bohater z wynajmu [1]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy ktoś mu się przyglądał, budziło to w nim irracjonalny strach.

Gdy ktoś mu się przyglądał, zdawało się to złym omenem. Od Wietnamu aż po Stany Zjednoczone, od żołnierzy Wietkongu, którzy przynosili śmierć o każdej porze dnia i nocy, do kobiet plujących mu w twarz w imię pokoju. Zawsze i wszędzie. Wzrok ludzki przestał mu być miły.

Pił wódkę.

Zupełnie jak w owym odległym dniu, lata temu, kiedy targnięty desperacją porzucił swój mundur w dworcowym koszu.

Historia się powtarzała. Teraz znów sączył alkohol.

Niespiesznie, bo nie chciał drugi raz, jak właśnie w tamtym minionym czasie, paść w otwarte wielkodusznie ramiona libacji, ale zarazem chciał pić a pić do końca świata.

Niespiesznie, bo nie wiedział, czym innym mógłby zająć myśli i ręce - wolał, by obecna chwila trwała.

Przestało mu się wreszcie wydawać, że majaczy przed nim jeszcze jakiekolwiek zadanie do wykonania. Za to wódka zaczęła na nowo mu smakować.

Tak, przysiągłby, że ktoś mu się przyglądał.

Rozsądek podpowiadał, że nic mu nie grozi, a przezorność sugerowała nawet, iż wrażenie bycia obserwowanym to najprawdopodobniej kreacja zwichniętej psychiki.

Początkowo zwalczał więc potrzebę obejrzenia się, lecz wymuszony bezruch tylko nasilał jego wewnętrzne napięcie.

Na końcu zdecydował się odwrócić, spokojnie i z opanowaniem, rzucić okiem wkoło i zaklinać, by nikt nie dostrzegł u niego jakiegokolwiek alarmującego znaku i nie uniósł się troską. Nienawidząc pytań o swoje samopoczucie, ciągle otrzymywał je w nadmiarze. Nie potrafił stwierdzić, czym wyróżniały się jego mowa ciała, samo ciało czy mimika, że sprowadzały podobne udręki. Przeczuwał zarazem, że najpewniej nie mógłby i tak tego zmienić - ani niby srogich, krzaczastych brwi, ani postawnej sylwetki znamienitej siłą, która niekiedy zastraszała, ani przenikliwego spojrzenia człowieka doświadczonego, ani opadłych permanentnie kącików ust. Tego nie zadzierało się z siebie jak zawstydzającego munduru, nie zasłaniało rękawem czy srebrną bransoletą jak pamiątkowych tatuaży weterańskich.

Zrobił więc tylko tyle, co w jego mocy, neutralizując podobne cechy spokojem i namiastką sztucznego, pustego uśmiechu. Wówczas systematycznie otaksował pomieszczenie, aż odnalazł w odległym kąciku drobną kobietę, która w tej chwili raczyła go uwagą.

Owa nieznana persona w pierwszym odruchu odwróciła głowę niczym speszone dziecko, przyłapane na gorącym uczynku. Zaraz jednak, na miarę swojego wieku, przezwyciężyła ten odruch. Wstała od stolika i momentami kierując uważny wzrok gdzie indziej, ruszyła w jego stronę.

Z bliższej perspektywy dostrzegł u niej zaciśnięte nerwowo wargi i przyszło mu zastanawiać się, czy coś w nim samym aż tak odstręczało. Był pewien, że swojego czasu nie posiadał nieprzyjemnej aury; nawet po powrocie z Wietnamu. Kiedy się jej nabawił?

By złagodzić gorzkie, ściskające żołądek déja vu, sięgnął ku bransolecie. Kojąc się, obracał obiekt nieświadomie, jakby odmierzając kroki kobiety. Obrócił się ponadto frontem w kierunku, z którego nadchodziła, opierając plecami o blat baru.

Kobieta stanęła naprzeciw.

- Dziękuję za twoją służbę - oświadczyła, zaskakując go jeszcze bardziej, choć wydawało mu się, iż gotów jest na wszystko.

Ludzie zawsze wiedzą rzeczy, które najchętniej utrzymałoby się w tajemnicy - do tego już przywykł. Nie wiedział zaś, co odpowiedzieć - na słowa, które wielu słyszało, a on dotąd nigdy.

Nie myślał zresztą, że usłyszy i nie pożądał tego zanadto, wyrzekłszy się pewnego zamkniętego etapu swojego życia. Wietnam został za nim.

Chwila napełniła go konsternacją.

Może także odrobiną rozczarowania, że dość ładna kobieta najwyraźniej postrzegała go jako symbol narodowy; nie przystojnego mężczyznę, może nawet nie człowieka z krwi i kości.

- Dziękuję za twoje wsparcie - odrzekł cicho.

Jego myśli wyrywały się z kolein teraźniejszości, skręcały częściowo w stronę lat młodości. Zawsze podobały mu się niższe kobiety, miał słabość do szatynek, a te wymogi jego chwilowa rozmówczyni spełniała nader dobrze. Mniej w jego gust wpasowywały się brązowe oczy, lecz umiał je docenić, zwłaszcza przy umiejętnym makijażu.

Tak, ta kobieta rzeczywiście była ładna i zdawała się mieć przyjemny gust.

Cóż, nic mu było do tego. Zapił i przepił już zawczasu, za młodu, swoją nadzieję na miłość, razem ze swoim pierwszym małżeństwem. Bezdzietnym, dzięki Bogu. Nie mógł nic nikomu oferować, nawet gwarantować, że nie wskrzesi dawnego nałogu.

- Nigdy przedtem nikt mi nie dziękował - przyznał nagle. Wydało mu się przez moment, że były to ważne słowa. Że się liczyły. - Wybacz.

Zwrócił uwagę na jej ręce, ładne, manewrujące nieznacznie torebką. Powiedziałby, że raczej rozważała czy wspominała, niż się denerwowała.

- Tak, tego mogłam się spodziewać. - I ona ściszyła w pewnym stopniu głos, w harmonii z jego stonowanymi kwestiami.

Na skraju jego świadomości pojawiły się kolejno luźne myśli o konfidencji i konfesjonale. Spiskowali czy się spowiadali?

- Tak - powtórzył za nią.

Jakiej nie było to natury, coś ich łączyło. Dziwnego, tajemniczego, niejasnego.

Przełamał się. Zaproponował wspólnego drinka, w próbie wydostania się poza nienaturalną oficjalność.

Chciał się napić z ładną kobietą, do diaska, spędzić miło parę chwil, porozmawiać. Ożyć i w zamian zabić czas.

Nie miał w końcu nic do stracenia.

Zgodziła się, z wahaniem w głosie, potarłszy nerwowo najpierw policzek, potem szyję. Pojawiła się u niej nerwowość kłamczyni, lecz mężczyzna nie potrafił dostrzec ku temu powodu. Podobała mu się ryzykowna myśl, że to coś odległego, co go bezpośrednio nie dotyczyło. A stąd też mógłby przez chwilę bezkarnie - bez obrazy narody ani żadnej jednostki - być czymś na podobieństwo dawnego siebie. Żywy. Męski. Ludzki. Swój.

Podobała mu się i myśl, że w pewnym momencie jego rozmówczyni wyrwała się ze szponów złych myśli, a wówczas znalazło się w repertuarze zalotne spojrzenie kątem oka, trafiające w sedno jego duszy.

Podobało mu się, jak w miarę czasu gesty insynuujące kłamstwo ustąpiły miejsca czystej kobiecości, pewności siebie i odrobinie taktownej kokieterii. Splotła te dwie wyjątkowo ładne dłonie, swe atuty, oparła na nich podbródek. Mógł widzieć jej twarz w zdolnej ekspozycji, jak w efektownej ramce - i to również mu się podobało.

Podobał mu się kasztanowy brąz jej rozpuszczonych włosów, krótkich tak, że ledwo muskały twarz na wysokości skroni. Również uśmiech, powodujący wymowne zmarszczki, szczery mimo jej wcześniejszego zdenerwowania.

Podobało mu się, jak przyjemnie było zauważać więcej szczegółów wyglądu i jak zachowanie kobiety rzucało na nie światło. Podobało się i pochlebiało.

Podobała mu się myśl, że może trochę się jednak podobał.

Zaniepokoił go za to fakt, że umówili się na kolejne spotkanie.

Tak, zaczarowała go. Tak, poczuł swą wartość, uznaną w jej - w gruncie rzeczy - ciemnopiwnych oczach. Wahał się jednak, czy sprosta choćby namiastce życia.

Zadanie było trudne. Przestać widzieć w Madison zjawę z innego świata. Dogonić rzekomy ideał.

Trudne, lecz lepsze niż bezcelowa egzystencja.

x

Madison była zadowolona, prawie euforyczna - po spotkaniu z mężczyzną, który jej się podobał, a wydawał niedostępny. Jako weteran. Jako z pozoru posępne i zamknięte w sobie indywiduum. W rozmowie odsłonił jaśniejszą stronę. Uznała to za obiecujące oraz zachęcające.

Zrobiła pierwszy krok, wciąż jednakże czekały na nią następne trudności. Przestać widzieć w Haroldzie młodziutkiego żołnierza, którego nie zrozumiała, którym wzgardziła, którego oskarżyła i wyzwała, którego opluła. Lata temu, jako głupi podlotek. Jej błąd i okrucieństwo.

Marzyła, by przeprosić tego młodzieńca. Marzyła, by podziękować - jak dzisiaj Haroldowi, gdy sumienie podsunęło jej słowa inne niźli te uprzednio wybrane. Marzyła, by odpokutować.

Ale musiała też żyć, ze swoim małym grzechem. Wyspowiadać się z niego także przed Haroldem, gdyż rezydowała w niej ta potrzeba, ale przede wszystkim żyć.

a/n: Pierwszy raz piszę choć trochę dłuższą historię ze starszym mężczyzną w roli głównej. Romans to też nie moja dziedzina. Do odważnych świat należy. Ja w każdym razie dumny jestem, że spróbowałem. 

Gwoli wyjaśnienia, ponieważ jestem historycznym maniakiem, jednym z watków opowiadania jest kwestia weteranów wojny w Wietnamie (1957-1975). Cóż, również dlatego, że to ważny temat. Spotkali się oni z okropnym przyjęciem - wielu Bogu ducha winnych młodzieńców, których pobór wywiózł daleko od domu, było sponiewieranych jak sobaki. Jakże sympatyczny dodatek obok ciężkiego PTSD, jakie zatrważająca taktyka partyzancka Wietnamczyków z okrutną łatwością powodowała. Jak powiedział jeden z weteranów: "Ludzie byli przeciwko wojnie, więc byli przeciwko nam". Co z drugiej strony nie znaczy, że niektórzy ludzie nie popełnili najgorszych wojennych zbrodni i nie powinni zostać ukarani. 

Temat-rzeka i ciekawym polecam coś niecoś poczytać, wyrobić sobie opinię. 

I tak, żeby może wyjaśnić, początek dialogu śledzi stałą formułkę podziękowań weteranowi, która funkcjonuje w USA. Dziękuję za twoją/pańską służbę, dziękuję za twoje/pańskie wsparcie. Stałe formy, frazy.

Cóż, z premedytacją pozwoliłem sobie też zostawić parę niedopowiedzeń, dla smaczku. Mam nadzieję, że w tym nie przesadziłem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro