rozdział drugi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


"Head Over Heels"

2003

Wesele odbywało się na starej plantacji w Charleston, Północnej Karolinie. Wybudowana w 1786 roku przy rzece Ashley, Farma Grove otoczona była ponad czternastoma akrami gaju dębowego. Zaproszenia zaczęły napływać równo rok wcześniej. Nieobecność nie wchodziła w grę. Para młoda dopilnowała tego żądając oddzielnego potwierdzenia pół roku, trzy miesiące i miesiąc przed wielkim dniem. Najbliższa rodzina i przyjaciele zostali poproszeni o przybycie tydzień przed wydarzeniem i zameldowanie się w willi. Zaplanowane były różnego rodzaju rozrywki, które ogromna Farma Grove miała do zaoferowania.

Wieczór panieński, wieczór kawalerski, wieczór karaoke, wspólne gry, quizy, rodzinna rozgrywka amerykańskiego futbolu, jazda konno, zbieranie na czas muszelek na plaży, spływ kajakowy, zwiedzanie ogrodów, oraz degustacja wina.

Claire, będącej na szczycie swojej kariery, nie uśmiechało się branie całego tygodnia urlopu. Praca modelko-aktorki, a szczególnie takiej o perfekcyjnych wymiarach, oczach dwóch innych kolorów i płynnie mówiącej w trzech językach, była niezwykle wymagająca.

Po pierwszym sezonie sitcomu, w którym miała początkowo grać gościnną rolę, chcieli jej w każdej kampanii, spocie reklamowym i na wybiegu. Serial nosił tytuł "Wszystkie moje byłe" i opowiadał historię młodzieńca, który po tym jak ukochana zostawiła go przed ołtarzem, postanawia odnaleźć swoje byłe dziewczyny i dowiedzieć się od nich gdzie popełnia błąd. Claire grała Amandę, byłą dziewczynę numer trzy, lecz szybko awansowała z drugoplanowej roli i stała się ulubienicą publiczności. Choć show nie zdobywało nie wiadomo jakich wyników oglądalności, było przynajmniej pięćset osób, które o siódmej we wtorki włączały kanał siódmy i przyglądało się losom Noah, a dla ich stacji telewizyjnej to było wystarczająca liczba, by podpisać umowę na kolejne dwa sezony.

Wielkie osiągnięcie, którego nikt się po niej nie spodziewał. Wspinała się coraz wyżej i wyżej, tak, że czuła, że niedługo nie będzie w stanie przejechać przez Londyn nie widząc swojej twarzy na billboardzie. Niedopowiedzeniem by było rzec, że Claire się powodziło. Wypłata przychodziła niemalże co tydzień, w dużych kopertach i jeszcze większych czekach. Pomyślała więc, że swój przyjazd zaledwie dwa dni przed ślubem, zrekompensuje drogim prezentem, a usprawiedliwi jedenasto godzinnym lotem z Londynu i jet lagiem.*

Spencer aktualnie kompletował swoje portfolio w Nowym Orleanie. On również znajdował się na dobrej ścieżce swojej kariery, z tym wyjątkiem, że prawie nikt o nim nie słyszał, nie zapowiadało się aby znalazł się na żadnym billboardzie, nie był to jego pierwotny wybór zawodu, a czeki przychodzące raz w miesiącu pokrywały zaledwie czynsz i paliwo.

Lecz więcej nie potrzebował.

Kochał swoją pracę. Fotografował mroczne i magiczne zaułki Louisiany, przeprowadzał wywiady z tutejszymi mieszkańcami i spisywał ich inspirujące opowieści. Liczył, że po kilku miesiącach w tym malowniczym stanie, wkrótce dokończy swoją książkę fotograficzno-podróżniczą i podzieli się ze światem nowo odkrytą pasja. A dopóki się to nie stanie, będzie pracował dla lokalnej gazety, jadł najlepsze gumbo pod słońcem, miał czym jeździć, gdzie spać i kogo fotografować. Bo tak się składało, że Spencer nie wyrósł na przeciętniaka. Gdyby tylko chciał mógłby odnieść równie sukcesywną karierę w modelingu. Był wysoki, miał ciemne, niemal czarne oczy i kasztanowe, lekko kręcone włosy, które aktualnie stylizował w niezbyt dbałego mulleta. Umiał dobierać do siebie ubrania, dobrze pachniał i pomimo jego nabytej w dzieciństwie i pozostającej do dziś, niechęci do sportu, miał dobrą sylwetkę. Każdego ranka przed pracą biegał wzdłuż rzeki Missisipi. Początkowo żeby w ten sposób pozwiedzać, ale po kilku tygodniach weszło mu to w nawyk i nie umiał już żyć bez tego przypływu dopaminy w jego organizmie.

Dziewczyny same pukały do jego drzwi - dosłownie. Mieszkał niedaleko okolicznego akademika i był zaskoczony, jak wiele dziewczyn pragnęło "pomóc" mu w poszerzaniu portfolio, oraz jak wiele dziewczyn chciało poszerzyć swoje. Spencer w takich momentach nie chwalił się, że jest specem od fotografii przyrodniczej i z miłą chęcią robił portrety pięknym studentkom, które potem z miłą chęcią spędzały noc w jego kawalerce na poddaszu. Niektóre z nich czuły do Spencera coś więcej. Nie chciały pozostać przelotnym romansem i wyjść gdy wschodzi słońce. Chciały zostać dłużej, na poranną kawę, może i śniadanie w okolicznej knajpie, może nawet na kolację, lecz w życiu Spencera nie było na to przestrzeni. Chociaż z kilkoma z nich spotkał się więcej niż jeden raz, i wyszedł poza mury swojego domu, im nigdy nie udało się wejść poza mur, który chłopak zbudował wokół swojego serca. Był na etapie życia, w którym nacisk kładł na karierę i dobrą zabawę. Najdłużej spotykał się z Chloe, francuską, która przebywała w Louisianie na wymianie studenckiej. Była córką malarki i architekta. Spencera fascynowała jej tajemniczość i miłość do sztuki. Oprowadzała go po muzeach, a on zabierał ją do restauracji na degustowanie lokalnych przysmaków, a wieczorami uprawiali namiętny, pełen pasji seks. Wszystko szło naprawdę świetnie, dopóki pewnej nocy nie nazwał jej złym imieniem. Nie byle jakim, nie przypadkowym, lecz imieniem, które dawno temu wyrzucił z pamięci, i ze swoich ust.

Chloe, choć nie była monogamistką i nie oczekiwała od Spencera zbyt wiele, poczuła jakby to nie była zwykła pomyłka. Intuicja mówiła jej, że to konkretne imię dźwigało ogromne brzemię, a ona nie miała ochoty go nieść. Zrozumiała, że nie uda jej się zburzyć muru, którym Spencer się otoczył i nie chciała dłużej marnować swojego czasu. Wkrótce po tym się rozstali.

Chłopak również nie był entuzjastycznie nastawiony do zjawienia się w Charleston aż tydzień przed ślubem. Uważał to za zbędne. Niespecjalnie chciał się integrować z rodziną pana młodego - biegaczami, sportowcami i futbolistami. Chciał również uniknąć przedwczesnego spotkania z przyjaciółkami Penny, z którymi niestety w przeszłości zdarzyło mu się sypiać i nie oddzwaniać. Alkohol i dziewczyny od kilku ostatnich lat były jego ucieczką, zazwyczaj od samego siebie. Nieważne dokąd i jak daleko biegł, nieuchronnie natrafiał na samego siebie, a nieprzepracowane traumy i schematy wracały do niego z podwójną mocą.

Lecz przede wszystkim, Spencer Cohen nie miał najmniejszej ochoty spędzać aż siedmiu dni w towarzystwie Claire Bishop.

Pół roku wcześniej do skrzynek pocztowych zaproszonych gości trafiła jeszcze jedna ważna koperta, dla niektórych może i ważniejsza od samego zaproszenia. Znienawidzone i wiecznie odwlekane przez wszystkich singli pytanie – "Przybędziesz na nasz ślub z osobą towarzyszącą czy bez? Prosimy o zaznaczenie odpowiedniego okienka i odesłanie odpowiedzi pod adres zwrotny."

Spencer długo analizował co powinien zrobić. Towarzyszek mu nie brakowało, ale myśl o zabraniu przypadkowej dziewczyny na ślub swojej drogiej przyjaciółki z dzieciństwa, w swoje rodzinne strony, budziła w nim niepokój. Ta część jego była przeznaczona tylko dla niego, rodziny, przyjaciół i w dalekiej, dalekiej przyszłości, której jeszcze nie był w stanie sobie wyobrazić ani zaakceptować - dla tej wyjątkowej kobiety. Tej jedynej, której będzie chciał pokazać zakamarki swojej przeszłości i przejść się z nią szlakiem wspomnień. Niespecjalnie dobrze przedstawiała się mu również wizja bycia perfekcyjnym dżentelmenem przez cały weekend - dolewanie ponczu, wolne tańce, oddawanie swojej marynarki gdyby dziewczynie zrobiło się zimno, zbędne pytania od starych przyjaciół i picie tylko białego wina zamiast whiskey i burbona. Dodatkowo, obawiał się, że Claire nie przepuści okazji do oczerniania go w oczach jego partnerki przy każdej wolnej okazji. Postanowił zjawić się na ślubie sam.

Dla Claire wybór był oczywisty. Za żadne skarby świata nie zamierzała pojawić się na ślubie swojej przyjaciółki bez partnera. Nie widziało jej się podpieranie ścian gdy inni będą tańczyć wtuleni, przynoszenie sobie samej drinków i wręczanie ekstrawaganckiego prezentu w pojedynkę. Lecz przede wszystkim osoba towarzysząca, która nie będzie znała nikogo z gości, nieodstępująca jej przez cały weekend na krok, miała uchronić Claire przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli Spencer ośmieliłby się do niej podejść, ona wziełaby pod ramię swojego wysokiego, przystojnego towarzysza, głośno zaśmiałaby się z żartu, którego wcale nie powiedział, udałaby zakochaną, zajętą i absolutnie nie przejętą obecnością byłego przyjaciela.

Poprosiła swojego znajomego, modela - Andrew Whitemana o bycie jej chłopakiem na czterdzieści osiem godzin. Przekonała go darmowym alkoholem, przystawkami nie z tej ziemi i obietnicą, że gdy będzie już po wszystkim, wyswata go z którymś z drużb.

Życie Penny potoczyło się w zupełnie inny sposób. W przedostatniej klasie liceum do ich szkoły przeniósł się olimpijczyk z Australii. Poznali się na kółku kulinarnym, a wkrótce potem, zakochali w sobie na zabój. Choć wszyscy mówili im, że za niecały rok ich miłość się wypali, a oni rozjadą się w różne strony świata na studia, oni tylko się śmiali. Bo oto byli. Pięć lat później, wybierając porcelanę ślubną, degustując torty, wina i decydując o kolorze zaproszeń - objęci i zakochani bardziej niż kiedykolwiek.

Mieszkali w Waszyngtonie. Penny studiowała kryminalistykę, a w międzyczasie oddawała się swojej pasji, którą wciąż było gotowanie. Ben był trenerem koszykówki w obiecującej drużynie DC, i dietetykiem. Razem pracowali nad otworzeniem firmy kateringowej. Nie widzieli świata poza sobą, w możliwie najlepszy sposób. Mieli swoje oddzielne życia, ale miały się one nijak w porównaniu do tego, które stworzyli wspólnie, i które zamierzali dzielić dopóki śmierć ich nie rozłączy. Wyciągali z siebie to co najlepsze, uzupełniali się i irytująco czytali sobie w myślach. W czasach szkolnych nie dało się ich znieść. Byli podręcznikowym przykładem nieznośnej licealnej sympatii. Dokańczali za siebie zdania, nie spuszczali z siebie wzroku i nigdy, przenigdy nie przestawali trzymać się za ręce. Nawet ich imiona do siebie pasowały. Benny i Penny, na zawsze.

Taki, dla niektórych żenujący, dla innych uroczy, napis widniał na banerze powieszonym na bramie wjazdowej.

W przeddzień wielkiej uroczystości Claire czekała przy karuzeli bagażowej i walczyła z licznymi torbami, które wisiały na obu jej ramionach w poszukiwaniu telefonu, który nie przestawał dzwonić.

W końcu udało jej się go zlokalizować i zatrzymać irytujący dzwonek, lecz wieści, które usłyszała sprawiły, że zapragnęła go roztrzaskać o ziemię.

–Co to znaczy, że nie zdążyłeś? – wypuściła wszystkie rzeczy na podłogę i położyła rękę na mokrym od potu czole. – Nie możesz mi tego zrobić, Andy... – pokręciła głową zaprzeczając – Nie obchodzi mnie to! Przyleć tu następnym samolotem! – rozkazała i na tym zakończyła rozmowę, dramatycznie zatrzaskując klapkę od telefonu.

Bez pomocy nieobecnego Andrew zdjęła z taśmy swoje dwie walizki i położyła je na wózku bagażowym. Westchnęła głęboko i opierając ciężar ciała na podłużnej rączce wózka, ruszyła w stronę wyjścia.

Podeszła do recepcji z pytaniem o następny lot z Londynu. Liczyła, że poczeka tu na chłopaka i koniec końców nie będzie musiała stawić czoła ślubnemu orszakowi sama.

Penny stała otoczona kółeczkiem swoich kuzynek kiedy zza ich głów wyłoniła się sylwetka długo wyczekiwanego gościa.

–Spence! – zawołała i rzuciła się w ramiona przyjaciela.

Podniósł ją i obrócił wokół siebie, a potem złapał jej twarz w dłonie i ścisnął jej policzki, tak że spowodował że zrobiła głupią minę. Stary nawyk - pomyśleli oboje.

–Pen! – otworzył usta ze zdziwienia – Wyglądasz niesamowicie... – przelustrował ją od góry do dołu obracając ją.

Panna młoda żartobliwie pchnęła jego ramię.

-Zaczekaj aż zobaczysz mnie jutro na ceremonii! Nikt by nie uwierzył, że dziewczyna w takiej sukni, kiedyś chodziła tylko w jeansowym kombinezonie przez cały rok.

Oboje się zaśmiali, po czym Penny przyciągnęła go do siebie za szyje i znów trwali w uścisku.

–Tak się cieszę, że cię widzę... – powiedziała w jego klatkę piersiową i odsunęła się.

–Ja również – odpowiedział.

– Chociaż powinieneś tu być cztery dni temu! – walnęła go w ramię, tym razem mocniej. Bo mówiła pół żartem pół serio.

–Pen... – przechylił głowę jak zbity pies.

–Niech zgadnę... – wzięła przyjaciela pod rękę i zaczęła iść przed siebie. – Nie mogłeś się urwać z sesji zdjęciowej kalendarza Miss Akademika?

–Wiesz jak to jest. Zobowiązałem się wcześniej... – zażartował i wzruszył ramionami.

Panna młoda przewróciła oczami.

–Więc Miss Akademika nie mogła zostać twoją osobą towarzyszącą, bo...? – spytała ironicznie.

–W ten weekend pozowała do kalendarza mechanika. – zripostował.

Zaśmiali się i dziewczyna zacieśniła ich objęcie. Zauważyła, że przyjaciel oglądał się nerwowo za siebie.

–Spokojnie. Jeszcze nie przyjechała – poinformowała go.

Otworzył usta by powiedzieć "Wcale o tym nie myślałem" ale szybko zacisnął je w wąską kręskę. Nie było sensu w okłamywaniu kogoś kto znał go na wylot.

–Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? – spytała kiedy maszerowali przed siebie.

–Nie jestem pewien... – wymamrotał – Na waszych zaręczynach w Waszyngtonie?

–Tęsknisz za nią?

Zupełnie go zamurowało. Nie spodziewał się takiego pytania.

–Pen... – posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.

–No co? To normalne pytanie. – wzruszyła ramionami.

–Powołuję się na piątą poprawkę – odparł i pociągnął ją za sobą.

Westchnęła głęboko.

–Spójrz tylko na to miejsce... – zatrzymała się i ponownie wzięła oddech jakby żeby zatrzymać ten zapach na później. Spencer rozejrzał się dookoła. Otaczała ich rzeka, wierzby, dęby, równo ścięte żywopłoty i żółto pomarańczowe kwiaty porastające trawnik. Zapragnął pobiec do samochodu po swój aparat żeby uchwycić ten widok, też na potem.

Tylko, że ich życie działo się tu i teraz. Nie później.

– Nigdy nie pomyślałabym, że będę brać ślub w takim miejscu...

– Ja nigdy nie pomyślałem że w ogóle będziesz brać ślub – uniósł kącik ust do góry w oczekiwaniu na reakcję.

Przyjaciółka walnęła go w ramię po raz trzeci.

–Poważnie, Pen – spojrzał się na swoją drogą przyjaciółkę i obdarzył ją szczerym uśmiechem – Zasługujesz na to. – złapał jej dłoń - Na miłość Bena, na ślub w tak pięknym miejscu... - westchnął ze wzruszeniem - Na cudowne życie.

–I ty również! – ścisnęła jego dłonie i przytulili się ponownie.

Ich przyjaźń była silniejsza niż kilometry i czas. Nie widzieli się od kilku dobrych lat, ale gdy ich drogi schodziły się ponownie, za każdym razem było tak jakby nic się nigdy nie zmieniło.

Choć zmieniło się niemalże wszystko. To było nieuniknione. Lecz Penny zawsze myślała, że jedyną niezmienną rzeczą w jej życiu pozostanie ich przyjaźń we trójkę, że ich więź jest nierozerwalna. Nadal oboje byli w jej życiu, ale to nie było to samo. Mieli sens tylko jako całość. Ich troje kontra reszta świata. Będąc z nimi sam na sam odczuwała pewnego rodzaju pustkę. Oni zapewne też, ale nigdy by się do tego nie przyznali. Spence i Claire pałali do siebie szczerą nienawiścią. Nie pamięta kiedy ostatnio przebywali w jednym pomieszczeniu. Gdy była młodsza, wyobrażając sobie dzień swojego ślubu, widziała ich wspólny występ do "We didn't start the fire", nie usadzenie gości tak by ich stoliki były jak najdalej od siebie.

Być może zdarzy się weselny cud – pomyślała. Może upije ich do pogodzenia się. W końcu nikt nie odmówi pannie młodej.

Penny zaczęła knuć tajemny plan i postanowiła wciągnąć w niego swojego narzeczonego. Najpierw tylko musiała wyrwać go ze szponów swojej matki, która śmiała się z jego żartów tak przeraźliwie, że omal nie wypadł jej dysk.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro