#14. Prośba

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Remus miał wrażenie, że o ile wcześniej był w rozsypce, o tyle teraz jego świat zdawał się kruszyć na dziesiątki maleńkich kawałeczków, których nie potrafił na czas pozbierać. Raz po raz, tydzień po tygodniu przyłapywał się na tym, jak wzrokiem poszukiwał sylwetki dziewczyny lub nasłuchiwał dźwięku jej głosu. Wiedział, że radził sobie pozornie dobrze jako nauczyciel i ojciec — nie zaniedbywał już eliksiru, spędzał więcej czasu z synem, a w szkole zachowywał pełną profesjonalność pomimo wciąż patrzącej na niego krzywo grupy uczniów, o dziwo bynajmniej nie z Domu Węża.

Nikt postronny nie mógł mu już niczego zarzucić.

Jednak jako mężczyzna znalazł się na krawędzi. Tęsknił za jej widokiem, zapachem i dotykiem. Niemal fizyczny ból sprawiała mu niemożność nasycenia się nimi jak wcześniej. Powinien był skorzystać z tego wszystkiego wcześniej, kiedy znajdowała się w zasięgu ręki, a nie żałować w momencie, gdy nawet nie miał pewności, że jeszcze ją zobaczy.

Nie łudził się bowiem; Edward Harvey wpadł w szał, gdy dziewczyna odmówiła pokazania się publicznie jako jego córka, a co więcej, zdawała się go unikać. Skupił na niej całą swoją uwagę, dzięki czemu aurorzy natrafili na lukę w jego wersji wydarzeń i w końcu odnaleźli dowody na udział w porwaniu Lavender Brown. Tylko że to nie zmieniało wiele — wciąż pozostawał na wolności, matka Sanah w mugolskiej klinice bez kontaktu z nią, a on ledwo zdołał wrócić na stanowisko nauczyciela. Teraz każdą, najmniejszą nawet, pomyłkę mógł przypłacić zwolnieniem, na które nie poradziłaby już nic nawet Minerva. Dosadnie pokazywało to, jak wielkim poważaniem cieszył się mężczyzna i jaką władzę dzierżył w dłoni.

Lupin nie chciał się przekonywać, jak daleko ona sięgała. Wiedział jednocześnie, że gdy Sanah wydostanie się spod kurateli ojca, kończąc szkołę, był gotów stanąć u jej boku; tym razem z wysoko uniesioną głową — choćby po to, by więcej jej nie stracić. Powoli docierało do niego, jak ważne miejsce zajęła w jego życiu w przeciągu tych kilku miesięcy.

Nie pozwolił sobie na pisanie listów, w obawie, że całkiem się rozsypie. Wolał nie wiedzieć, co się u niej działo, doskonale zdając sobie sprawę z tego, iż gdzieś w głębi niemal pragnął, by była równie nieszczęśliwa jak on. By cierpiała dokładnie tak samo. Tylko po to, by na pewno chciała do niego wrócić.

Czuł się skalany tymi uczuciami — doświadczał ich bowiem po raz pierwszy w życiu i wcale mu się to nie podobało. Jak mógł tak choćby przez sekundę myśleć? To stanowiło dla niego rzecz niepojętą.

— Lupin.

Głos Lisy Harvey wyrwał go z otępienia, sprowadzając z powrotem do rzeczywistości i — wyjątkowo marnie — pełnionego dyżuru na korytarzu.

— Panno Harvey — zwrócił się do niej sucho, niemal wypluwając to przeklęte nazwisko. — Jeszcze nie odsunęli pani od tej sprawy mimo wyraźnych powiązań z prowodyrem? — Nie potrafił odmówić sobie tej chwili złośliwości; może spowodowanej złością, a może zwyczajną frustracją.

Ku jego zdziwieniu kobieta zacisnęła wargi, wyraźnie speszona, powstrzymując potencjalnie automatyczną odpowiedź.

— Otrzymałam wiadomość z ministerstwa, że zostałeś oczyszczony ze wszystkich zarzutów dzięki zeznaniom Lavender Brown. Wystosowane zostaną również oficjalne przeprosiny, których domaga się dyrektor w stosunku zarówno ciebie jak i szkoły — wydusiła, wyraźnie zniesmaczona samym faktem, że coś takiego jak przeprosiny miały mu się należeć.

— Świetnie — skwitował tylko, licząc już jedynie na spokój i brak uciążliwości z jej strony.

— Moja... siostra, naraziła się ojcu, z pewnością to wiesz. Nie mówię tego, bo cię lubię ani też dobrze wam nie życzę. Ale moja matka tragicznie radzi sobie z aktualną sytuacją, podobnie Leo, więc dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby Savannah nigdy nie znalazła się w naszej rodzinie. Za dwa tygodnie ojciec chce sprowadzić ją do domu choćby siłą, by oficjalnie przedstawić, w waszym interesie byłoby uniknięcie jej pobytu w naszej rezydencji — powiedziała nagle Lisa, przestępując nerwowo z nogi na nogę, a on z zaskoczeniem zarejestrował pełne imię własnej uczennicy, które widywał jedynie na papierze z wypracowaniami czy egzaminami.

— Dlaczego?

— Ojciec stosuje wobec kobiet... dość konkretnie środki perswazji — odparła, prawdopodobnie bezwiednie zaciskając palce na własnym ramieniu i Remus na moment zamarł, starając się przyswoić przekazaną mu właśnie informację.

— Czy twój brat... wie? — zdołał jedynie wydukać, zdając sobie nagle sprawę, że Leo Harvey mógł okazać się ostatnią deską ratunku, gdyby Sanah faktycznie znalazła się w rękach ojca.

— Jak pewnie zauważyłeś, Leo żyje w bańce, odcięty od większości znaczących informacji.

Na to Lupin nie znalazł odpowiedzi.

Les Ulis, Rue d'Armagnac pod Grande Mosquée des Ulis. 16:00.

Świstoklik zabierze cię prosto pod katedrę.

L.H.


Lupin spojrzał na leżący na biurku przedmiot z wahaniem. Do bogato zdobionej szpilki do włosów doczepiona była karteczka od Lisy, z dokładną nazwą ulicy, na której miał się znaleźć w tym samym czasie co Sanah i jej ojciec.

Nie był pewien, skąd wiedziała, że będą dokładnie tam lub czy miała jakiś sposób na ściągnięcie ich, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. De facto dopiero teraz docierała do niego powaga całej sytuacji, a także pozycja, jaką w społeczeństwie posiadał Edward Harvey. Może i Remus zwyczajnie nie rozumiał w pełni świata czystokrwistych, ale im dłużej miał z nim do czynienia osobiście, tym bardziej pokręcone i bezlitosne się okazywało; nawet to niezwiązane bezpośrednio z Voldemortem. Nie pojmował, jak mężczyzna mógł podnieść rękę na kobietę czy własną córkę, podobnie jak nie pojmował, jak mógł doprowadzić ukochaną osobę do szaleństwa, a następnie zamknąć ją i odciąć od bliskich.

Najwidoczniej nie rozumiał wielu z otaczających go rzeczy.

Odetchnął głęboko, zerkając na wiszący na ścianie zegar, a następnie ponownie wbijając wzrok w świstoklik.

Tym razem był skłonny zrobić to, co chciała Lisa Harvey.

Wskazówki wskazały pełną godzinę i Lupin chwycił przedmiot. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, a po kilku dłużących się sekundach jego stopy uderzyły w nierówny bruk francuskiej alejki.

Nie był gotowy na widok, który tam zastał.

Spojrzał w stronę, z której do jego uszu doszło wyraźne plaśnięcie, by zobaczyć stojącą nieruchomo Sanah. Głowę miała obróconą w bok, a jej twarz zakryły będące w nieładzie włosy, lecz nawet z tej — nie tak dużej mimo wszystko — odległości, Remus mógł dostrzec powoli czerwieniejący policzek, który przed sekundami uderzył mężczyzna znajdujący się przed nią.

Gdyby malująca się na twarzy Edwarda Harveya wściekłość, można by określić go mianem dostojnego i poważanego człowieka. Lecz w tamtym momencie nie przypominał on szlachcica, a przeciętnego szaleńca. Nozdrza poruszały mu się niekontrolowanie i nierówno z każdym głębokim oddechem, a z rozchylonych ust dochodziło chrapliwe sapanie. Poczerwieniał na twarzy, szyi i uszach, jakby gwałtownie skoczyło mu ciśnienie. Ponownie uniósł rękę, a dziewczyna tym razem zareagowała zawczasu.

Vane zamachnęła się i z całej siły wymierzyła ojcu policzek, po czym spojrzała na niego z odrazą, gdy ten przyłożył do niego dłoń, wyraźnie oszołomiony.

— Myślisz, że jeśli mnie uderzysz, to nagle stanę się kolejną zabawką w twojej kolekcji?! — krzyknęła ze złością. — Nie mam najmniejszego zamiaru słuchać się jakiegoś zniewieściałego dziada, któremu wydaje się, że cokolwiek znaczy w prawdziwym świecie! Możesz sobie terroryzować swoją rodzinę, a nawet moją obłąkaną matkę, ale do mnie i Lupina się nie zbliżysz!

— Cholerna, mała... Nie potrafisz być dumna nawet z tej połowy krwi, jaką ci dałem! - Harvey wyprostował się i odwzajemnił pełen nienawiści wzrok dziewczyny. — Brukasz własne ciało i umysł czymś, co należałoby spuścić w rynsztoku, a teraz jeszcze unosisz się wobec mnie?! Jak śmiesz!

— Nie jestem dumna z niczego, co pochodzi od ciebie! Zniszczyłeś ludziom życie i jeszcze się tym hołubisz, bo na nic innego cię nie stać. Nie masz żadnej wartości!

— Ty brudna...! — wyciągnął dłoń, by sięgnąć włosów nastolatki, lecz powstrzymał go czyjś mocny uścisk.

Remus chwycił nadgarstek mężczyzny, nie mając już zamiaru przyglądać się rozgrywającej się przed jego oczami scenie. W przeciągu tej jednej chwili zrozumiał wszystko, co rozumieć powinien i wiedział, że zostawienie Vane samej nie wchodziło w grę.

— Podstarzały książę ratujący małolatę. Prawie się wzruszyłem, a teraz zabieraj swoje łapy, mieszańcu — Harvey jakby wypluwał każde kolejne słowo, aż w końcu Lupin rozluźnił uścisk i pozwolił mu się odsunąć.

Czarodziej zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, po czym parsknął śmiechem.

— Nie do wiary, że narażasz wszystko dla tego czegoś, córko — powiedział z pogardą doskonale słyszalną w głosie.

— Nie nazywaj mnie tak — warknęła dziewczyna i Remus dopiero wtedy odważył się na nią spojrzeć.

Po wcześniejszym zachowaniu spodziewał się pełnej zaciętości miny i determinacji, którymi by wręcz emanowała, nie znalazł niestety żadnej z nich.

Wyraźnie znajdowała się na skraju płaczu, powstrzymując zebrane w oczach łzy. Dłonie zaciskała w pięści, a jej trzęsące się ramiona nagle wydały mu się nienaturalnie drobne.

Stanął więc przed nią, by zasłonić sylwetkę ojca i by nie mogła już na niego patrzeć, po czym przyciągnął do siebie i wsunął dłoń we włosy dziewczyny, pochylając się przy tym do jej ucha.

— Wracamy — wyszeptał, a ona aportowała się, zabierając go przed bramy Akademii Beauxbâtons.


****

Uf, no i wleciał kolejny rozdział. Zmierzamy powoluuutku ku końcowi, a zainteresowanych storys z tworzenia i ogólnych newsów pisania zapraszam na Insta: kaga.watt, gdzie możecie mnie znaleźć :D 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro