zostałem praktycznie z niczym... 
Załamany podszedłem do Waymara i zamknąłem mu oczy.

- Tak mi przykro... - szepnąłem, chwytając jego dłoń.

To ja miałem zginąć. To ja byłem celem Vimera. A zginął jeden z najbardziej prawych i odpowiedzialnych ludzi, jakich znałem... Nie zasłużył na taki los. Podobnie jak niewinny dzieciak Verto i sprawiedliwy, choć srogi Karter. I jak wiele innych ofiar intryg Vimera.

Skryłem twarz w dłoniach załamany. Znów miałem wrócić do Gillis z kolejnymi ciałami w trumnach...

- Ojcze? - usłyszałem Umbris.

Spojrzałem na nią. Próbowała ocucić Venira. Na szczęście Lagun dość szybko się ocknął. Z pomocą córki, powoli usiadł. Zmierzył ją wzrokiem, po czym rękawem koszuli przetarł jej policzek, na którym widniało małe zadrapania. Prawdopodobnie nabawiła się go spadając z drzewa.

- Jesteś cała? - wychrypiał.

Umbris pokiwała głową.

- Powinieneś pękać z dumy, przyjacielu - Powoli zbliżyłem się do nich. - Umbris uratowała mi dziś skórę. I to dwa razy.

- Vimer? - Lagun chwycił się za gardło.

- Już po nim... - Łypnąłem na jego ciało. - Niestety Waymar podzielił jego los...

Westchnąłem ciężko, zamykając oczy. Może i był to kres zmagań z Vimerem, ale pozostało jeszcze parę spraw do załatwienia... A na początek musiałem pochować braci...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro