Bajka druga

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W czasach, gdy nie osiadł jeszcze na stałe w swoim lodowym zamku na Północy, Rakori wędrował po świecie. Gdzie przeszedł, zostawiał za sobą lodową pustynię. Gdzie wstrząsnął rękawem albo połami płaszcza, tam śnieg zawiewał pola. Tylko białe psy i jeszcze bielsze reny z jego zaprzęgu biegały po roziskrzonym świecie. Śnieżne sowy wzlatywały w powietrze. Śnieżne lisy kopały nory w śniegu.

Rakoriemu podobał się ten biały świat. Widział bowiem, że jest piękny. Migotał cały w blasku słońca. Niebo odbijało się w zamarzniętych rzekach i zaglądało w sople lodu. Szedł tak Rakori po swym białym świecie i cieszył się ze swojej mocy. Aż zawędrował do wioski rybackiej, położonej nad brzegiem fiordu.

Stanął i patrzy. Widzi domy, dymy, rybaków, co płyną na połów, ich rumiane żony, które witają swych mężów na brzegu. 

Nocą zaglądał Rakori do chat. Malował okna w białe kwiaty. Patrzył na ogień w piecach i mruczące koty, na radosne twarze. Widział małe dzieci bawiące się na podłodze. Czarnowłose córki, które pomagają matkom szykować wieczerzę. Silnych synów, którzy płyną z ojcami na połów. 

I sam zapragnął mieć syna. Lodowego księcia. Następcę. By szedł z nim przez śnieżne pola, wytyczał szlaki renom, przyglądał się zorzy na niebie, kierował chmurami śniegu.

Zastukał do jednej chaty. Rybak go wpuścił do środka. Poznał Mroźnego Pana i upadł przed nim na twarz.

- Rybaku - rzekł mu Rakori - masz syna w kolebce. Oddaj mi go.

Rybak wytrzeszczył oczy, bełkocze coś niezrozumiale. Jego żona rzuciła się ciałem w stronę kołyski. Zasłania dziecko przed Panem.

- Nie zabiję wam chłopca - uspokaja Rakori. - Chcę go tylko wychować sobie na pomocnika. Na lodowego księcia, na mego następcę.

- Nie bójcie się - Król mówi spokojnie, usypia, czaruje głosem. - Będzie siedział na tronie, a ludzie będą go słuchać. Was obsypię darami, niczego wam nie zabraknie.

Chodzi Rakori po izbie, a gdzie stąpnie, tam brylant jasny odpada od jego szaty i lśni. Już w izbie pełno klejnotów. Miast kurzu - w kątach diamenty. Na stole, na łożu, pod piecem. Nawet w dziecięcej kołysce.

- Dam wam lodowe skarby...

Pogładził Rakori żonę rybaka po jasnej głowie. I zaraz zalśniła na niej korona. Diadem ze srebra i gwiazd. Przesunął dłonią po szyi, zawiesił błyszczącą kolię.

- Panie - rzekła kobieta - daj nam pomyśleć.

Skłonił się na to Rakori. Wyszedł z chaty wprost w noc.

- Kobieto! - zakrzyknął rybak - nad czym ty chcesz rozmyślać?! Syna mam oddać?! Przenigdy!

- Lecz przecież nie naszego... - uspokaja go żona. - Wszak u sąsiadów też mały chłopiec kwili. Gdyby tak zabrać go, dać Panu, mówiąc, że nasz... I syna byśmy zachowali, a i bogactwa zdobyli...

Patrzy rybak i patrzy, a izba cała w klejnotach. Tyle tu dobra..., diamentów, złota i srebra jest w bród.

Wyszedł więc rybak z chaty, zakrada się do sąsiadów. Pies podniósł łeb na ten widok, ale nie otwarł pyska. Drzwi nie zaskrzypiały, dziecko nie zapłakało. Chwycił rybak małego, owinął, do swej chaty niesie.

Rakori zaś stoi na wzgórzu, wszystkiemu się bacznie przygląda. Dwie srebrne łzy płyną mu po twarzy.

- Ciężko jest - myśli Rakori - własne dziecko oddać. Na los niepewny, choćby i bogaty. Ale to nie miłość tymi ludźmi kieruje. Chciwość ich zaślepiła i wielkie zło wyrządzili.

- Ukarać ich zatem muszę - rzekł Pan Lodu ku niebu. - Ukarać jak najsurowiej - oznajmił zmarzniętej wodzie. Śnieżnym polom i nocy swoją wolę objawił.

- Tym rybakom, którym dziecko porwano, pomóc nie zdołam. Dla nich żal tylko i łzy. Dziecka niewinnego, które zabrać chciałem, ocalić przed sobą nie mogę. Dziecko, które dostanę, srebrem i złotem obsypię. Synem mi będzie i królem.

Rankiem stanął Rakori przed chatą rybaków. Puka, a tu naraz z sąsiedniego domu kobieta wypada we łzach.

- Dziecko! Gdzie moje dziecko?! Syna mojego porwali! Dziecko mi nocą zginęło! - krzyczy nieprzytomna ze strachu, szaleje za niemowlęciem. Biegnie po śniegu, zapada się w zaspy. Dopada morza, tam szuka śladów, tropi odciski na plaży. Mąż za nią woła. Szukają. Oboje wołają i płaczą.

Zapłakał również Rakori. Rybak go wpuścił do izby.

- Ciężko nam, Panie - szepce kobieta, przyciskając do piersi dzieciątko. - Ciężko się z synem rozstawać - ociera oczy fartuchem.

- Ale my ludzie biedni, brylanty się nam przydadzą, a syn nasz królem zostanie...

Podała Panu niemowlę.

- Dziękuję wam, dobrzy ludzie - rzekł im spokojnie Rakori.

- Obiecuję wam z serca, że dziecku temu niczego nie braknie. A wam, dobrzy rybacy, nagrodę dam dziś stosowną.

Skłonił się Władca Lodu, dziecko otulił płaszczem. Wychodząc z chaty machnął białą dłonią. I zaraz sypnęło złotem. Rybak i jego żona rzucili się zbierać klejnoty. Nie nadążają, bo nowe, wciąż nowe przybywają. Piękne, błyszczące i jasne jak lód. I coraz ich więcej i więcej. Już po kolana w nich stoją. Już ruszyć się nawet nie mogą.

- Ratunku! - krzyknęła kobieta. - Przymarzają do mnie!

Kolia z brylantów na szyi wpija się w jej białą skórę. Na próżno krzyczy i płacze. Nie może jej ściągnąć, bo dłonie nikną w powodzi klejnotów.

- Dziecko! - woła rybak. - Syna nam całkiem zasypie!

Kołyska jest pełna śniegu albo diamentów - kto wie? Już się dziecko nie rusza, już przyduszone jest całe. Biała drobinka w kołysce. Srebrzysta grudeczka śniegu.

Drogie kamienie zamieniły się w śnieg i lód. Przykryły całą chatę, szczelnie ją wypełniły.

Rakori z dzieckiem na ręku stał i przyglądał się karze, jaką za chciwość wyznaczył.

- Żal mi - powiedział do chłopca - że oddać ciebie nie mogę. Że płaczą twoi rodzice, a dziecko tamto, niewinne, w chacie rybackiej zginęło. Ale mam serce z lodu, a łzy także lodowe. Dlatego ciebie nie oddam. Dam ci za to bogactwo, dam dom i tron lodowy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro