Blask odbity remastered MCR FF/SF? (+16)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Blask odbity remastered MCR FF/SF? (przekleństwa można policzyć na palcach, ale są, dlatego +16)

Gdzie?

Kiedy?

Dlaczego?

Idę.

Idę, nucąc jakąś melodię, której nie znam.

I tak idę; idę prosto przed siebie.

Wciąż idę...

Idę lżejszy o pięćdziesiąt centów, cięższy o buteleczkę cukierków.

Idę, nucąc melodię, której nie znam, bo przed chwilą pojawiła się w mojej głowie.

Idę, a tej melodii towarzyszy chlupot bimbru i grzechot pastylek.

A ja idę, śmiejąc się wdzięcznie.

I idę, idę, idę...

Jakież to dziwne, że tak idę.

Bizarre.

Wystarczy tylko...

Wystarczy tylko przez chwilę nie patrzeć na stopy brodzące w śniegu. Wystarczy tylko unieść głowę i zachwycić się opadającymi, białymi płatkami. Wystarczy tylko popić tym, co się ma.

To wystarczy. I można iść dalej, iść przed siebie.

Chyba... Chyba przed momentem gdzieś wyrzuciłem tę butelkę, te cukierki. Już nic nie chlupocze w kieszeni. Już nic nie grzechocze.

Gdzie ja jestem?

Kim ja jestem?

Jak się czuję?

Czy jak ostatni żywy się czuję?

Ach, Księżycu! Skoro kradniesz blask słońca, czy i mój mógłbyś ukraść? Wybielić mnie, abym bym bielszy niż ten śnieg z nieba spadający?

Jestem taki lekki!

O opakowanie cukierków lżejszy, o butelkę bimbru lżejszy, o pięćdziesiąt centów lżejszy!

Ach, Księżycu! Ty oświetlasz mi drogę w tę mroźną, ciemną noc, a ja niewdzięcznie zastanawiam się – gdzie jestem, kiedy jestem? Dlaczego jestem, kim jestem? Czy w ogóle jestem?

Czemu jestem tutaj, a nie tam?

Czy ktoś mi odpowie? Czy ty, Księżycu, mi odpowiesz?

Idę, chyba idę. Jestem taki lekki, jak piórko lekki.

Skaczę po śniegu, nie przejmując się niczym – nie przejmując się płaszczem rozdartym na łokciach, nie przejmując się zimnem mrożącym moje kości. Skaczę, a śnieg mnie wybiela.

A skąd ja miałem tamte cukierki? Dla matki kupiłem?

Ależ jak, ależ dlaczego, skoro teraz panuje ciemna, straszna noc?

Nie, nie jest straszna. Już nic nie jest straszne. Są tylko cudowne, maleńkie pigułki, po których pozostaje tylko radość. Radość, która mnie uskrzydla.

Mogę latać, latać, latać! Już nie będę więcej iść przed siebie!

A w mojej głowie gra melodia. Melodia, której nie znam, bo sam ją wymyśliłem. Wymyśliłem przed chwilą.

Radio! Ona w radiu gra. Towarzyszą jej szmery, szmery i szumy.

Więcej...

Więcej buteleczek, więcej cukierków...

Radio...

Czy ja upadam? Czy dotkliwy ból w kolanach, czy to zimno to upadek? A może ja już nic nie czuję? Czy powie mi ktoś, czy upadłem?

– Halo?! – wołam głośno. – Czy ja upadłem? Upadłem, Księżycu? Czy to ja się tak śmieję? Halo, Echo! Halo, Księżycu!

To naprawdę mój śmiech? To naprawdę radio gra?

– Halooo... – śpiewam w rytm melodii, której nie znam.

Czy moja twarz zatopiła się w śniegu?

– Haaalooo, czy ktoś mi powie, czy upadłem? A kto się tak pięknie śmieje? Czyj to śmiech się niesie tutaj? A jaki dźwięczny, a jaki donośny, a jaki szczery!

Biegnę. Biegnę, biegnę, biegnę, biegnę.

Podnoszę się.

Biegnę.

Pytam z oddali:

– Czy to wy się tak pięknie śmiejecie?

Księżycu, ty również przeciw mnie, niczym najokrutniejszy Brutus? Och, Księżycu, dlaczego oświetliłeś mi tę wyjątkowo szpetną twarz?

– Och, nie patrz tak na mnie, błagam!

Czy uderzyłem w mur, skoro tak boli mnie głowa? Czy boli mnie coś jeszcze? Czy potrafię wciąż czuć ból?

Wznoszę do ciebie ręce, Księżycu, zobacz! To dla ciebie tak tańczę, to dla ciebie tak się śmieję. Ciebie błagam – zabierz to ode mnie! Zabierz tę melodię, którą wymyśliłem!

– Spieprzaj! – Słowu temu akompaniuje uderzenie buta o poduszkę. A może o mój brzuch? Ale cóż to było za słowo, nie rozumiem, co ten mężczyzna mówi. A co mówią te dwie kobiety? Czyż nie jest im zimno, gdy stoją nago na mrozie? A może są zakutani w ciepłe płaszcze?

– Nie zatańczycie ze mną? – To ja pytam. Wyciągam dłoń do tej płaczącej cicho.

– Spieprzaj!

– Och, ależ proszę! Proszę, mów po angielsku lub francusku! Innych języków nie znam.

– Co on mówi? – To ta odważniejsza kobieta mówi. Ale cóż ona mówi? Nic nie rozumiem. – Majaczy tak, że nic nie mogę zrozumieć.

– Kurwa, nie interesuje mnie to. – Mężczyzna spluwa. – Menel pieprzony.

Czy dostałem śnieżką w głowę, skoro czuję zimno i ból? Czy to nie za dużo odczuć jak na jeden raz? Może wziąłem za mało pastylek?

– Daj mu spokój, to tylko pijak.

– Nierób cholerny!

Głowa kiwa się mi na boki po moim szalonym tańcu, ale odpowiadam z nienaganną dykcją:

– Ależ ja? Nazywam się Gaven, wykładam na lokalnym uniwersytecie...

Moi nowi znajomi patrzą na mnie dziwnym wzrokiem. Może proszą o szersze wyjaśnienie.

– Francuski wykładam, oui, oui, mes amis. – Wyjątkowo dobrze wychodzi mi łączenie językowe.

– Jest nieszkodliwy. – Kobieta macha ręką, więc podchodzę bliżej. Ale ona zamiast tego się odsuwa i dodaje: – Sami słyszycie, jak plącze mu się język, ledwo stoi na nogach.

Nie wiem, o czym ona mówi. Może ty, Księżycu, zrozumiesz jej słowa wypowiadane z obcym akcentem?

– A czy wiecie, że wampiryzm to gen recesywny? – Oblizuję kły, które wydają się dłuższe niż u większości ludzi. – Tak, tak, znam się na tym, w końcu to ja, Bob! Genetykę wykładam!

Dlaczego oni odchodzą? Dlaczego zostaję sam? Dlaczego strach kiełkuje w moim umyśle? Czy mam jeszcze cukierki? Czy mam je czym popić?

Śniegu już nie przybywa, kiedy lecę dalej. Lecz drzew przybywa. Drzewa, drzewa, a ich cichy szum wygrywa melodię, którą przed chwilą wymyśliłem.

Och, tam, w oddali! Ktoś czeka na mnie z szeroko otwartymi ramionami!

Biegnę do niego, nie zważając na lód, na śnieg. Pytam już z daleka:

– Czy to ty się tak pięknie śmiejesz, przyjacielu drogi?

Ale on mi nie odpowiada.

Ten mężczyzna jest taki wysoki, dwa razy wyższy ode mnie! Stoi nieruchomo, ręce wyciąga ku górze, twarz wykrzywia mu grymas. Siadam obok niego, zmęczony już jestem. Siadam i opieram się o jego wychłodzoną nogę, a on nie reaguje.

Trwamy chwilę w ciszy, ale myślę, że mój najdroższy przyjaciel mógłby chcieć poznać mnie bliżej.

– Cześć, kolego! Widzisz, jak grzecznie się z tobą witam. Ty jednak nie odpowiadasz. Może nigdy się nie nauczyłeś mowy, możesz pokiwać głową, jeśli mnie słyszysz. Ach, rozumiem, nie chcesz zrobić nawet tego. Tak, tak, racja, gdzież moje maniery! Nazywam się... Nazywam się... A, różnie, różnie bywa, wiesz, jak jest... Czasami jestem Gavenem, z pochodzenia Francuzem, który innych uczy swojej mowy ojczystej. Innymi razami jestem Bobem, który zajmuje się badaniami genetycznymi. A teraz na imię mi Jeff, bo jestem – ale nie mów nikomu, absolutnie nikomu! Jestem zabójcą! Ludzie tylko dają mi cynk i zaliczkę, a wroga już nie ma. – Uśmiecham się najpiękniej, jak potrafię. – Jestem najlepszy, kolego. Chcesz, aby ktoś zniknął magicznie? A może sam chcesz zniknąć?

Kamienny mężczyzna wciąż milczy.

– Ja czasami bym chciał.

Mój przyjaciel nie odpowiada. Podobny jest w tym do ciebie, Księżycu najdroższy.

– Ach, wiesz, jak jest. Zabić się nie można, bo awantura by była w domu. Matka by zaczęła krzyczeć, ojciec garnkiem by rzucił. Rozumiesz, wciąż muszę mieszkać z rodziną, bo i jak samemu? Matce muszę pomagać, tabletki jej kupować, a przy okazji i dla siebie mam. Ona problemy ze snem ma, a ty, kolego? Może też byś chciał tego cukierka?

Mój rozmówca wydaje się niezbyt chętny, aby wziąć pastylkę do ust.

– Rozumiesz, w ciągu dnia sprzątam fabrykę, wraz z innymi. Jak sprzątamy, trochę ze sobą gawędzimy. To doprawdy niesamowici ludzie, wysoko wykształceni. Abyś słyszał, jak Zbyszek pięknie po polsku przeklina! A Juan? On potrafi powiedzieć po hiszpańsku wszystko, nawet to, czego nie potrafiłby powiedzieć po angielsku! Cud człowiek, la merveille!

Jestem taki zmęczony, a mimo to podnoszę się ociężale. Zerkam na mojego przyjaciela.

– Muszę lecieć, kolego, muzyka mnie woła. Bądź dalej niczym posąg, świetnie ci to idzie!

Odchodzę w podskokach, dopijając resztkę tego, co znalazłem w ukrytej piersiówce. Napój wsiąka w koszulę. Żyje się raz! Skaczę przez zaspy i między drzewami. Jestem taki radosny, taki pełen życia!

I wtem! Ta melodia, melodia, którą wymyśliłem! Słyszę ją wyraźnie, słyszę ją. Ale już nie wydobywa się z radia, to chór anielski ją nuci. To melodia przeplatana z blaskiem księżyca, blaskiem ukradzionym, blaskiem odbitym.

Gdzież się chowasz, aniele? Czy możesz mnie ocalić?

Gdzież jesteś, aniele? Podpowiedz mi, Księżycu!

Gdzież mogę cię odnaleźć, aniele? Najdroższy mój aniele?

Księżycu, pomóż mi. Ty, z góry, więcej widzisz. Gdzie jest mój anioł? Gdzie ta muzyka?

Kto się mną opiekuje? Czy zostałem już sam?

Śpiewa. Jakiś kobiecy głos śpiewa mą melodię! Tę, którą wymyśliłem.

Widzę.

Widzę.

Widzę!

Biegnę, ślizgam się, przewracam, ale muszę, muszę jej dotknąć! Czy ona nie jest tylko snem?

Zatrzymuję się nieopodal. Może dwa tuziny kroków. Może trzy.

A ona tańczy. Tańczy, tańczy, tańczy.

Jej stopy obute jedynie w czarne baletki lewitują ponad śniegiem. Nie zapada się w białym puchu. Lata, bo tańczy; tańczy, bo lata.

Ona do tej melodii tańczy. Tej, którą sam wymyśliłem. Nuci ją cicho, a blask księżyca oplata ją dookoła. W tym blasku jej czarna suknia lśni, lśni własną siłą i mocą.

Ona wciąż tańczy, obraca się, rusza rękoma do rytmu. Pociera swoje nagie, białe ramiona, pociera swą wąską talię, znów ramiona. Długa giętka szyja sprawia, że głowa chyboce się na boki, kiedy ona się obraca. Tańczy do tej melodii, którą wymyśliłem.

Zatraca się w niej, a jej oczy zamknięte, usta rozchylone, ręce do piersi przyciśnięte.

Odchyla się, wygina kręgosłup w łuk. Czarne jak smoła włosy opadają za ramiona.

Ona tak cudownie tańczy. Muszę jej dotknąć. Muszę ją mieć. Już nie mogę patrzeć na tę nagą, zmarzniętą skórę, na ręce do piersi przyciśnięte. Nie, nie, nie.

Księżycu, spójrz tylko na jej twarz! Idealnej, delikatnej, białej twarzy, na czerwonych ustach oraz czarnych rzęsach i brwiach.

Kiedy ona tak tańczy, obserwuj ją. Kiedy śpiewa, kiedy nuci, kiedy palcami czesze włosy.

Obserwuj, księżycu, jak tańczy.

Jak się zatrzymuje w pół ruchu.

I jak melodia się urywa.

Jak jej oczy się uchylają.

Złote oczy. Piękne, złote oczy, które mnie świdrują.

Obserwuj, jak tanecznym krokiem do mnie podchodzi. Jak kusząco bawi się falbanką swej sukni. Jak na mnie patrzy.

Obserwuj ją, księżycu, jak patrzy tylko na mnie, nie na ciebie.

Pokochałem ją. Pokochałem z całego serca. Nie mogę bez niej żyć! Tylko ona może mi pomóc!

Pomóż mi, błagam. Piękna nieznajoma, pomóż! Ukój mój ból, bądź moją odwagą, której nie mam. Bądź rewolwerem, a ja będę twoim celem. Bądź strzałą, a ja będę twoją tarczą.

Ona z każdym krokiem jest coraz bliżej. Idąc, tańczy. Znów nuci. Jest taka zmarznięta, muszę jej dać mój płaszcz.

Może chce tabletkę?

I wtedy to się staje.

Jej zimna dłoń dotyka mojego policzka.

Dotyka...

Policzka.

Dotyka.

Jest. I ja jestem.

Czy jesteśmy?

– Co tutaj robisz? – pyta cicho, a czy ja rozumiem jej słowa? Czy właśnie kręcę głową na znak, że nie wiem? – Jestem Helena, a ty?

– Ja? – Czy to mój głos jest taki zachrypnięty? – Jestem linoskoczkiem. Tańczę na krawędzi.

A ona się uśmiecha.

Uśmiecha się, odsłaniając idealne, białe, lśniące zęby.

Uśmiecha się i porywa mnie do wspólnego tańca.

I tańczymy.

Tańczymy noc całą.


Jeśli ktoś byłby ciekaw tych dziwnych skrótów w tytule.

MCR - zespół My Chemical Romance; melodia, którą nuci bohater to ta w mediach

FF - fanfiction

SF - songfiction (o ile coś takiego istnieje - opowiadanie na podstawie piosneki)

Dusigrosz od jakiegoś czasu wspomina Blask to tu, to tam. Rozmawiałam też wczoraj o jednym fragmencie z Riną.

I miała być Hania, jest Gilbert. Kto go zna, ten zna, kto nie zna, niech się nie nastawia na to, że pozna go lepiej przed rokiem 2050 albo i później.

Mam nową wizję, po napisaniu całości w chaosie, jakim było publikowane tu opowiadanie, wszystko wskoczyło na swoje miejsce i już wiem, z czego zrezygnować, a przy czym zostać. A to oznacza research na parę lat (łącznie z długą wycieczką do USA i poznawaniem Stanów lat 50. ubiegłego wieku). Nie jestem jeszcze pewna, czy Helena z Gilbertem poznają się w latach 30. czy może już po wojnie. Póki co nie wiem, co bierze Gilbert, ale coś na pewno. Na razie nie wiem nic. Czyli wiem tyle, co Gilbert.

Zrezygnuję z tego, że Gilbert jest wampirem (będzie miał jedynie urojenia), zrezygnuję też z wplatania całości tekstów piosenek do opowiadania. Pozostaną jak najbardziej fragmenty, a co najważniejsze, opowiadanie wciąż jest inspirowane muzyką My Chemical Romance. I jest szalone. Dziwne. Każda kropka, każdy przecinek – są celowe.

A na dokładkę Demolition lovers. :v

https://youtu.be/GTDgMWFsbns


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro