Rozdział szósty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


1995

"Dreams"

Edgar Deschamps był legendą muzyki jazzowej. Dorastał na prowincji Francji, otoczony instrumentami i dużą, uzdolnioną muzycznie rodziną. To właśnie swoim korzeniom i krewnym zawdzięczał zamiłowanie do tej dziedziny. Pierwszy instrument opanował w wieku czterech lat, a do szesnastego roku życia potrafił już perfekcyjnie grać na pianinie, trąbce, skrzypcach, gitarze, perkusji i wiolonczeli. Był na szczycie swojej kariery i zdobył miano najlepszego muzyka jazzowego ostatniej dekady. Lecz jego życie potoczyło się tak, nie inaczej, i obecnie udzielał lekcji muzyki w małej szkółce na przedmieściach Beaufort, w Południowej Karolinie. Nie było to spełnienie jego marzeń. Nigdy nie planował, że tutaj skończy. Bez żony, bez dzieci, bez kariery. Przechodził egzystencjalny kryzys i wylewał frustracje na swoich podopiecznych, którzy jego zdaniem nie mieli nawet krztyny talentu, ale przynajmniej miał dzięki temu jak opłacać rachunki.

Edgar się poddał. Stał się cyniczny i zgorzkniały, porzucił ambicje, ale przede wszystkim przestał marzyć, a to było drugą największą stratą jaką poniósł w życiu.

Dopóki w progu jego małej, nieco obskurnej salki nie stanął Spencer Cohen. Po jednej lekcji z tym nabuzowanym energią nastolatkiem, Edgar poczuł w sercu coś na podobieństwo nadziei. Czy Spencer mógłby zostać jego cudem? Jego drugą szansą? Czy będzie w stanie stworzyć z niego kolejną gwiazdę? Czy to przeznaczenie chciało by Spencer pojawił się w jego życiu i dał mu drugą szansę na muzyczne spełnienie?

Edgar opierał się łokciami o drewniane biurko stojące pod oknem. Pod nogami miało wetknięte chusteczki i podkładki pod szklanki, by pomagały mu trzymać równowagę. Zjedzone było przez termity. Zasłony wiszące w oknach miały szaro-żółty kolor. Edgarowi wydawało się, że gdy obejmował tą posadę były jeszcze białe, ale dym papierosowy i zła energia panująca w tym miejscu, działały na ich niekorzyść.

Popijał brandy zmieszaną z kawą z metalowego kubka, który trzymał w szufladzie. Wpatrywał się w dokument o rezygnacji, który przed chwilą spisał i zastanawiał się czy podejmuje właściwą decyzję. Nie widzi żadnego potencjału, w żadnym ze swoich podopiecznych. Nie lubi wracać do pustego mieszkania, a bary w Beaufort oferują kiepską selekcję bourbona. Chociaż wydawałoby się, że jako alkoholik nie ma żadnych wymagań, było wręcz przeciwnie. Nieliczne przyjemności życia Edgar uzyskiwał od kosztowania porządnego alkoholu i słuchania dobrej muzyki. W Beaufort brakowało mu obydwu.

Usłyszał pisk butów, głośniejący z każdym krokiem, aż w końcu stał się nie do wytrzymania gdy do sali wparował zdyszany nastolatek.

–Profesor Deschamps? – spytał podchodząc do niego niepewnie, kurczowo trzymając rączki od swojego plecaka.

–Nie – burknął obojętnie.

Spencer przełknął ślinę i zmarszczył brwi.

–Powiedzieli mi, że tu Pana zastanę.

–To nie ja – mruknął i odwrócił się do niego plecami.

Wziął długopis w dłoń i przyłożył go do kartki. Zamierzał złożyć podpis na rezygnacji właśnie teraz. Ten irytujący dziecięcy głos dzwoniący w jego uszach tylko popchnął go w stronę tej decyzji.

–To pan – chłopak nie ustępował.

Przewrócił oczami i rzucił długopis z powrotem na biurko.

–Skąd ta pewność? – mężczyzna prychnął.

–Kazali mi szukać siwiejącego alkoholika w kryzysie wieku.

Na te słowa Profesor podniósł się z krzesła i z impetem ruszył w kierunku Spencera z uniesionym wskazującym palcem.

–Kto niby... – nie zdążył dokonczyć bo chłopak się szeroko uśmiechnął. Edgar niechętnie przyznał przed sobą, że ten podstęp mu zaimponował. Przyjrzał się chłopakowi i pokiwał głową z aprobatą – Niezłe zagranie – pochwalił go.

–Dziękuję – uśmiechnął się dumnie po czym wystawił rękę przed siebie – Spencer Cohen – zmarszczki pojawiajace się przy uśmiechu powiększyły się – Chciałbym zapisać się do Pana na zajęcia.

Edgar przyglądał się podejrzliwie jego chudej, niemęskiej ręce i jemu samemu. Po chwili namysłu w końcu ją uścisnął.

–Cóż, Spike. Spóźniłeś się. – posłał mu sztuczny uśmiech i zabrał rękę.

–Spencer... – poprawił go cicho – Co to znaczy, że się spóźniłem?

–To znaczy, że jestem właśnie w trakcie podpisywania rezygnacji z tej iście spełniającej posady. – wyjaśnił i podszedł do biurka po swojego drinka.

Przysunął kubek w stronę chłopaka, lecz on odmówił kręcąc głową.

–Nie może Pan tego zrobić... – oznajmił Spencer i zdjął plecak z ramienia.

Edgar roześmiał się udawanym, gromkim śmiechem.

–Niby dlaczego...Spencerze? – powiedział jego imię ironicznym, protekcjonalnym tonem.

–Ponieważ... – rozsunął plecak i wyjął z niego stos kartek. Zacisnął usta, wziął oddech i podszedł do mężczyzny. Edgar zmarszczył brwi i przejął kartki z rąk chłopca. – Ponieważ, chcę zostać muzykiem i tylko Pan może mi pomóc.

Deschamps prychnął ponownie.

–Wszyscy tego chcą, a nie każdy może...

–Ja mogę – zaprotestował zanim Profesor skończył zdanie – Przekona się pan.

–Chłopcze... – westchnął i odłożył papiery na biurko – Zbierałem się do podjęcia tej decyzji od kilku dobrych miesięcy. Naprawdę myślisz, że wątły bejsbolista, który chce nauczyć się grać na gitarze by podrywać panienki przekona mnie do zmiany zdania?

Spencer uniósł brwi do góry.

–Prosze spojrzeć na kartkę – poinstruował go.

Deschamsps przewrócił oczami i leniwie wziął papier z powrotem do ręki.

–Nie jestem sportowcem, ani nie chcę podrywać żadnych dziewczyn... cóż to znaczy, chciałbym ale nie w ten sposób... i na pewno nie jestem wątły! – wyprostował się nagle, co rozbawiło Edgara – Jestem... - wziął głęboki oddech – Chcę zostać muzykiem – poprawił się – Chcę być najlepszy i... – westchnął nie mogąc opanować ekscytacji – I chcę ćwiczyć pod pańskim okiem!

–Czego nie rozu... – Spencer ponownie mu przerwał.

–Proszę spojrzeć na tą cholerną kartkę! –ton Spencera zaskoczył i jego.

Wyrwało mu się zanim zdążył przemyśleć.

Nieśmiało podszedł do pianina i usiadł na niskim krześle. Wciąż utrzymywał kontakt wzrokowy z profesorem i uśmiechnął się nieśmiało.

–Niech Pan tylko posłucha... – umiejscowił delikatnie dłonie na klawiszach – Jeśli po tym nadal będzie Pan chciał zrezygnować, to potowarzyszę Panu w drodze do dyrekcji i kupię butelkę whiskey na prezent pożegnalny.

–Kto niby sprzedałby Ci whiskey, dzieciaku... – prychnął podchodząc bliżej niego.

–Ale jeśli przekonam Pana do zmiany zdania... – odchrząknął. Nie chciał brzmieć na zdesperowanego, choć chyba było na to za późno – To weźmie mnie pan pod swoje skrzydła.

Kim niby jest ten gówniarz żeby mi rozkazywać? – pomyślał Edgar. Lecz nie mógł ukrywać, że coś w tym chłopaku wzbudziło jego zainteresowanie.

Gdy skończył grać Edgar pokiwał głową. Spencer nie potrafił wyczytać żadnej emocji z jego twarzy. Pokrywały ją nieschludny zarost i zmarszczki. Nieudolnie próbował rozszyforwać czy ta poważna mina ma oznaczać aprobatę czy pogardę. Zanim odpowiedział zaczerpnął łyka swojej kawowej brandy, cmoknął głośno ustami i wypuścił powietrze.

Stał na tyle blisko, że Spencer poczuł odór alkoholu, kawy i skręcanych papierosów. Próbował się nie skrzywić, gdy Profesor w ciszy przysunął sobie krzesło i usiadł obok niego.

–Więc jak jej na imię? – spytał nagle.

Spencer zmarszczył brwi. Nie takiej reakcji oczekiwał. # się spodziewał.

–Słucham? – spytał nieśmiało.

–Tej dziewczynie. – Deschamps uniósł brew do góry i przewrócił oczami gdy Spencer wciąż milczał – O której jest ta piosenka? – bardziej stwierdził niż zapytał. Jak gdyby zauważył coś oczywistego, czego chłopak sam o sobie nie wiedział.

–Oh, to nie... – zaczął, ale profesor mu przerwał.

–Daj spokój – ponownie cmoknął ustami. Spencera irytował ten dźwięk i następujący po nim odór. – Nie wmówisz mi, że ten kawałek nie jest o kimś wyjątkowym.

–Ta piosenka nie ma słów, skąd może Pan to wiedzieć?

–Właśnie dlatego, że nie ma słów – prychnął i gestem kazał mu się posunąć. Edgar usiadł przy pianinie i westchnął.

Powoli przyłożył palce do klawiszy, jak gdyby bał się, że go oparzą, albo porażą prądem. Spencer wyczuł z jego mowy ciała straszną niechęć do tego Bogu ducha winnemu instrumentowi, dopóki nauczyciel w końcu się nie przemógł i zaczął powoli grać melodię. Nagle jedyne co istniało między mężczyzną, a jego instrumentem to harmonia i jakiegoś dziwnego rodzaju porozumienie, że nie skrzywdzą się już oboje.

Piosenka była spokojna i kojąca, ale również wesoła i rytmiczna. Wyprostował plecy, przetarł dłońmi znoszone spodnie i spojrzał na Spencera.

–To była wiosna. - oznajmił beznamiętnym tonem i nie pozwalając chłopakowi dojść do słowa, zaczął grać dalej.

Tym razem zagrał melodię znacznie cięższą, bardziej ponurą i szybszą. W powietrzu czuć było napięcie i żal.

–A to? – spytał Edgar gdy przestał grać – Jak myślisz, co to było?

–Strata – Spencer odpowiedział pierwsze co przyszło mu na myśl.

Przestraszył się swojej reakcji i szybko zacisnął usta jak gdyby to miało cofnąć jego słowa. Lecz tak właśnie brzmiała dla niego melodia, którą zagrał profesor.

Ile razy powstrzymujemy się od powiedzenia czegoś w obawie, przed zabrzmieniem głupio? Ile razy te niewypowiedziane słowa mogły diametralnie zmienić nasze lub czyjeś życie? Czy gdyby Spencer na pytanie Edgara odpowiedział tym, co myślał, że profesor chciałby usłyszeć, ich życie potoczyłoby się tak samo? Zapewne nie. To właśnie trafne spostrzeżenie, i bezpośrednia natura Spencera sprawiły, że Edgar podjął taką, a nie inną decyzje, a przede wszystkim pierwszy raz odkąd pamięta, Edgard Deschamps uśmiechnął się.

Przyglądał się młodemu chłopakowi i wydawało mu się jakby przeglądał się w krzywym zwierciadle. Widział w nim podobieństwo swojej osoby, wiele, wiele lat temu, zanim spotkał go ten trudny los. Ledwie pamiętał taką wersję siebie. Pełną życia, z wielkimi ambicjami, zakochaną po uszy w muzyce, i dziewczynie, która sprawiała, że chce się dla niej grać. Może przebywanie w jego towarzystwie dobrze mu zrobi. Może sprawi, że przypomni sobie fragment osoby, którą kiedyś był, a może nawet odzyska tę utraconą część siebie sprzed lat. Kiedy życie było prostsze, niebo bardziej błękitne, a on nieziemsko szczęśliwy.

–Więc jak ma na imię twoja Wiosna? – spytał, a jego ton zabrzmiał nieco łagodniej.

Edgar Deschamps nie był miły. Nie wypowiadał się uprzejmie. Był człowiekiem sarkastycznym, gruboskórnym i zgorzkniałym. Choć ta ostatnia cecha, na jego korzyść, częściej była brana jako powaga. Lecz z jakiegoś powodu chłopakowi wydawało się, że uda mu się stopić ten lód.

Spencer wyprostował plecy i odchrząknął. Nie uśmiechało mu się zwierzanie temu pijanemu starcowi. Lecz tak się niestety składało, że ten pijany starzec z niekonwencjonalnymi metodami nauczania to jedyna osoba, która może stworzyć ze Spencera człowieka, którym chce się stać. Jedyna osoba, która będzie w stanie doprowadzić go tam gdzie chce być.

Wziął głęboki oddech i odpowiedział z zamkniętymi oczami.

–Claire. Ma na imię Claire.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro