Rozdział 5 - Krąg Strażnika i Krąg Spotkań

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Mamo! Mamo! Zobacz co zrobił dla mnie tata! - krzyczy Krystian, wpadając do kuchni. 

Gdy odwracam się w jego stronę o mało co, nie dostaję drewnianym mieczem. Zaskoczona odskakuję krok w tył, podczas gdy mały wymachuję zabawką w prawo i lewo. Jednak cały szok znika, gdy jej ofiarą pada wazon, który dostałam w zeszłym roku od teściowej na rocznicę ślubu. 

- Krystian! - krzyczę zdenerwowana, a gdy zauważam, że mały stoi bosymi stopami w morzu szkła, krzyczę dalej: - Ani się waż ruszyć! Zrozumiano?!

Przestraszony czterolatek kiwa głową, a ja zauważam, że dolna warga zaczyna mu drgać. Szybko biegnę na korytarz w poszukiwaniu laćków, ponieważ sama nie mam ich na stopach. Pamiętam, że jak byłam mała, mama zawsze ganiała mnie za brak papci, a ja mimo to nadal ich nie nosiłam, głupi nawyk, który najwidoczniej Krystian odziedziczył po mnie. 

Gdy jestem już na miejscu, ostrożnie stawiam stopy wokół szkła, jednocześnie wychylając się i wyciągając malucha stamtąd. Jeszcze tego by brakowało, żeby zrobił sobie krzywdę.

Stawiam go właśnie na nogi, gdy główny winowajca tego zdarzenia, wchodzi przez drzwi.

- Co tu się stało? - pyta zaskoczony Kamil, przyglądając się bałaganowi na podłodzę. 

- Nalot dzikiej maczugi - mówię z wyrzutem, otwierając szafkę w poszukiwaniu zmiotki i szufelki. 

- Dzikiej co? - pyta, nic nie rozumiejąc. Następnie spogląda na naszego syna, który nadal przestraszony ściska swój miecz. 

- Ah... Mały co mówiłem? Że nie masz wariować w domu, tak?  - mówi spokojnie, nachylając się w jego stronę. 

- Bo... bo... chciałem... mamie... i wtedy... - mówi chłopiec pomiędzy chlipnięciami, a na końcu już całkiem wybucha płaczem, wpadając w ramiona swojego taty. 

Na ten widok powoli przystaję i mimo złości, uśmiecham się pod nosem. Jest to tak czuła chwila...

- Chodź mały - mówi Kamil, podnosząc chłopca na ręce. - Nie będziemy mamie przeszkadzać...

Mam na końcu języka, powiedzenie im, że wcale mi nie przeszkadzają, że nic się przecież nie stało. Powiedzenie, że tak naprawdę, wcale nie lubiłam tego wazonu...

Jednak drzwi się za nimi zamykają, a ja nie mówię nic. Moja teściowa uważa, że jesteśmy za łagodni dla Krystiana i dlatego często wybucha płaczem, a gdy tego nie robi to biega wszędzie i nie potrafi się uspokoić. I to wcale nie tak, że nie kocha Krystiana, po prostu twierdzi, że źle go wychowujemy. A tak właściwie ja, źle go wychowuje...

Chwytam sprzęt do sprzątania i zaczynam zbierać resztki tego bałaganu. Nigdy nie lubiłam tej wazy, była staroświecka i kompletnie nie w moim guście i o dziwo też nie w guście mojej teściowej. Ona też woli nowoczesny styl, tylko dziwnym trafem w prezencie zawsze dostaje takiego typu niespodzianki.

Od zawsze mnie nie lubiła, jak tylko zaczęliśmy spotykać się z Kamilem w liceum. Zaczęła robić mu o wszystko problemy, zabraniała wychodzić z domu lub kazała wracać o wiele wcześniej, co nie było by wcale dziwne, gdyby nie fakt, że nim byliśmy razem Kamil potrafił spędzać weekendy w klubach od wieczora do rana i zawsze powtarzał, że matka zajęta jest bardziej pracą niż nim. Zmieniło się to o sto osiemdziesiąt stopni, gdy poznała mnie, nagle wszystko inne straciło sens, tylko jej "dorastający syn" się liczył. 

Wieść o ciąży to był dla niej szok, sądziła że po prostu złapałam go na dziecko... Bo przecież w wieku dziewiętnastu lat, myśli się tylko o ciąży, prawda? Wtedy nie miała do mnie żadnego szacunku... Nie wiedziała o tym że znałam Kamila prawie cztery lata. Nie wiedziała, że należeliśmy do wspólnej paczki przyjaciół. Nie wiedziała o wielu rozmowach, które wykradaliśmy sobie, na grillu u znajomych, po imprezach czy wtedy, gdy zaczął odwozić mnie do domu i przyjeżdżać po mnie następnego dnia. 

To co nas łączyło, nie pojawiło się z dnia na dzień. To trwało już od dawna, zanim w końcu powiedział mi, że kocha mnie od lat... Był moim najlepszym przyjacielem od zawsze, ale ja też go kochałam. Nigdy nie żałowałam, że wybrałam właśnie jego, a gdy dowiedziałam się o ciąży, a on przysiągł mi, że mnie nie zostawi, że damy radę wiedziałam, że to był słuszny wybór. Mimo konsekwencji, jakie wtedy miały na nas spłynąć. Wiedziałam, że to on był najlepszą decyzją mojego życia. 

Patrząc na resztki tego ohydnego wazonu, myślę sobie, że dobrze, że się stłukł. Dobrze, że nie będę musiała na niego patrzeć. Wyrzucam resztki do kosza na śmieci, podczas gdy drzwi frontowe znów się otwierają. Po chwili słyszę cichy tupot stup i głos Kamila:

- Spokojnie, idź.

Po chwili zza framugi wyłania się Krystian, ściskając w dłoni przezroczysty wazon z złotymi zdobieniami. Zaskoczona otwieram usta, a mały podbiega do mnie, wyciągając wazon w moim kierunku: 

- To dla ciebie. 

- Jest piękny! - mówię, uśmiechając się od ucha do ucha, jednocześnie chwytając prezent. 

- Nie jesteś zła? - pyta, nieśmiało, a ja zauważam jak o framugę opiera się uśmiechnięty Kamil. 

- Oczywiście że nie... To był wypadek kochanie - mówię, odstawiając wazon na bok i tuląc chłopca. 

- Tata powiedział, że powinienem zatrzeć złe wrażenie i zastąpić je miłym wspomnieniem. 

- Naprawdę tak powiedział? - pytam, spoglądając na mojego męża, który nagle zawstydzony unika mojego wzroku. 

- Tak. Powiedział, że wystarczy żałować i chcieć naprawić szkodę. A potem zrobić wszystko, aby to się nie powtórzyło...

***

Nim wyjechałam w stronę Węsior, minęło trochę czasu. Obudziłam się rano z słowami mojego syna w głowie i ramką z naszym wspólnym zdjęciem, na poduszce obok. O dziwno, byłam całkiem spokojna. Nie pusta w środku, ani zmęczona lecz spokojna. 

"Wystarczy żałować i chcieć naprawić szkodę", "Zetrzeć złe wrażenie i zastąpić je miłym wspomnieniem".

Z tą właśnie myślą, ruszyłam dalej w drogę, mając przy swoim boku list oraz naszą ramkę z zdjęciem. Wtedy tak naprawdę poczułam, że są ze mną i przy mnie. 

Węsiory, wbrew moim oczekiwaniom okazały się być bardzo małą miejscowością, o wiele mniejszą od tej, którą ja zamieszkuję. Okoliczny krajobraz przystrojony był w wiele lasów oraz pól, które o tej porze powoli będą szykować się do żniw. 

Wynajęłam pokój w miejscu o nazwie "Willa Tradycja", której właścicielka - starsza kobieta, o brązowych włosach - była mile zaskoczona, na myśl o kolejnym kliencie. Zostawiłam tam auto, po czym wyruszyłam w drogę pieszo. Okazał się to być strzał w dziesiątkę, przeszłam zaledwie kilka metrów, gdy po mojej prawej stronie wyrósł duży napis "Gród Gotów". 

Gród Gotów okazał się być bardzo fajną atrakcją dla rodzin. Wycieczki po grodzie były organizowane co godzinę. Dziwnym trafem, miałam akurat tyle szczęścia, aby załapać się na wejście z jedną z większych grup, która już wchodziła do środka. 

Wnętrze tego miejsca, przywołało mi na myśl drewnianą fortece do zabaw. Krystian czuł by się jak w wielkim domku na drzewie, tyle miejsca do zabawy... Przewodnik poprowadził naszą grupę na środek grodu, gdzie zaczął opowiadać jego historię. Po chwili jednak rozesłał zniecierpliwione dzieci, do różnych konkurencji i zabaw. Większość dzieciaków oczywiście chciała postrzelać z łuku, ale znalazły się też takie osoby, które wolały spędzić ten czas na lepieniu z gliny. Przez myśl przemknęło mi to, że nawet ośmioletnie dzieci potrafią zrobić ładniejszy wazon z gliny, niż ten, który kupiła mi teściowa i który Krystian przypadkiem stłukł. 

Po chwili, gdy większość rodziców rozeszło się w strony swoich pociech, poczułam się trochę głupio. Gdyby był tutaj Krystian musiałabym biegać za nim po całym grodzie, lecz teraz...

Mój wzrok po chwili pada na stoisko z lokalnymi wyrobami. Uśmiechając się do mężczyzny za ladom, zamawiam najbezpieczniejszą z opcji czyli potrawę o nazwie "Żur z Kaszub". Zawsze byłam oporna w testowaniu nowych smaków, Kamil się śmiał, że wymyślam i wybrzydzam, o i że jeszcze ciężko mi dogodzić. Więc to on zawsze eksperymentował z potrawami, a ja po prostu od niego podjadałam, gdy byłam już pewna, że dana potrawa przypadła mi do gustu.

Twierdził, że nie cierpi, kiedy mu coś wyjadam, bo potem sam nie jest najedzony. Jednak zauważyłam, że zawsze zamawiał większą porcję, bez względu na to, czy potem mu wyjadałam czy nie.

Będąc właśnie w połowie tej zupy, zaczynam żałować, że nie ma go przy mnie. Na początku sądziłam, że ma taki dziwnie kwaśny smak, bo taki ma być. Jednak z kolejną łyżką, zniesmaczona marszczę nos. 

Wstając od stołu, wyrzucam resztki do pobliskiego kosza i szybko wyruszam w stronę wyjścia. Gdy przekraczam drewnianą bramę, czuje że zaczyna mi się przewracać w żołądku. O nie... Puszczam się biegiem, tak szybko jak tylko potrafię. Gdy jestem już koło mojego miejsca zakwaterowania, czuję gulę w gardle, a w głowie pojawia się niebezpieczna myśl. Zaraz zwymiotuję... 

Dosłownie rzucam się na drzwi niedaleko recepcji, wskazujące na damską toaletę. Ostatnim co słyszę, jest zaniepokojony głos właścicielki, a potem do moich uszu, docierają jedynie dźwięk mnie samej, wymiotującej do muszli klozetowej. Mam wrażenie, że torsje nie mają końca, że wyrzucam z siebie o wiele więcej niż tylko tą ohydną zupę...

Po około dziesięciu minutach - podczas których pozbyłam się z siebie chyba wszystkiego, co zjadłam od dzisiejszego ranka - słyszę ciche pukanie do drzwi, a zaraz po nich słowa właścicielki:

- Halo? Czy wszystko w porządku? - pyta, uchylając delikatnie drzwi, na tyle bym ją słyszała, jednak nie za mocno, aby dać mi prywatność. 

- Nie - szepcze żałośnie, z swojego miejsca zaraz przy ubikacji. - Jest źle, chyba się zatrułam jedzeniem...

- Jedzeniem? - pyta zaszokowana kobieta. - A gdzie pani jadła?

- Spróbowałam zupy w Grodzie Gotów, niemal od razu zrobiło mi się...

W pół zdania przerywam, kolejny raz wychylając się nad muszlą z odruchem wymiotnym. Na szczęście tym razem, nic nie opuszcza mojego żołądka. 

- W Grodzie Gotów... Pewnie u Alberta, taki w średnim wieku, trochę łysiejący? - pyta, a z moich ust wydobywa się cichy jęk potwierdzenia.

- Przygotowałam dla Pani pokój - mówi dalej kobieta. - Poprzednia rodzina już wyjechała - dodaje, mając na myśli to, że gdy przyjechałam, nie miała gdzie mnie zakwaterować, ale obiecała, że po godzinie czternastej pokój się zwolni. 

- Dobrze - mruczę pod nosem, podnosząc się z ziemi. Spoglądam w stronę lusterka i widzę, że moja twarz i usta przybrały dziwnie niebezpieczny trupi kolor. Przemywam je delikatnie wodą, po czym wychodzę z toalety. 

- Ojejku - mówi kobieta, starając się ukryć swoje przerażenie i zbytnio mi się nie przyglądać. - Czy mogę pani jakoś pomóc? Coś przynieść? 

Po chwili namysłu odpowiadam:

- Przegotowaną wodę, dużo, a najlepiej cały dzbanek i kilka skibek chleba. 

Kobieta kiwa głową, ale widzę, że nadal jest przerażona moim stanem. No to witam w klubie, jesteśmy tu obie. 

- Dobrze... Oto pani klucze, proszę iść po schodach i na pierwszym piętrze skręcić w lewo, pani pokój ma numer trzy - wskazuje na kluczyk, którego breloczek podpisany jest takowym numerem. - Zaraz kogoś przyśle, z tym o co pani prosiła, gdyby pani jeszcze czegoś potrzebowała, to w pokoju znajduje się numer, bezpośrednio tutaj do recepcji. Proszę dzwonić bez ograniczeń. 

Chwytam za kluczyk i odwracam się w stronę schodów, gdy słyszę jak kobieta mruczy sama do siebie: 

- Ja muszę się z kimś policzyć...

Zaskoczona odwracam się w jej stronę, jednak w tym samym momencie drzwi wejściowe zamykają się za kobietą.

No to ładnie, życzę powodzenia temu sprzedawcy. 

***

Resztę dnia spędziłam na piciu cieplej wody i zajadaniu chleba. Odkąd tylko pamiętam u mnie w domu, na wymioty zawsze stosowano ciepłą wodę. Czy to kac, czy zatrucie - normalne czy alkoholowe - bez znaczenia. Mama twierdziła, że ciepła woda ruszy żołądek i skończy się to na dwa sposoby, wymiotami lub po prostu mi przejdzie. W tym przypadku na szczęście już mi przeszło. Mój żołądek dopiero koło godziny dwudziestej stał się na tyle stabilny, abym mogła zrobić kilka kęsów chleba. Później, nawet nie wiedząc kiedy, zasnęłam. 

Następnego dnia obudziłam się naprawdę późno. Było po godzinie dwunastej, a ja zdałam sobie sprawę, że śniadanie już dawno minęło, a i obiad musiał właśnie dobiegać końca. 

Z tą myślą dźwigam się szybko z łóżka, po czym spostrzegam, że sukienka którą miałam na sobie wczoraj jest brudna, czego nie zauważyłam wcześniej. Podczas wymiotowania musiałam się ubrudzić...

No i nici z obiadu - myślę, wiedząc że nie mogę się w takim stanie pokazać w stołówce. Jednocześnie przeklinam też siebie samą, za to że bagaże mam w samochodzie, no ale z drugiej strony kiedy miałam je przynieść? Jak przyjechałam nie było jeszcze wolnego pokoju, natomiast później ani śmiałam wystawić nos poza swój pokój...

No nic... muszę zejść, wziąć swoje bagaże i doprowadzić się do porządku. Jakimś cudem udaje mi się dotrzeć do auta, nie spotykając po drodze żadnej innej osoby. 

Otwieram bagażnik, po czym chwytam plecak, w który podczas mojego pobytu w domu zapakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. Myśl o ciągnięciu ze sobą przez pół Polski walizki, wydawała mi się bezsensowna. 

- Już się pani lepiej czuje? - słyszę za plecami głos. Zaskoczona podskakuję, szybko odwracając się w stronę jego właścicielki. 

- Tak. Dzisiaj jest o wiele lepiej, ale wczoraj było po prostu masakra. Do wieczoraj bolał mnie cały żołądek.

- Biedactwo - mruczy kobieta. - Ja już sobie z nim wczoraj porozmawiałam... Przecież jedziemy na jednym wózku, jak on ma klientów tam, to ja mam ich tutaj... Bardzo mi przykro, że to spotkało właśnie ciebie...

- W porządku - kłamię, głównie z uprzejmości. Mój wczorajszy ból, nie pozwala mi od tak o tym zapomnieć, chociaż zrobiłabym wszystko, żeby tak było. 

Od razu zauważam zmianę w zachowaniu kobiety, która marszcząc brwi, przygląda się czemuś za moimi plecami. Podążam za jej wzrokiem i wewnętrznie przeklinam sama siebie. 

- Jeju, na co pani łopata? - pyta z pozoru lekkim tonem, jednak w jej głosie pobrzmiewa nuta ciekawości i czegoś jeszcze... Ciężko mi to określić.

- Pamiątka z gór - mówię, pierwsze co przychodzi mi do głowy.

- Pamiątka? - pyta zaskoczona kobieta. Wychyla się aby bliżej się jej przyjrzeć, jednak ja dyskretnie robię krok w stronę kobiety, przez co zasłaniam jej widok. 

- Tak - mówię, uśmiechając się szeroko. Mam nadzieje, że nie jest to sztuczny uśmiech. - Nigdy pani nie słyszała o tym, że góralskie łopaty są najbardziej wytrzymałe? - mówię, lejąc wodę jak tylko się da. 

- Naprawdę? Nigdy nie słyszałam...

- Naprawdę! Wie pani, przez śnieg ziemia jest twardsza i takie tam, przez co łopaty produkowane w górach, muszą być bardziej wytrzymałe - tłumaczę, podczas gdy po omacku szukam torby, która z zaskoczenia wcześniej, wypadła mi z rąk. 

Gdy już ją mam, niby od niechcenia chwytam drzwi bagażnika i zamykam je, a torbę przewieszam przez ramię. 

- No proszę... Może też powinnam taką zakupić - mruczy kobieta, jednak w jej głosie wciąż pozostaje ta nieznana mi nuta... 

Klikam przycisk zamykający auto, po czym wiedząc, że nie ma się co bardziej tłumaczyć, mówię:

- No nic, muszę iść się trochę odświeżyć. Do widzenia!

I ruszam w stronę wejścia. Tłumaczą się winni, a ja przecież nie mam zamiaru na taką wyglądać. Z drugiej strony historia jest mało wiarygodna, ale czy jednak? Przecież mogłam kupić ją w górach i to była by normalna rzecz...

Gdy jestem już w środku, coś każde mi się zatrzymać i przyjrzeć kobiecie przez okno wychodzące centralnie na parking. Cały czas tam stoi i przygląda się mojemu samochodowi, z miną która mówi mi o tym, że ma równy mętlik w głowie co ja. Z jednej strony historia wydaje się mało wiarygodna, ale czy to nie znaczy, że może być prawdziwa? W życiu przecież dzieje się wiele nieprawdopodobnych rzeczy. 

*** 

Po odświeżeniu się, spędziłam dzień na przygotowaniach do wieczoru. Wiedziałam, że nie ma co kusić losu i najlepiej będzie, jak jeszcze dziś opuszczę to miejsce. Nie mogłam tego jednak zrobić wcześniej, ponieważ w liście wyraźniej pisało, abym udała się w miejsce nocą. 

Sama myśl o tym wydawała mi się niepojęta. Bieganie po nocy, w nieznanym mi lesie, z łopatą. Prawdopodobieństwo, że się w nim zgubie jest duże, o ile prędzej nie zje mnie jakieś dzikie zwierzę. 

Kromlechy, o których mowa w liście, to kamienne kręgi, które tak właściwie nie wiadomo do czego służą. Ponoć mają emitować dobrą energią, jednak idąc właśnie w ciemnym lesie, z włączoną latarką w telefonie, GPSem i łopatą w drugiej ręce mam wrażenie, że emitują dwoma rzeczami: strachem, który czuję za każdym razem, gdy jakaś gałąź albo zwierzę odezwie się niedaleko mnie. Albo złością, która ogarnia mnie za każdym razem, gdy myślę o tym jaka wielka jest moja głupota, że faktycznie przyszłam tu nocą? A dodając do tego rewelacje poprzedniej nocy, to mam wrażenie, że dzisiaj wybuchnę, tylko nie wiem jeszcze w jaki sposób. Plus jest tak, że przynajmniej czuję się już lepiej, wczoraj na pewno nie dałabym rady w tym lesie. Zresztą nie wiem, czy teraz w ogóle dam...

Zastanawiam się właśnie, czy zdołam trafić z powrotem do auta, które zostawiłam przy szosie, gdy naglę na mojej drodze, zaczynają pojawiać się kamienie, na pierwszy rzut oka wyglądające jak nagrobki. Ciarki przechodzą mnie po plecach na te myśl, też mi miejsce do ukrycia wskazówki, naprawdę.

Muszę znaleźć największy kromlech, jednak w tej ciemności nie jest łatwo porównać je do siebie. Po dłuższej chwili, w końcu udaje mi się go zlokalizować. Chwytam pobliski kamień i ustawiam przy nim telefon, tak aby idealnie oświetlał mi miejsce wykopu.

Przekopanie się przez pierwszą warstwę było katorgą, kamienie, które znajdywały się na powierzchni okazały się nie być jedynymi, ponieważ pod nimi znajdywała się kolejna warstwa. Wydobycie ich zajęło mi prawie godzinę, czułam że pot ściekam mi z czoła, a dłonie pulsują od wysiłku.

Oddycham z ulgą gdy dokopuję się do ziemi, w którą łopata wchodzi gładko i bez problemu. Po chwili, łopata natrafia na coś, a ja wzdycham wściekała. Kolejne kamienie, myślę, odkładając łopatę na bok i nachylając się, aby wyciągnąć je z wewnątrz. Jednak serce staje mi w piersi, gdy orientuję się już po pierwszym dotyku, że nie są to kamienie. 

Uradowana obkopuję prostokątny kształt dookoła i podważam łopatą...  Skrzynia wbrew pozorom nie jest ani tak duża jak w filmach o piratach, ani mała jak szkatułka. Jest średniego rozmiaru, jednak trochę waży. Moją uwagę przyciąga też, duża kłódka. I na jej widok serce mi zamiera. 

W panice przeszukuję kieszenie, jednak wiem jaki błąd popełniłam. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie podziałam klucz. 

************************************

2970 słów.

Hej, hej wszystkim!

Oto przychodzę do was z kolejnym rodziałem, niestety już przedostatnim ;c

Nie będę ukrywać, że trochę mi przykro z tego powodu, serio wkręciłam się w te poszukiwania i moją historię ;c No nic, tak musi być. 

Jestem bardzo ciekawa jak to wszystko się zakończy, jakie będą kolejne wskazówki?

Jedno co wiem na pewno i wiedziałam od kiedy tylko napisałam pierwszy rozdział jest to, w jaki sposób ta przygoda skończy się dla mojej bohaterki z punktu mojej historii. Mam nadzieje, że pogodzę to wszystko w kolejnym rozdziale, że wszystko ułoży mi się w piękną całość. Najbliższe 3000 słów, to będzie wyzwanie dla mnie i zrobię wszystko co w mojej mocy, aby ta historia miała godne i wzruszające zakończenie ;D

Miłego dnia wam życzę! :)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro