Rozdział 1: Lillie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

29 sierpnia 2017 r.,popołudnie

*Lillie*

Podstarzały ford rodziców (który swoją drogą mógł chyba szczycić się nieśmiertelnością) zbliżał się nieubłaganie w stronę Saint Anne's High School – elitarnej szkoły z internatem w Soreem stanie Luizjana.

Muszę przyznać, że rodzice nieźle to sobie zaplanowali. Soreem to małe, zapomniane przez świat miasteczko-widmo – wystarczająco daleko od domu, bym nie mogła uciec z podkulonym ogonem, a jednoczenie na tyle „blisko", że nie mogłam zarzucić im wyeksmitowania mnie do sąsiedniego stanu.

- Uśmiechnij się, Lillie – zagaiła mama, spoglądając na mnie przez ramię z przedniego siedzenia. Jak na swoje czterdzieści pięć lat wyglądała oszałamiająco młodo. Mam nadzieję, że tę cechę odziedziczyłam po niej tak samo jak ciemne, migdałowe oczy, proste prawie czarne włosy, drobną budowę ciała i niewyobrażalny antytalent sportowy. – Spodoba ci się w nowej szkole. Jestem pewna, że prędko poznasz tam przyjaciół na całe życie.

- Mama ma rację – przytaknął tata, klucząc autem po uliczkach Soreem. Był postawnym, lekko otyłym blondynem w okularach. – Nic tak nie sprzyja integracji jak internat. Twoja mama i ja jesteśmy tego najlepszym przykładem, prawda Megumi?

- Och tak, Rob...

Przewróciłam oczami. Dobrze znałam ten rozanielony głos.

- Nie rozumiem, co złego było w mojej starej szkole. Miałam tam znajomych... Niewielu, ale jednak. Nie uczyłam się też na tyle źle, żeby karnie wysyłać mnie do innego miasta.

- Lillie, dobrze wiesz, że to nie o to chodzi... - powiedziała łagodnie mama, wychylając się do mnie z siedzenia. Twarz miała smutną, posępną... - Twoja poprzednia szkoła... Po prostu popełniliśmy błąd, pozwalając, byś tam chodziła. Żałuję, że nie przeprowadziliśmy się bliżej innej placówki, ale tego już nie jesteśmy w stanie naprawić. Saint Anne's jest wyjątkowa. Nie dość, że przyjmuje uczniów z całego kraju, to jeszcze pozwoli ci rozwijać swoje pasje. Czy nie o tym marzyłaś?

Świadomie czy nie, sprawiła, że poczułam się podle. Zupełnie jakbym była niewdzięczną płytką nastolatką, która nie doceniała ich starań, podczas gdy ja najzwyczajniej w świecie nie chciałam spędzić najbliższego roku w internacie.

- Sprawdziłam to miejsce w necie. Nie macie pojęcia do ilu niewyjaśnionych zaginięć albo śmierci doszło w okolicy Soreem. Z tym miejscem ewidentnie jest coś nie tak.

- Nie marudź. Nawet nie wysiadłaś z auta – bąknął tata.

- Poza tym to tylko creepypasta. – Mama zbyła mnie machnięciem dłoni. – Kochanie, nie wierz we wszystko, co piszą w Internecie. Gdyby faktycznie cokolwiek z tego, o czym mówisz, było prawdą, media trąbiłyby o tym na okrągło.

Tak, mamo. Zwłaszcza w czasach przed stworzeniem/wynalezieniem/ odkryciem (niepotrzebne skreślić) Internetu.

- Może jeszcze będzie dobrze... - starałam się, by nie zabrzmiało to ironicznie. Jednak widząc w lusterku spojrzenie taty, doszłam do wniosku, że raczej mi nie wyszło. – Musi być.

- W razie czego zawsze jesteśmy pod telefonem. Dzwoń o każdej porze dnia i nocy, gdyby coś się działo – powiedział tata, skręcając w jakąś podejrzaną uliczkę, prowadzącą do parku. Po paru minutach dodał jeszcze – Chyba jesteśmy na miejscu.

- Będziemy za tobą bardzo tęsknić, wiesz?

- Spokojnie, mamo. Jeszcze dziś wieczorem będziecie po mnie jechać – Wysiliłam się na ironiczny uśmieszek.

Gdy dotarliśmy do serca olbrzymiego parku, którego nazwa jakoś wyleciała mi z głowy, zza okna dostrzegłam niewysoki, masywny budynek o jasnożółtej elewacji z wielkim zegarem na wieżyczce i ozdobną kolumnadą przed wejściem. Tuż przed schodami prowadzącymi do wielkich, drewnianych drzwi szkoły znajdowała się porośnięta mchem fontanna.

Tata zatrzymał auto i wysiadł. Razem z mamą poszłyśmy za jego przykładem.

- Czuję, że to początek niezapomnianej przygody – szepnęła mama, uśmiechając się do mnie ciepło.

- Byle nie takiej jak córki Johnsonów – burknął ostrzegawczo tata, otwierając bagażnik. Wyciągnął z niego różową walizkę wielkości złożonego łóżka polowego i sportową torbę w króliczki, którą upolowałam na dziale dziecięcym jakiegoś marketu. – Pierwsze wakacje bez rodziców i od razu ciąża i uzależnienie od marihuany.

- Tato... - zaczerpnęłam głęboki oddech, przymykając powieki. Gdy rozejrzałam się w koło, dostrzegłam fragmenty potężnych, ceglanych internatów, rozrzucone po całym parku. Dwóch z sześciu. Reszta pewnie kryła za kotarą kolejnych drzew. – Odbyliśmy już tę rozmowę, pamiętasz? Gdy tylko pani Russo przyniosła ci ploteczki o Alice.

- Później przy rodzinnym objedzie – zawtórowała mi mama.

- I jeszcze na zakupach.

- I podczas wycieczki do muzeum – wyliczałam dalej.

- Wolę zapobiegać, niż leczyć... - mruknął tata, czerwieniąc się aż po końcówki płowych włosów. Następnie zwrócił się do mamy. – Megumi, musimy się spieszyć, jeśli chcemy zdążyć odwiedzić Kate.

Cioteczka Kate to starsza siostra taty, prawdziwa silna i niezależna kobieta z kotami. Niestety jeden z nich w napadzie szału zaatakował ją i zapewnił kilka głębokich ran na całym ciele. Tata traktuje tych parę draśnięć co najmniej jak paraliż i od kilku dni jest chłopcem na posyłki drogiej cioteczki.

Wyprzytulali mnie za wszystkie czasu, powtarzając, jak to mnie kochają i tak dalej, i tak dalej, po czym wsiedli do auta i odjechali.

Zostawili mnie. Naprawdę mnie tu zostawili. Byłam sama. Tylko ja i moje walizki.

Naprawdę nie wiem, po co napakowałam do niej tyle rzeczy. Mogłam nie pakować całej swojej biblioteczki... Trzeba było postąpić jak Fileas Fogg i ograniczyć się do bielizny, pieniędzy i wiernego sługi, chociaż tego ostatniego musiałabym dopiero zwerbować.

Pełna rezygnacji oraz chęci do rzucenia wszystkiego i ucieczki do Portoryko chwyciłam za bagaże i posmerfowałam w stronę najbliższego z internatów. Gdy do niego dotarłam, dopiero dostrzegłam malutką tabliczkę nad drzwiami: „Dom Nauk Ścisłych".

Definitywnie nie mój. Ja taka mądra nigdy nie byłam. Krążyłam tak od budynku do budynku (znalezienie ich to nie lada sztuka; zostały rozrzucone stosunkowo daleko od siebie, a rosnące tu gęsto drzewa nie ułatwiały poszukiwań). Miałam wrażenie, że krążyłam w koło. Na domiar złego wokół nie było żywej duszy. Jak? Nie miałam pojęcia. Trzystu czy czterystu uczniów i nagle wszyscy się pochowali.

No prawie wszyscy. W którymś momencie usłyszałam za sobą miękki męski głos, przemawiający z lekko wschodnioeuropejskim akcentem. Gdy obróciłam się, zobaczyłam przed sobą rudawego chłopaka średniego wzrostu, szczerzącego się do mnie z jawnym politowaniem. Uśmiech ten był na swój sposób ujmujący – odbijał się w czekoladowych oczach, tworzył małe dołeczki w policzkach...

Przypominał mi kogoś, ale za Chiny Ludowe nie miałam pojęcia kogo.

- Hej, może ci pomóc? – spytał, spoglądając znacząco na tonącą w błocie walizkę, prawie tak dużą jak ja. – Nie mogę dłużej patrzeć, jak się z tym męczysz. Twój bagaż powinien wytoczyć ci proces za znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem.

- Jak długo obserwowałeś mnie zza tych krzaków? – Zmrużyłam podejrzliwie oczy.

- Z dziesięć minut? – Wzruszył ramionami. – Obserwowanie, jak kręcisz się w kółko i próbujesz jechać walizką w całym tym błocku, było na swój sposób zabawne. Jednak w którymś momencie udało ci się obudzić we mnie altruizm. Muszę przyznać, że walczyłaś z nią z większą zaciekłością niż Gollum o pierścień. – Pokiwał głową z uznaniem.

- Skoro tak ci się podobało, mogę dać ci autograf? – Przewróciłam oczami. - Tylko najpierw powiedz mi, gdzie jest Dom Artystów?

- Artystów? – Rudzielec zadarł wysoko brwi, przyglądając mi się w zdumieniu. Po chwili jednak kąciki jego ust znów powędrowały ku górze. – No ładnie. Nie wielu jest wystarczająco zdolnych, by tam się dostać. Mówią, że łatwiej wykuć od podstaw fizykę kwantową niż namalować obraz, który spodoba się Darcy'emu. – Po tych słowach przejął ode mnie torbę z króliczkami i zarzucił ją na ramię. Chwycił za walizkę i podniósł ją z dziecinną łatwością, chociaż wrzuciłam do niej niemal wszystko, co miałam w pokoju. Ruszył przed siebie, a ja za nim. – Zatem w drogę.

- Dlaczego tak jest? – zapytałam, przyspieszając, by wyrównać z nim krok. – Dlaczego akurat tam jest taki problem?

- Wszystkie domy rządzą się własnymi prawami. Jonathan Darcy jest klasycznym przykładem niespełnionego artysty. Może nie potrafi znieść myśli, że ktoś z jego internatu może odnieść większy sukces niż on sam? Może to taka prywatna zemsta na wszechświecie i całym rodzaju ludzkim. Czym tak właściwie się zajmujesz? – zagaił, gdy mijaliśmy drzewa, inne drzewa i jeszcze więcej jeszcze innych drzew.

- Piszę... - przyznałam nieśmiało, spoglądając ukradkiem na mojego walizkowego superbohatera.

Niby nie było to wielką tajemnicą, jednak ludzie zawsze reagowali różnie. Znaczna większość uśmiechała się tylko z pobłażaniem, gdy opowiadałam im o moich pisarskich planach.

- Poetka?

- Preferuję prozę – rzuciłam szybko, krzywiąc się lekko. – Popełniłam kiedyś kilka wierszy, ale ich pisanie było drogą przez mękę. – Po dłuższej chwili ciszy, która między nami zapadła, doszłam do wniosku, że teraz moja kolej na wyciągnięcie z niego paru informacji. – Od początku tylko mnie przesłuchujesz, nie mówiąc nic o sobie.

- Pytaj śmiało.

- Do którego domu należysz? I jak ci na imię?

- Dimitry Iwanow, historyczny freak. – Zatrzymał się przed długim dwupiętrowym budynkiem, różniącym się od pozostałych jednie barwnymi muralami. Widać, że Artyści tam mieszkali. – A ty to...?

- Lillie Argent – podałam mu dłoń, gdy postawił moje walizki. – Dziękuję za pomoc. Z tymi kilkoma schodkami chyba już sobie poradzę.

- Na pewno? – Dimitry nie wydawał się przekonany.

- Tak. Nie chcę robić z siebie aż takiej ofermy – machnęłam dłonią. Przejęłam od Dimitry'ego torbę, a drugą ręką wsparłam się na rączce walizki. – Powiedz mi jeszcze... Dlaczego akurat historia?

- Dzięki przeszłości możemy przewidzieć przyszłość. Historia ma to do siebie, że lubi się powtarzać. Tak naprawdę wszystko już było. Ludzie wcale nie zmienili się bardzo na przestrzeni wieków. Dalej są interesowni, pragną władzy i ulegają namiętnościom. – odparł, przeciągając się leniwie. – Miło było poznać, a teraz mi wybaczyć, ale uciekam na drzemkę . Mój współlokator nie dawał mi spać całą noc. To mój najlepszy przyjaciel, ale czasami mam ochotę go udusić.

- Może to właśnie przez wspólne pokoje doszło tu do tylu zabójstw...

- Niewątpliwie. – Dimitry przytaknął mi ze śmiertelną powagą. - Jeżeli Tristan nie przestanie chrapać, dojdzie tu do jeszcze jednego morderstwa. Mam nadzieję, że będziesz mnie kryć. – W czekoladowych oczach zamajaczyły figlarne ogniki.

- Jakże mogłabym inaczej? Jeszcze sprzątnąłbyś i mnie. Do zobaczenia.

- Powodzenia. Nie daj im się pożreć. – Posłał mi perskie oczko i po chwili zniknął między drzewami.

Dzięki, Iwanow, za słowa pokrzepienia.

Wniesienie bagaży po schodach internatu śmiało mogę wpisać do CV w rubryce osiągnięcia. Niepewnie przekręciłam gałkę w potężnych dębowych drzwiach i weszłam do środka.

- Och, ty to chyba panna Argent, czyż nie? – zawołała jowialnie przygruba kobieta w fartuchu. Na jej rumianej twarzy, okolonej ognistymi lokami, zagościł promienny uśmiech. – Witamy w Saint Anne's!

- Dzień dobry – przywitałam się cicho. – U pani dostanę klucz do pokoju?

- Nie, kochanieńka. Jestem tylko gosposią. Możesz mówić mi Judith jak wszyscy tutaj. Pokój powinien przydzielić ci pan Jonathan. Zaprowadzę cię do jego gabinetu – zaproponowała kobieta, po czym poprowadziła mnie długim i krętym korytarzem, wyłożonym czerwonym dywanem w bliżej nieokreślone wzorki. Podczas tych kilku minut drogi zdążyłam naliczyć około dwudziestu obrazów na ścianach. – To tutaj. Tylko nie zniechęć się przez tego gburka – powiedziała Judith, zatrzymując się przed drzwiami z wielką złotą jedynką.

Podziękowałam gosposi, po czym zapukałam cicho. Na srogie zaproszenie dobiegające zza drzwi, weszłam do środka. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. O Jonathanie Darcym krążyły legendy wśród uczniów, ale nie wiedziałam, czy im wierzyć. Chociaż większość ludzi starających się o przyjęcie do Saint Anne's High School przywoziło osobiście swoje prace, ja nigdy wcześniej go nie spotkałam. Nawet nie wiedziałam, że mama wysłała do Darcy'ego próbkę mojej radosnej twórczości, dopóki nie przyszedł list z odpowiedzią.

- Dzień dobry - zaczęłam niepewnie, podchodząc do siedzącego przy biurku mężczyzny o szpakowatych włosach. Okrągłe okulary na jego nosie przywodziły mi na myśl dużo starszą wersję Harry'ego Pottera. – Nazywam się...

- Wiem, kim jesteś – Darcy przerwał mi oschle, przeszywając mnie chłodnym spojrzeniem. – Arrow, tak?

- Blisko, ale nie do końca – upomniałam go delikatnie, za co zgromił mnie kolejnym groźnym spojrzeniem. – Argent.

- Mniejsza o to – odburknął pan Darcy, biorąc łyk kawy. – W pokoju numer trzynaście jest wolne miejsce. Będziesz mieszkać z pannami Williams i Forewood. Mam nadzieję, że się jakoś dogadacie – powiedział tonem, który ewidentnie wskazywał na to, że wszystko mu jedno. – To twój plan lekcji – dodał, podsuwając mi złożoną kartkę. –Jeśli będziesz posłusznie przestrzegać regulaminu i nie uchylać się od noszenia mundurków, powinnaś spotkać się z miłym przyjęciem ze strony grona pedagogicznego. Nie mamy w zwyczaju tolerować tu rewii mody czy innych wybryków. Mam nadzieję, że zrozumiałaś.

- Tak, proszę pana – odparłam beznamiętnie, biorąc od niego klucz do trzynastki.

Pospiesznie pożegnałam się i udałam na poszukiwanie pokoju.

Żegnaj, indywidualności moja Żegnajcie, moje fandomowe koszulki... Witaj mundurku.


Meridiane

___________________________________

Jeśli jesteście ciekawi kontynuacji tej historii, proszę dajcie mi znać w postaci gwiazdki lub komentarza. Niestety w inny sposób nie jestem w stanie ocenić, czy wpadliście tutaj i zostaniecie na dłużej, czy też po przeczytaniu kilku rozdziałów mieliście ochotę wydłubać sobie oczy jak Paweł Opydo w "Złych książkach" ;) Za ewentualne uszczerbki na zdrowiu przepraszam


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro