rozdział piąty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


"I Hate myself for Loving You"

2003

Przechadzała się boso po rozwijającym się przed nią ogrodzie bez konkretnego celu. Co jakiś czas popijajała alkohol który trzymała w dłoni i nuciła pod nosem "Lights" Journey. Przez to ciągłe wspominanie dnia koncertu nie mogła wyrzucić melodii ze swojej głowy. Liczyła, że cisza i wino pomogą jej przeprocesować pewne fakty.

Penny bierze ślub. Lenny i Syd kupują razem mieszkanie. Misty wkrótce wyjeżdża kierować ruchem kobiet w Ekwadorze, a gdyby spojrzenia mogły zabijać to Dexter byłby seryjnym mordercą. Wiedziała, że na weselu będzie jedna osoba która jej nienawidzi, ale dwie? Powtarzała sobie, że cokolwiek Dex uroił sobie w głowie na jej temat po niej spływa. Więc dlaczego upijała się sama w lesie?

Przystanęła na chwilę, a gdy jej wzrok padł na otoczoną drzewami altankę, wiedziała już dokąd się kieruje.

Usiadła na drewnianej barierce, oparła się o framugę i pozwoliła jednej nodze opaść.

Zachodzące słońce odbijało się w tafli rzeki i malowało niebo romantycznym, pomarańczowym kolorem. Claire uwielbiała sposób w jaki woda błyszczała. I tak po środku płaczących wierzb, natłoku myśli, wspomnień, wyrzutów sumienia, presji czasu, odgłosów ptaków, ekscytacji i samotności, odnalazła ukojenie.

Dopóki podłoga nie zaskrzypiała pod naciskiem czyjegoś ciała, a błogie uczucie szybko zniknęło.

–Już uciekasz? To takie nie w twoim stylu... – ten głos przesiąknięty ironią przyprawił ją o natychmiastowy ból głowy.

A może to sprawka wina?

Dumny, pewny siebie, o głowę wyższy niż ostatnio go widziała, zarozumiały, pamiętliwy, wyprostowany Spencer stał z męskimi, nie chłopięcymi dłońmi schowanymi w kieszeniach spodni i próbował wymusić na niej reakcję.

Jak śmiał powiedzieć ten bezczelny tekst? – pomyślała. Claire dobrze wiedziała do czego się odnosi i nienawidziła go za to jeszcze bardziej. Decyzja o jakiej mówi, była najtrudniejszą do podjęcia w jej życiu. Miała całkowite prawo by uciekać. Każdy na jej miejscu uczyniłby to samo, i gdyby mogła cofnąć się w czasie, zrobiłaby to ponownie. No może z jednym małym wyjątkiem...

–Cohen...

–Poppy... – przechylił głowę na bok z uśmiechem czekając aż wybuchnie.

Nienawidziła gdy się tak do niej zwracał. Bishoppy. Poppy. Kiedyś to było urocze, teraz - protekcjonalne i uszczypliwe.

Lecz nie dała mu satysfakcji. Nie dziś. Jeszcze nie teraz. Choć wszyscy ją testują. Uśmiechnęła się najbardziej ironicznie jak zdołała i leniwie odwróciła głowę z powrotem w stronę krajobrazu.

–Więc... – cmoknął ustami i zrobił krok do przodu, gdy Claire napiła się wina.

Zaczęła czytać etykietę po francusku. Obiecała sobie, a przede wszystkim Penny, że w żaden sposób nie zepsuje uroczystości. Nie da się sprowokować. Sama też będzie stroniła od zaczepek, dyskusji, i jakichkolwiek emocji innych niż radość. Jest tu tylko i wyłącznie po to by celebrować miłość Pen i Bena, i cieszyć się ich szczęściem.

–Więc... – powtórzyła obojętnie nie odwracając wzroku od wody.

–Gdzie Adonis? Przepraszam... Andrew! – poprawił się z udawanym zakłopotaniem.

–Czemu interesujesz się moją osoba towarzyszącą? – zamiast posuwać się do rękoczynów postanowiła zabić go spojrzeniem. – Nie masz jakiejś druhny do rozczarowania?

Unikanie dyskusji długo nie potrwało, ale i tak była z siebie dumna. Starała się ze wszystkich sił, choć obrażanie siebie nawzajem mieli we krwi.

–Miałaś na myśli oczarowania? – prychnął – Aparat możesz zdjąć, ale wada wymowy pozostanie na zawsze... – wydał z roześmianych ust dźwięk "tsk", a Claire poczuła zew krwi. Chciała rozszarpać go na strzępy jak lwica broniąca swoje młode, tylko w tej metaforze jej dzieckiem, była ona sama.

Lecz miłość do Penny dziś przysłaniała nienawiść do Spencera i zamiast wgryźć się zębami w jego tętnice, uśmiechnęła się ironicznie.

–Coś go zatrzymało... – wymamrotała zbywając chłopaka. Właśnie z tego powodu potrzebowała osoby towarzyszącej. Dokładnie tego chciała uniknąć.

–Co takiego? Zdrowy rozsądek? Objawienie? Kompas moralny? – rozbawiony Spencer stanął na wprost nieprzyjaciółki i oparł się o framugę.

Claire przewróciła oczami, wzięła głęboki oddech, po czym je zamknęła.

Jestem oazą spokoju – pomyślała – Pieprzoną lilią dryfującą w stawie. – Starała się unormować oddech.


Spencer wykorzystał tę okazję by się jej przyjrzeć. Nie mógł sobie przypomnieć kiedy widział ją po raz ostatni i wywołało to w nim nieprzyjemne ukłucie. Kiedyś dzień w którym nie zobaczył się z Claire był dla niego dniem straconym, nic nie wartym. Równie dobrze mógłby się nie wydarzyć. Widywał ją codziennie, przez siedemnaście lat swojego życia, aż do dnia, w którym przestał. Teraz stał naprzeciw nieznajomej. Nieznajomej, która zna jego najmroczniejsze tajemnice i najcenniejsze sekrety.

Claire zawsze była ładna. Wszyscy jej to powtarzali. Wszystkie mamy z sąsiedztwa, łącznie z jego, zachwycały się jej nietuzinkową urodą.

"Zobaczysz, Spence, gdy pójdziecie do szkoły średniej, Claire nie będzie mogła odpędzić się od adoratorów!" - mówiły. Lecz jako dorosła kobieta była jeszcze bardziej olśniewająca niż kiedyś.

To wszystko przez te oczy. Te przeklęte, różnego koloru oczy, otoczone gęstymi czarnymi rzęsami. Był przekonany, że rozpoznałby je wszędzie, lecz teraz gdy były zamknięte, nie mógł sobie nawet przypomnieć jak wyglądały. Jej niegdyś bujne, długie, prawie zawsze związane w dwa grube warkocze włosy, teraz były krótko obcięte i wyprostowane. Sięgały do połowy szyi, a za jednym uchem miała zaczepiony na spinkę biały kwiatek, jak pozostałe druhny. Spencer uznał tę fryzurę za iście londyńską. Tak samo jak jej sukienkę. Zbyt prostą jak na nią w jego odczuciu, ale w końcu już ledwo ją znał - powtarzał sobie. Wydawała się blada. Nic dziwnego – pomyślał - W końcu w Anglii nie widywała chyba zbyt wiele słońca. Lecz zapamiętał ją jako opaloną i jakąś szczęśliwszą. Choć może po prostu już nie umie rozpoznawać jej emocji. Albo jego towarzystwo pozbawia ją uśmiechu. Zastanawiał się czemu szuka wyjaśnienia jej zachowania i czemu wciąż próbuje ją czytać. Czemu usiłuje ją zrozumieć i rozwiązać jak równanie matematyczne, zamiast po prostu widzieć ją jak człowieka. Jako przypadkowo spotkaną na swojej drodze osobę.

–Nie złamiesz mnie, Cohen. – odpowiedziała spokojnie, wyrywając go z zamyślenia – Nie tym razem... – Otworzyła gwałtownie oczy – Ładne buty – oznajmiła nagle, z udawaną uprzejmością.

Spencer spojrzał w dół na swoje wypolerowane pantofle. Dobrze wiedział, że mówiąc ten komplement chciała żeby wiedział, że miała na myśli coś zupełnie przeciwnego.

On także się zmienił. Oboje wiedzieli, że kiedyś nigdy nie założyłby takich butów. Claire nie mogła odwrócić wzroku od pseudo wąsa, który znajdował się nad jego ustami. Tak wiele wspaniałych komentarzy cisnęło się jej na język. Wszystkie zabawne, brutalne i przemyślane. Lecz musiała pamiętać o tym, że na następne czterdzieści osiem godzin ogłosiła się pacyfistką. Miał na sobie dużą, biało-błękitną koszulę i garniturowe, brązowe spodnie. Nie wiedziała, czy wygląda bardziej jak utrapiony życiem poeta czy rozpieszczony dziedzic fortuny, który mówi ze sztucznym akcentem.

Lecz nie był żadnym z nich. Był po prostu starszym o parę lat Spencerem. Tak samo przystojnym, czarującym, o wiele bardziej umięśnionym i trochę przemęczonym Spencerem, którego teraz ledwo rozpoznawała.

Ojciec Claire zawsze powtarzał jej, że chciałby go na zięcia. Na co ona zawsze odpowiadała udawanym odruchem wymiotnym.

–Wow... – potrząsnął głową z uśmiechem i głośno wzdychając, oparł się na wyprostowanych rękach o poręcz. – Rozumiem, że też dostałaś pogadankę od Penny?

Claire powstrzymała uśmiech, który próbował wkraść się jej na twarz.

Oboje wpatrywali się teraz wspólnie w zapierający dech w piersiach krajobraz, i żadne z nich nie zdawało sobie sprawy jak romantyczna jest ta scena, w której grają. Byli parą upartych, nieświadomych, zaślepionych nienawiścią i zranieniem idiotów trzymających urazę.

–Jeśli od tolerowania cię przez czterdzieści osiem godzin zależy jej wieczne szczęście i błogosławieństwo to możemy nawet odegrać Dirty Dancing na scenie. – prychnęła i wzięła łyk wina – Możemy razem sypać kwiaty, wypuszczać gołębie... – brzmiała na lekko pijaną – Rzucać ryżem, przyczepiać osiołkowi ogon, czy co tam ta szajbuska wymyśli... – pokręciła głową i zeskoczyła z poręczy.

Oboje wyobrazili sobie jak robią wspólnie te rzeczy. Wydawało się to absurdalne, ale z jakiegoś powodu lekko się uśmiechnęli i natychmiast próbowali to ukryć.

– Bo gdy będzie po wszystkim... – zrobiła krok do przodu i uniosła głowę by spojrzeć mu w oczy – A Pen i Benny zaczną swoje upragnione dopóki śmierć ich nie rozłączy... – zbliżyła się bardziej – Wsiądę do samolotu... – wyszeptała – Wyjadę na drugi koniec świata...I już nigdy więcej Cię nie zobaczę. – wyprostowała rękę ciskając na wysokość jego torsu butelką, sprawiając, że prawie zgiął się wpół gdy ją przejął. Odwróciła się na pięcie i odeszła.

Bo w tym Claire była doskonała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro