Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wyszłam z pracy jak każdego dnia - mimo, że oficjalnie dopiero ukończyłam liceum, od dawna dorabiałam sobie w firmie mojego ojca jako sekretarka. Odbierałam połączenia, wysyłałam maile, umawiałam spotkania, przekładałam papiery z miejsca na miejsce - ot, nic ciekawego; nie miałam jednak ani większych aspiracji, a rodzice już dawno poddali się z namawianiem mnie na studia.

Nie byłam wybitnie ciekawą osobą, nie miałam ani niesamowitego hobby ani też nie byłam typem laleczki, która przyciąga męskie spojrzenia. Po prostu taka sobie przeciętna klucha - pakując się do firmowej windy przyjrzałam się sobie nie raz dokładnie. Za duży nos, za małe usta, za mały biust... Jestem jednym wielkim kompleksem. Jakby tego było mało, mama wybrała dla mnie imię Scarlett, po bohaterce swojej ulubionej książki - a jakże! Tak więc byłam mysiowłosą Scarlett, chociaż pewnie mama nie raz stukała się w czoło, ilekroć wychodził temat "Przeminęło z wiatrem".

Zapięłam dokładnie beżowy płaszcz - zbierało się na deszcz. Początek jesieni dał mi się już we znaki paskudnym katarem. Strach się bać co dalej. Raz po raz przeklinałam pod nosem, marząc by wrócić do swojego przytulnego pokoju i zakopać się pod grubym, wełnianym kocem i odpłynąć czytając romanse na Wattpadzie. Niestety, tego wieczora byłam umówiona z moją przyjaciółką - cztery lata w liceum zobowiązywały do stawiennictwa, poza tym nie widziałam jej już kilka dni, więc pozostawało udać się na przystanek.

Ulice wydawały się niemal puste - w drodze na autobus minęłam może dwie osoby. Nikt nie lubił szaroburego nieba. Czekałam na pasach, kiedy pierwsze ciężkie krople spadły z nieba. Przestępując z nogi na nogę czekałam, aż w końcu będzie zielone - przezroczysta bryła przystanku kusiła schronieniem przed deszczem. W końcu światło się zmieniło - a ja pobiegłam truchtem. Przetarłam okulary chusteczką higieniczną wyjętą z kieszeni i zerknęłam na rozkład. Dosłownie za kilka minut powinien być kurs na Spruce Avenue.

Co prawda częściej poruszałam się tramwajem niż autobusem, ale ten wydał mi się wyjątkowo dziwny. Godzina się zgadzała, numer linii także, ale auto... chryste, jakby ktoś uratował je na chwilę przed złomowiskiem. Zielony potwór zatrzymał się skrzypiąc, zakołysał się lewo-prawo, po czym ze zgrzytem uchyliły się drzwi. Wahałam się chwilę. Nie jedzie aby na pętlę? No nie, Spruce Avenue napisane wołami jak byk... Westchnęłam pod nosem, po czym ostrożnie wsiadłam.

Wbrew moim oczekiwaniom w środku było o niebo przytulniej - trochę tak... retro. Siedzenia były obite jakby pluszem czy jakimś welurem w kolorze ciemnego wina. Stałam tak chwilkę bezmyślnie gładząc materiał, a autobus jak stał tak stał i przestawało mi się to podobać. Podeszłam do kabiny kierowcy i zastukałam. Cisza. Drzwi jakiś czas wcześniej zamknęły się, musiałam nie zauważyć. Zastukałam znowu, bardziej nerwowo. Zaczynałam czuć się dziwnie, niepewnie, a serce zaczynało tłuc w panice. Dalej cisza, stoi jak stał, cholerny złom.

Podeszłam do okien - było za nimi ciemno, zarówno z jednej jak i drugiej strony. Nawet latarnie zgasły? A światła innych samochodów, oświetlenie przystanka?! Co jest?! Wpadłam w panikę, zaczęłam dobijać się do kierowcy, tymczasem moje serce tłukło w klatce piersiowej coraz szybciej i boleśniej. Zaczynałam mieć problemy z oddychaniem. Rzuciłam się na drzwi, z nadzieją...

Puściły. Upadłam na kolana prosto w błocko, a jesienne powietrze przesycone jakąś zgnilizną dotarło do moich nozdrzy. Łapczywie łapałam oddech za oddechem, próbując się wyciszyć. Nie dane mi było - nie byłam już w mieście. Nie wiem jakim cudem, znalazłam się w pieprzonej dziczy. Żeby tego mało, dosłownie na wprost mnie stała ławka, a na niej odwrócony tyłem siedziała jakaś postać.

Podniosłam się powoli z klęczek, wytarłam brudne dłonie o płaszcz i rozejrzałam się ostrożnie. Autobus zniknął... Podeszłam bardzo powoli i ostrożnie do ławki.

- Przepraszam pana - powiedziałam cicho, jednak nie dane było mi usłyszeć żadnej odpowiedzi. Koleś dalej palił jak wcześniej, jakby nic poza tym papierosem nie istniało, jakby liczył się tylko tytoń w bibułce i dym i popiół.

- Proszę pana! - rzekłam głośniej i złapałam go za ramię. Nagle facet odwrócił się. Wpatrywały się we mnie intensywnie srebrne oczy obramowane rzęsami, których pozazdrościłaby mu każda kobieta.

- PAMIĘTAJ O MNIE - rzekł. A potem rozpłynął się razem z dymem z papierosa.

Została ciemność.

🌹

Dzwonek.

Natarczywy, świdrujący, metaliczny i nieustępliwy. Szukałam dłonią wśród licznych miękkich zagłębień na oślep, rozleniwiona i zmęczona. W końcu w moich dłoniach znalazł się przedmiot niedoli - telefon z którego to dobywał się dźwięk upartego budzika.

Znowu śniło mi się coś dziwnego. Byłam pewna, że powinnam o czymś pamiętać... Co to jednak mogło być? Kiedy w końcu wygrzebałam się z łóżka nie pamiętałam już o niczym. Był kolejny, pochmurny, listopadowy dzień. Na krześle czekały moje ubrania do pracy - ciemna spódniczka, biała koszula, apaszka.

Przeciągnęłam się kilkukrotnie, po czym wsunęłam stopy w mięciutkie kapcie i udałam się człapiąc do kuchni. Otworzyłam lodówkę, gdzie czekał na mnie tylko sok pomarańczowy, a oprócz niego światło. Rodzice wyjechali kilka dni temu w delegację, a ja nie miałam ani sił ani chęci na zakupy. Nalałam sobie hojnie soku, po czym usiadłam przy industrialnym stole i przejrzałam wiadomości. W oko wpadła mi ta od przyjaciółki, Melisy, prosiła w niej, bym dzisiaj po pracy do niej przyjechała.

Ziewnęłam, po czym poszłam się ubrać. Szykował się kolejny nudny i przewidywalny dzień.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro