R7.Który stanowi upragniony rozdział pierwszy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy woda pochłonęła bohaterskiego dżentelmena, uderzenie fali odebrało mu zmysły. Nie wiedział więc, że otchłań otuliła go z czułością i delikatnością. Właściwie, wracał do przytomności bardzo długi czas. Czasem jej strzępy docierały do niego bardzo niespodziewanie, by utwierdzić go w przeświadczeniu, że nie otacza go podwodny świat.

Nie. Byli jacyś ludzie krzątający się w dziwnych strojach. Było pomieszczenie przypominające szpitalną salę i lekarz, czego mężczyzna był pewien i istota złożona w zupełności z brązowych szmat. Może to ostatnie podsunęła mu walcząca ze śmiercią świadomość? Prawdopodobnie widział samą śmierć.

Ta jednak musiała go nie chcieć, bo pewnego dnia po prostu otworzył oczy i miał siły, by żyć. Z przerażeniem odkrywał, że nic mu się nie przyśniło z wyjątkiem brązowo odzianej istoty. Naprawdę tkwił w jakimś dziwnym szpitalu, otoczony zapachem jodyny i morskiej soli. Jak się tu znalazł?

Studiowanie chropowatości i bieli ścian nie dało wystarczająco satysfakcjonującej odpowiedzi. Podobnie jak zasłonki, stojące na stoliku leki, krzesło czy drzwi z okrągłym okienkiem.

— Już się pan obudził. Jak się pan czuje?

Dźwięk ludzkiego głosu w tym miejscu przyprawił go o ciarki. Wydawało mu się, że był sam, bo w zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Może ten ktoś się ukrył? Dlaczego?

Jak na zawołanie, osobliwie ubrana postać wstała z kolan. Mogła być człowiekiem w ogromnym skafandrze z czarnego materiału z brązową szmatką w ręku. Ten sam osobnik zaczynał się mocno niepokoić milczeniem:

— Ja tu tylko sprzątam — usprawiedliwił się, poprawiając zakrywający głowę hełm. Musiał być bardzo młody i mówił przez nos. — Nie chciałem pana wystraszyć.

— Nie ma problemu. Gdzie właściwie jestem?

Jegomość w kostiumie wrócił do polerowania podłogi, jakby to pytanie do niego nie dotarło. Tymczasem ten brązowy materiał zahipnotyzował pacjenta. Czy nie z niego była zbudowana istota, która widział?

— Excelsior — podniósł się tamten po chwili. — Jest pan na Excelsior.

Leżący zmarszczył brwi. To nie miało większego sensu. Był pewien, że pochłonęła go woda, tymczasem ktoś usiłował go przekonać, że jest „wyżej". Wyżej to mógł być tylko w niebie. Więc umarł.

— Dobrze się pan czuje? Jest pan bardziej blady, niż gdy pana wyłowiono.

Tym razem dziwnie ubrany człowiek wyciągnął spod szafki wiadro z wodą i jeszcze raz spojrzał na pacjenta. Przynajmniej można było przypuszczać, że to zrobił, bo nakrycie głowy zupełnie zakrywało jego twarz.

— Tak myślę. Czy umarłem?

— Nie. Sądzę, że jest pan żywy.

— Żywy — powtórzył dżentelmen. — Na jakimś Excelsior?

— Excelsior nie jest po prostu jakiś, ale tak. Właśnie pan się na nim znajduje.

Może tak naprawdę był w zakładzie dla obłąkanych. Nigdy w żadnym nie był, ale podejrzewał, że tak mógłby wyglądać.

— Mogę rozmawiać z lekarzem?

Rozmówca oddalił się szybko, jakby to pytanie go przestraszyło. Chodził ciężko i tak samo oddychał. Musiał mocno się męczyć, ale nie rezygnował ze swojej pracy. Jak mrówka, która nie rezygnuje ze swojej pracy, gdy oderwie się ją od swojej kolonii.

Ta wizja jakoś odrzuciła mężczyznę, bo brak poczucia indywidualności wydał mu się paskudny. Hordy podobnych do siebie jak bliźnięta osobników. Nie, nie. Wolał, by glob wypełniały się zrównoważoną ilością samopowtarzalnych klonów i indywiduów. Lepiej, by każdy decydował, kto chce być kopią a kto oryginałem.

Właśnie wyraźnie osobliwy człowiek pojawił się w drzwiach. Wysoki, pedantycznie ostrzyżony, wyglądający zza wysokiego kołnierza białego kitla. Przez tę część ubioru wyglądał jak biały upiór, o podkrążonych, zmęczonych oczach.

— Dzień dobry. Witamy wśród żywych na Excelsior — mruknął. Nie był ani złośliwy, ani radosny. Po prostu nijaki skrajnie wyczerpany.

— Pan jest lekarzem?

— Owszem — uciął krótko temat mężczyzna. — Chciał pan ze mną rozmawiać.

Chciał, ale zanim zdołałby zadać jakiekolwiek pytanie, pojawiłyby się nowe. Całe ich gromady. Przez to dżentelmena doznałby wyrzutów sumienia, zadręczając zmęczonego medyka.

— Dlaczego tamten człowiek był w kombinezonie ochronnym, a pan nie?

— Jest przeziębiony. — Padła odpowiedź. — Czy to już wszystko?

— Obawiam się, że tak.

— W takim razie, zanim odwiedzi pana Kapitan, muszę wiedzieć, jak się pan nazywa.

Leżący wyprostował się dumnie. Jego pochodzenie i wychowanie wymagało, by nawet półsiedząc przyjął odpowiednią postawę do przedstawienia się:

— Sir Arthur Scott Malone*, poddany Jej Królewskiej Mości.

— Zapewniam, że nikt tu nie jest niczyim poddanym, a władza żadnego kontynentalnego czy wyspiarskiego państwa tu nie sięga.

Z tymi słowami na ustach, medyk opuścił pokój, w którym rezydował pacjent. Znów pozostawił po sobie bardziej wrażenie zmęczenia niż złości. Każdego słuchającego go człowieka opanowałoby współczucie. Jak bardzo zapracowany musiał być ten lekarz?

Sir Arthur długie godziny leżał, opracowując coraz to nowe teorie. Jego położenie było dość dziwne. O tyle dziwne, że musiał po raz wtóry prześledzić i zebrać dostępne fakty. Był na niejakim Excelsior i na pewno wyłowiono go z wody. Mógł zatem wylądować na wyspie albo kontynencie. Przeciwko przebywaniu na statku przemawiało kilka argumentów: pomieszczenie zupełnie nie przypominało kajuty i nie dało się czuć charakterystycznego kołysania fal. Z drugiej strony, lekarz wspomniał coś o Kapitanie. Jeśliby udać się tym tropem i dodać do tego fakt, że tu nie znajduje się pod jurysdykcją żadnego z państw, pozostawała jedna, przerażająca opcja: został uratowany przez piratów!


Na samą myśl o tym zadrżał. Czytając powieści przygodowe, nauczył się wiele o przedstawicielach tego fachu. Mogli porwać do dla okupu. Tu znowu pojawiała się sprzeczność. Korsarze nie zadawaliby sobie trudu, by tak o niego dbać, nie widząc, kim był. Zupełnie by im się to nie opłacało.


Myśli opuściły jego głowę, a potem ucichły. Akurat w chwili, gdy ktoś nacisnął klamkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro