4. Początek przygody [4/4]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wstała o świtaniu, kiedy reszta Drużyny pogrążona była jeszcze we śnie. Nawet Legolas oddychał spokojniej, po czym dało się odróżnić, czy śni, czy też czuwa. Złożyła przy jego posłaniu równiutko poskładany płaszcz, którym była okryta po przebudzeniu. Uśmiechnęła się na tę myśl. To był bardzo miły gest.

Przeciągnęła się szeroko i postanowiła przejść się nieco po lesie. Nazbierać trochę malin na drogę, może trochę ziół i znaleźć jakiś strumyk, w którym mogłaby umyć przynajmniej twarz. Miało jej to dać odrobinę czasu na przemyślenia.

Ostatnie parę dni wydawało jej się dziwnie nierealne, jakby wykradzione z życia innej osoby. Nigdy nie była zwyczajną dziewczyną, taką jak Rosa. Nawet do wielkomiejskich dam było jej daleko. W końcu była uczennicą czarodzieja, jej codzienność różniła się znacząco, od tego, co codziennością zwykli nazywać inni ludzie.

A jednak - teraz stała na progu czegoś, co nawet dla niej było niezwykłe. W pewnym sensie nawet przerażało ogromem swojej niezwykłości i tajemniczości. I przez to było jeszcze bardziej pociągające.

Zaledwie kilkaset metrów od obozowiska znalazła kępę dorodnych krzaków malin, kawałek dalej czerniły się przy ziemi jagody. Linos zaczęła zbierać owoce do przygotowanego wcześniej glinianego naczynia.

W jakiś dziwny sposób czuła, że jest we właściwym miejscu, o właściwym czasie. Nie chodziło oczywiście o maliny, tylko o całą wyprawę. Rozmowa z Gandalfem, jak zwykle nic nie wyjaśniła, ale czy on kiedykolwiek mówił inaczej, niż zagadkami? Jedno było pewne - jeśli wizja Arweny została poprawnie odczytana, była tutaj potrzebna. A przynajmniej jej amulet, który - choć Gandalf zarzekał się, że wcale tak nie jest - ewidentnie był magicznym artefaktem.

Być może jako jego posiadaczka, też miała coś w tej historii do zrobienia?

Z zamyślenia wyrwała się dopiero, gdy zauważyła, że w naczyniu nie ma już miejsca na więcej owoców. Podniosła się z klęczek i otrzepała suknię z resztek zeschniętego mchu. Po drodze do obozu skręciła jeszcze w kierunku strumyka, by nabrać wody do bukłaka i opłukać ręce klejące się od owoców. Zaburczało jej w brzuchu, co przypomniało jej, że ostatnim zjedzonym przez nią posiłkiem było wczorajsze śniadanie w Rivendell.

Na polanę, na której rozłożyli obozowisko wywabił ją bardzo szybko aromatyczny zapach jajecznicy. Pociągnęła nosem i przyśpieszyła kroku. Wszyscy byli już na nogach i powoli zwijali biwak. Sam krzątał się przy ognisku otoczonym zestawem garnków i patelni.

- Co tutaj tak pachnie? - zapytała z uśmiechem, stawiając na ziemi dzban z malinami.

- Jajecznica à la Shire - odpowiedział hobbit.

- ...a raczej jej nędzne resztki - dodał Gandalf, wzdychając lekko.

- Zapomnieliście o mnie, prawda? - spytała domyślnie, a czarodziej ze skruchą pokiwał głową.

- W takim razie nie dostaniecie deseru - odpowiedziała, śmiejąc się lekko. - Od dzisiaj odliczamy do dziesięciu, Gandalfie. To taka ładna, okrągła liczba.

- Tym razem nie zapomnimy - zapewnił ją Aragorn, podając jej pół kromki chleba, a Sam oddał patelnię z resztkami jajecznicy. Było tego trochę za mało, żeby się najeść, ale wystarczająco, by zaspokoić głód.

- I tak będziemy musieli zatrzymać się na dłuższy postój. Jeśli dobrze pójdzie, dotrzemy dziś do ścieżki na przełęcz - stwierdził Gandalf. - Jeśli chcemy jutro przez nią przejść, będziemy potrzebować dużo siły.

- Więc chyba czas na nas - stwierdziła Linos. - Uzupełnijmy zapasy i w drogę.

- Chyba nie tobie o tym decydować - burknął Boromir, zerkając na nią nieprzychylnie.

- A ja myślę, że tej wyprawie przyda się jednak kobieca ręka - wtrącił się Aragorn, uśmiechając się lekko do Linos. - Przyda się ktoś, kto będzie pilnował, byśmy wśród zawirowań i trudności nie zapomnieli, co jest najważniejsze i o co tak naprawdę walczymy.

- O Śródziemie, które znamy - westchnęła cicho Linos.

- Ono już nigdy nie będzie takie samo. - Pokręcił głową mężczyzna.

Zamilkli na chwilę, którą przerwał dopiero niespokojny głos Legolasa.

- Zło nie śpi, czas na nas. Lileea ma rację, uzupełnijmy bukłaki z wodą i w drogę.

- Objuczę konia - zaofiarował się Boromir. - Pakujcie się.

- Ktoś mi pomoże z wodą? - zapytał Gimli, biorąc pod pachę trzy bukłaki.

- Ja - odezwała się Linos jednocześnie z Legolasem. Spojrzeli na siebie zaskoczeni tą zgodnością. - Znalazłam rano bardzo łagodne zejście do strumienia, pokaże wam - dodała kobieta.

Ruszyła przodem. Elf po kilku krokach zrównał się z nią, a Gimli szedł nieco z tyłu mamrocząc coś o krótkich krasnoludzkich nogach. Uśmiechnęli się lekko do siebie, słysząc to marudzenie.

- Nasłuchaliśmy się tego trochę przez ostatnie dwa dni - szepnął Legolas, tak by nie dać krasnoludowie okazji do obrażenia się. - Ale przy dobrej motywacji nawet krasnoludy potrafią dziarsko maszerować.

- Wyobrażam sobie - odparła równie cicho. - Nazwałeś mnie dziś Lileeą - zauważyła.

- Nie powinienem? - zerknął na nią z ukosa, jakby badając jej reakcję.

- Po prostu... Rzadko ktoś mnie nazywa tym imieniem. Jedynie elfowie... - urwała, czując, jak głupio zabrzmiało to, co właśnie powiedziała.

- Cóż, jeśli jeszcze nie zauważyłaś jestem jednym z nich - zaśmiał się cicho, a Linos odgarnęła gałęzie młodej leszczyny, za którymi ukazał się brzeg strumyka.

- Jeden z was powiedział mi kiedyś, że w swoim języku nadajecie miana tylko tym rzeczom i osobom, które są bliskie waszemu sercu - powiedziała, nachylając się nad bystro płynącą wodą. - To imię jest dla mnie ogromnym zaszczytem, ale również wielką odpowiedzialnością.

- Imiona mają wielką moc, Lileeo - odpowiedział jej, przykucając tuż obok, a ich oczy ponownie się spotkały. - Moc tego imienia jest niczym wobec mocy drzemiącej w tobie.

- Nie jestem nikim niezwykłym. - Pokręciła głową.

- Uczennica czarodzieja, dziecię przybyłe zza morza... Nie nazwałby tego definicją pospolitości, Lileeo.

Wpatrywała się przez dłuższą chwilę w swoje odbicie w jego jasnych oczach. Dokładnie widziała wszystkie detale, jak obserwowała patrzyła na siebie jego oczami. Jej młoda twarz widziana przez pryzmat jego wielowiekowej mądrości. Jak żyjąca kilka dni muszka zatopiona w bursztynie, który przetrwa tysiące lat.

Proch wobec wieczności.

A jednak... w jakiś sposób byli do siebie podobni. W jakiś sposób wiedziała, że ich ścieżki nie splotły się bez powodu.

- Czy moglibyście przestać mnie łaskawie obgadywać? - burknął Gimli, docierając nad strumień i sapnął poirytowany.

- Obgadywać? - Zmarszczył brwi Legolas.

- Po cóż innego mielibyście szeptać do siebie po elficku? - prychnął i wepchnął się miedzy nich, by napełnić pierwszy bukłak. - Ewidentnie coś przede mną ukrywacie...

Zerknęli na siebie ponad jego głową i uśmiechnęli się lekko do siebie. Nawet nie zauważyli kiedy zrezygnowali ze Wspólnej Mowy, tak naturalnym odruchem to dla nich było. W przypadku elfa było to oczywiste, natomiast Linos chyba po prostu dostosowała się do tego, zwłaszcza, że i dla niej był to pierwszy język, którym się posługiwała, mimo iż nie korzystała z niego na co dzień od lat.

Sprawnie napełnili wszystkie bukłaki i wrócili na polanę, gdzie nie było już ani śladu po obozie. Przytroczyli wodę do juków, którymi obładowany był już koń i upewniwszy się, że wszyscy są gotowi do wymarszu ruszyli w kierunku przełęczy Karadhras.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro