~ XXXV ~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wraz z Venirem powróciłem do Gillis.
Nie odezwaliśmy się do siebie przez całą drogę. Jakoś nie byłem w nastroju do rozmów. Mało brakowało bym dał upust swoim emocjom i zaczął płakać, niczym dziecko.
A fakt, że wieźliśmy ze sobą ciała mych braci, wcale mi nie pomagały.

Dotarliśmy na dziedziniec przed wrotami zamczyska w środku nocy.
Mury mego domu skąpane w ciemnościach i pusty plac przyprawiały o ciarki.
Mogliśmy dostrzec jedynie kilka pochodni, których płomienie próbowały choć trochę rozgonić upiorny mrok.

Powoli zsiadłem ze swojego konia, a Venir zeskoczył z wozu, na którym spoczywały zwłoki Nastara i Kartera.

Abbatora z nami nie było. Pozostał w Sile, bo nie mógł się pozbierać po śmierci Kartera...

Rozejrzałem się. Dopiero kiedy wytężyłem wzrok zauważyłem dwóch Likwidatorów, stojących przy masywnych wrotach. Byli wyprostowani i twardo ściskali w dłoniach dokładnie zaostrzone włócznie. Dodatkowo na bokach mieli miecze.
Zabójcy spowici w czarne szaty, niemal zupełnie zlewali się z otaczającym ich mrokiem. Do tego zamarli w zupełnym bezruchu. Gdybym nie wiedział, że byli to żywi ludzie, pomyślałbym, iż drzwi strzegą rzeźby.

Nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie. Miałem wrażenie, że ktoś nas obserwuje. I nie pomyliłem się.
Z ciemności, niczym duch wyłonił się kolejny Likwidator. Ukłonił się, po czym zajął się końmi.

Musiałem odchrząknąć, aby móc użyć głosu. Potwornie zaschło mi w gardle i godziny milczenia zrobiły swoje.

- Przygotuj ich do pochówku - rzekłem w końcu.

Zabójca skinął głową, a ja wraz z Venirem ruszyłem do zamku.
Stojący przy wrotach Likwidatorzy, w końcu się poruszyli. Pchnęli skrzydła drzwi, otwierajac je, następnie odsunęli się, pozwalając nam wejść do środka.

Nie zwróciliśmy uwagi na huk zamykających się za nami wrót.
Nie zatrzymywaliśmy się.
W milczeniu pokonywaliśmy długie, zdające się nie mieć końca korytarze.

Co jakiś czas mijaliśmy któregoś z Likwidatorów. Pozdrawialiśmy się lekkimi skinieniami głów, nie mówiąc przy tym nawet słowa.

W końcu wpadłem do salonu. Zastałem tam Waymara, Korę oraz córki Venira. Darcy i Odaishę.

Na podłodze, blisko kominka, zaległy wszystkie poduchy, zabrane z salonowych mebli.
Spojrzałem na Waymara. Na wpół leżąc, opierał się o masywny fotel. Miał na kolanach otwartą książkę.
Spokojnie spał, tuląc do siebie Korę. Tuż przy nich drzemały córeczki mojego towarzysza, wtulone w miękkie poduchy.

Coś mnie ścisnęło za serce.
Wyglądali, jak kochająca się, pozbawiona wszelkich zmartwień rodzina.
W tamtej chwili zazdrościłem im tego spokoju. Aż żal mi było ich wyrywać ze snu.

Lagun cicho zbliżył się do córek.
Delikatnie ocucił starszą z nich - Darcy, po czym wziął młodszą na ręce.

Nim ruszył do drzwi, spojrzał na mnie.
Chciał coś rzec. Widziałem to w jego przepełnionych żalem ślepiach. Ale zrezygnował.
Spuścił wzrok i w milczeniu opuścił  pokój.

Dopiero po kilku chwilach odchrząknąłem, licząc, że mój brat nie usnął zbyt mocno.

- Waymar - szepnąłem, gdy nie zareagował na chrząknięcie.

Miałem nadzieję, że tym razem się ocknie. Przeliczyłem się. Braciszek spał, jak kamień. Przykucnąłem przy nim i chwyciłem go za ramię.
Dopiero mój dotyk wyrwał go ze snu. Odruchowo chwycił mnie za nadgarstek. Odetchnął głęboko, gdy dotarło do niego, że to tylko ja, a nie żaden napastnik.
Jego nagły zryw ocucił też Korę.
Panienka wyraźnie się zmieszała. Chyba speszył ją fakt, że zastałem ją w objęciach mego brata. Jeśli mam być szczery, to nie przeszkadzało mi to. A nawet cieszył mnie ten fakt. Przynajmniej im się układało.

- Zostawisz nas? - spytałem Korę.

Pokiwała głową, po czym podniosła się z miejsca.

- Tylko trochę ogarnę ten bałagan - Zabrała się za zbieranie poduch.

- Nie kłopocz się - powiedziałem spokojnie - Później się tym zajmę.

Skinęła głową.

- Dobrej nocy - rzekła cichutko, po czym wyszła.

Przysiadłem obok Waymara. Skrzyżowałem nogi, następnie przygarbiłem się, by wygodnie oprzeć łokcie na kolanach.
Mój brat przeciągnął się zaspany, po czym przetarł oczy.

- No i? - W końcu spojrzał na mnie. - Jak poszło?

- Nastar został zlikwidowany - Spojrzałem w płomienie. - Ale my też ponieśliśmy stratę...

- Co? - Natychmiast oprzytomniał.

- Karter...

- Nie... Błagam powiedz, że to tylko głupi żart...

- Niestety nie...

- Ale... Jak? Co się stało?

- Nastar nie był sam. Jeden z jego przydupasów zranił Kartera. Rozpłatał mu pół podbrzusza... Do tego ostrze było zatrute. Co te sukinsyny mają do tych trutek?

- Chcą mieć pewność, że ofiara umrze... - Westchnął ciężko. - Bardzo cierpiał?

Spojrzałem na niego. Biłem się z myślami, czy powinienem mu opisywać potworną agonię naszego brata...

- Nie - Z trudem zmusiłem gardło do posłuszeństwa. - Szybko zemdlał i... już się nie ocknął.

Waymar spuścił głowę i skrył twarz w dłoniach. Siedzieliśmy przez dłuższą chwilę w zupełnym milczeniu. Męczącą ciszę przerywały jedynie nasze oddechy i trzaski płomieni.
W końcu Waymar odsłonił szkliste ślepia. 

- Do czego to doszło? - Warga mu zadrżała. - Brat morduje brata... Stworzyliśmy sektę morderców... Jak to się mogło stać?

- Sam nie wiem... To wszystko stało się tak szybko...

- I zabrnęło za daleko. Wycofaj się. Daruj sobie tropienie Vimera i każ Likwidatorom zapomnieć o tym wszystkim. Niech to się już skończy...

- A co ze Zdobywcami? Jeśli nie załatwimy Vimera to pozwolimy by wygrali.

- Sam nie wiem... Po prostu mam dość, Rainer... Mam dość śmierci. Nie chcę już patrzeć na cierpienia rodzin Likwidatorów, którzy tracą życie przez ten chory konflikt. Konflikt, który ich nie dotyczy!

- Ja też mam tego wszystkiego dość, Waymar... - Westchnąłem, podpierając głowę. - Już nie mam sił... Jestem tym wszystkim zmęczony... Ale... - W tej chwili ugryzłem się w język.

Omal nie zdradziłem, że obiecałem Karterowi na łożu śmierci, iż dopadnę Vimera.

- Ale? - spytał.

- Nie mogę pozwolić, aby Vimer pozostał bezkarny. Wiesz, że ostrzy sobie zęby na koronę. Jestem zagrożony nie tylko ja. Również ty. Zapewne Vimer wyeliminuje też Korę, Venira... Wszystkich, którzy nas otaczają! Po prostu nie mogę pozwolić, aby było więcej ofiar.

Waymar odwrócił ode mnie wzrok.
Widziałem, że moje słowa go nie przekonały. Chciał się ze mną wykłócać, ale pewnie wiedział też, że na nic mu się to zda.
Więc zamilkliśmy. I to na dość długi czas. Siedzieliśmy w błogim milczeniu i gapiliśmy się w kominek.

- Mogę mieć do ciebie prośbę? - spytałem w końcu.

- Oczywiście - Brat leniwie oderwał spojrzenie od płomieni i skupił się na mojej osobie.

- Zastąpisz mnie?

- Słucham?

- Jeśli coś mi się stanie, to zajmiesz moje miejsce?

- Ale... Co ty chcesz zrobić?

- Muszę odnaleźć i zabić Vimera. Muszę to w końcu zakończyć.

- Nie. Vimer jest niebezpieczny. Ma za sobą wielu zabójców. Nie wiesz czego się po nim spodziewać. Chcesz mu się wystawić? Podsunąć pod nos, jak na tacy?! - Pokręcił głową. - Nie możesz ryzykować. Jesteś królem. Nie możesz!

- Mogę i zrobię to.

- Jeśli coś ci się stanie...

- To ty zajmiesz moje miejsce. Będziesz lepszym władcą. Gdy ja rozpaczałem po stracie żony, ty wszystkim się zająłeś. Kiedy pochłonęły mnie sprawy Likwidatorów i ta cała chora wojna z Vimerem, ty się zajmowałeś państwem. Po za tym jesteś młodszy i masz u boku kobietę, z którą możesz założyć rodzinę.

- Nie, Rainer. Nie pozwolę ci na to.

Powoli podniosłem się z miejsca.
Splotłem ręce za sobą i przygarbiłem się nieco, poraz kolejny wlepiając wzrok w ogień.

- Podjąłem decyzję, bracie - mruknąłem.

Waymar poderwał się z miejsca i chwycił mnie za ramię.

- To co chcesz zrobić jest największą głupotą, jaką tylko można było wymyślić. Przemyśl to jeszcze, proszę.

- Już dość nad tym dumałem. Zdania nie zmienię.

- Mówiłem ci już, że jesteś cholernie upartym kretynem?

- Setki razy - Uśmiechnąłem się słabo, ruszając do drzwi. - Ale i tak postawię na swoim. Choćby mój upór, miałby okazać się mą zgubą.

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

Kilka dni później opuściłem Gillis, chcąc mieć choć chwilę spokoju i samotności.
Siedziałem na dużej skale, spoczywającej na szczycie niewielkiego wzgórza. Mogłem w całej okazałości podziwiać bezkresne, błękitne niebo. Cudowne górskie szczyty, otoczone przez kilometry gętego lasu. Mgły snujące się nad drzewami. I potężny zamek, zrośnięty z górą, na której go wybudowano.

Westchnąłem ciężko, przymykając powieki, gdy silny wiatr szarpnął moimi włosami.
Dopiero po chwili otworzyłem oczy i spojrzałem na cztery krzyże wbite w ziemię, gdzie leżeli pochowani moi bracia.
Joel. Nastar. Verto. Karter.
Stwierdziłem, że pomimo tego wszystkiego co się wydarzyło między nami, powinni być leżeć razem.
W końcu byliśmy rodziną.

Oderwałem wzrok od grobów mych braci.
Otaczały mnie liczne mogiły. Likwidatorów i innych poddanych.
Może nie było to najprzyjemniejsze miejsce, ale przynajmniej było tu cicho. Mogłem pomyśleć, będąc nie narażonym na atak mego brata i jego kolejną bezskuteczną próbę przekonania mnie, że powinienem dać sobie spokój z szukaniem Vimera.

Jednak nie dane mi było cieszyć się spokojem.
Usłyszałem parskanie konia i dudnienie potężnych kopyt o ziemię.
Chwilę później ogarnął mnie czyjś cień i zabrzmiało chrząknięcie.

- Wybacz, że przeszkadzam, panie - Usłyszałem męski głos.

Zerknąłem przez ramię.
Dopiero po chwili powoli podniosłem się z kamienia i stanąłem z jegomościem twarzą w twarz.
Był to jeden z Likwidatorów. Ukłonił się nieco, ściągając kapelusz.

- Mam wieści z Fearghas.

Nic nie powiedziałem. Ciągle patrzyłem znużony na niego. Czekałem, aż w końcu coś powie.
W końcu powoli, jakby niepewnie otworzył usta.

- Jest w Orte.

- Gdzie to jest? - Uniosłem brew.

- To niewielka wioska. Niedaleko Wąwozu Aoife.

- Rozumiem - Zerknąłem w stronę mogił. - Przekaż Likwidatorom, że jeszcze dziś wyjeżdżam. Podczas mojej nieobecności mają się słuchać Waymara.

- Ale panie... On mnie tu przysłał i...

- Niech zgadnę... Jest już gotów do podróży?

Skinął głową.

- Venir zapewne też?

- Tak, panie.

Pokręciłem głową. Wiedziałem, że Lagun też tam pojedzie. Czułem to.
A Waymar... Eh... Nawet nie było warto się z nim wykłócać.

- Ściągnij Linusa - rzekłem po krótkim namyśle.

- Już to zrobiłem. Na polecenie księcia Waymara.

- Dobrze. Możesz odejść. Tylko przekaż proszę memu bratu i Venirowi, że niedługo do nich dołączę.

Ukłonił się, po czym nałożył kapelusz i odszedł.

Sądziłem, że Vimer wybierze na kryjówkę państwo znacznie oddalone od Naughton. Spodziewałem się Elesaid, albo Oliverto. A tu proszę. Fearghas.
Jak to mówią? Najciemniej jest pod latarnią?

Jeszcze raz łypnąłem na groby moich bliskich.
Niedługo dołączy do nich kolejny z nas.

***

Kochani!
Dziękuję bardzo za ponad 400 follow :)
Jeśli się uda z tej okazji zrobię mały maraton jakoś w najbliższym czasie. Cieszycie się?

Mam nadzieję, że rozdział się podobał.
Do następnego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro