rozdział trzeci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


"Smalltown Boy"

1993

Co roku mieszkańcy małego osiedla, w zapomnianej przez resztę populacji, części Południowej Karoliny organizowali grilla z okazji Czwartego lipca. Odbywał się na środku ulicy pomiędzy rzędami bliźniaczych domków, a jedyną zasadą było: przynieś to co możesz.

Przez te wszystkie lata ani jedna osoba nie zaprotestowała przeciwko stojącym na drodze, grillującym ludziom. Ponieważ po pierwsze: ulica była tak rzadko uczęszczana, że nikt nie musiał martwić się o przejeżdżające samochody, a po drugie każdy uwielbiał i celebrowal ten dzień jak własne urodziny. Penny, Claire i Spencer czekali na niego przez cały rok. Ta wspaniała tradycja łączyła ludzi każdego pochodzenia, pokolenia i kultury, a przede wszystkim dawała im poczucie przynależności. Sąsiedzka wspólnota, którą tworzyli była wolna od osądów, poglądów politycznych i zawiści. Przynajmniej do momentu gdy dorośli się nie upili. Nie mieli czego sobie zazdrościć, bo każdy niewiele miał, ale to właśnie było w tym piękne.

Znaczna większość sąsiadów pochodziła z klasy robotniczej. Oznaczało to, że na początku lat dziewięćdziesiątych w tej części stanu, nikomu się specjalnie nie powodziło, ale oznaczało również, że zawody, które wykonywali, wystarczały by zaopatrzyć ich w najpotrzebniejsze na tę okazję rzeczy.

Każdy dawał od siebie tyle ile mógł. Novakowie - Polacy mieszkający na końcu ulicy pracowali w rzeźni - dostarczali kiełbasę i mięso, które wkrótce miało stracić ważność. Ojciec Penny zawsze przynosił po kilka skrzyń mleka, Martha Fox pracująca w piekarni - bułki i brioszki. Leslie Wilson - jajka i warzywa z farmy. Vincent Helman, wraz z synami importował słodycze z Europy - przynosił gazowane napoje i przekąski. Thelma Reese - pielęgniarka - ręczniki papierowe i chusteczki, reszta sąsiedztwa dokładała się tym co miała akurat w dostatku lub co za chwilę miało stracić termin ważności.

Oczywiście co roku wszyscy dorośli najbardziej liczyli na Dereka Cohena - Ojca Spencera, który pracował w fabryce piwa. Wszyscy za wszystkich, i wszyscy za jednego. Nikt nie siedział bezczynnie. Dorośli zmieniali się w obowiązkach. Każdy miał okazję chociaż przez chwilę sprawować pieczę nad grillem. Dzieciaki nakrywali do stołów. Mamy donosiły sałatki. Wszyscy po sobie sprzątali i bawili się wspólnie aż do zachodu słońca. Dopóki nie trzęśli się z zimna, a komary nie pogryzły im całych nóg.

Matka Penny i Spencera stały w kuchni Leslie Wilson i kroiły warzywa w cienkie plastry.

–Zamierzasz mu kiedyś powiedzieć? – Louisa wróciła do konwersacji, którą wcześniej przerwały, gdy tylko Leslie poszła zabrać dodatkowe skrzynie z samochodu.

–Oszalałaś? – prychnęła i pokręciła głową – Co dobrego by to przyniosło?

Louisa Morales odłożyła nóż na blat i przyjrzała się swojej przyjaciółce. Ciężko było jej wstrzymywać się od osądu w takiej sytuacji. Ona sama miała sekrety przed swoim mężem, jak każda żona i przed swoimi dziećmi, jak każdy rodzic. To normalne. Lecz jej sekrety nie były takiej rangi. Nie ważyły nad losem całej rodziny.

–Nie sądzisz, że powinien... Powinni znać prawdę? – zacisnęła usta w wąską kreskę czekając na odpowiedź.

Agatha Cohen rozejrzała się po pomieszczeniu upewniając się, że nikt się im nie przysłuchuje.

–Chcę po prostu o tym zapomnieć, Lou – odpowiedziała nie patrząc na przyjaciółkę.

Louisa przypatrywała się jak Agatha kroi warzywa tak jakby od tego zależało jej życie.

–Nie sądzę, że kiedykolwiek będziesz w stanie – wzruszyła ramionami.

–Zejdź ze mnie, Lou! – walnęła nożem o deskę.

Louisa przechyliła głowę w bok, robiąc smutną minę.

– Może kiedyś mu powiem... – westchnęła – Im... – wzięła z powrotem nóż do ręki – Może kiedyś... Gdy będzie starszy.

Żadna z nich nie wiedziała, że Penny stoi w holu za ścianą. Weszła tylnymi drzwiami i na prośbę Kitty Wilson miała przynieść pistolety na wodę z szafy w przedsionku. Nie miała w planie ich podsłuchiwać. Chciała uczynić z mamy i cioci Agathy swoje pierwsze ofiary. Trzymała palec na spuście i czekała na odpowiedni moment by zaatakować, lecz los chciał by usłyszała tą konwersację.

Przyciskała plecy do ściany, a pistolet do piersi. Czuła się jak szpieg na tajnej misji, zbierający sekretne informacje.

–Powinien wiedzieć kto jest jego prawdziwym ojcem. – Louisa była znana z tego, że nie potrafiła wstrzymać się kiedy miała coś do powiedzenia i tym razem również tego nie zrobiła.

Pen miała zamiar pobiec do swoich przyjaciół i wszystko im od razu powtórzyć, dopóki nie usłyszała słów swojej matki, a zaraz po nich imienia biologicznego ojca Spencera. Wiedziała, że nigdy ich nie zapomni.

2003

Pokój znajdujący się na poddaszu, z tarasem wychodzącym na dziedziniec pełnił przez ten tydzień rolę backstage'u. Tutaj robiono makijaż i fryzury druhnom, matkom i samej pannie młodej. Wyglądał jak wnętrze dziupli dla ptaków. Był niemal cały drewniany. Na ścianach wisiały czarno białe fotografie uwieczniające wydarzenia, które odbywały się na plantacji na przestrzeni lat. Wieszaki z kreacjami druhen i innych gości stały w rzędach, po prawej stronie jak za kulisami pokazu mody. Po podłodze walały się pudełka na buty, szpilki, obcasy, mokasyny. Toaletki oświetlały białe żarówki, a z sufitu zwisał kryształowy żyrandol, zupełnie nie pasujący do wystroju.

Peneleope siedziała na krześle przed lustrem, a jej mama stała nad nią i od godziny próbowała okiełznać jej gęste, kręcone włosy.

–Co za druhna zjawia się dwa dni przed ślubem? – kobieta prychnęła, wsuwając córce we włosy kolejną z czterdziestu spinek.

–Nie zaczynaj...– dziewczyna pokręciła ostrzegająco głową patrząc na jej twarz w odbiciu.

–Tylko mówię... – uniosła ręce do góry w obronnym geście, ale szybko przeniosła je z powrotem na włosy bo gdy go nie trzymała, wałek który właśnie zakręciła, zaczął opadać. – W życiu bym się tego po niej nie spodziewała... – cmoknęła ustami z dezaprobatą – Po każdym innym, ale nie po naszej małej Claire.

–Cóż, nie jest już naszą małą Claire. –mruknęła, nieco zbyt pogardliwie jak na swój gust - To Clairé – powiedziała z francuskim akcentem - Najbardziej rozchwytywana modelka w LONDYNIE. – podkreśliła ostatnie słowo – Wielka Brytania, Europa, ciężka praca, inna strefa czasowa, mówi ci to coś? – uśmiechnęła się ironicznie, a matka zmrużyła oczy by skarcić w ten sposób córkę, lecz tym razem sarkazm w jej głosie, zmusił ją do lekkiego uśmiechu.

–Tak, tak... Wszystko rozumiem – mama zbyła ją machnięciem ręki – Oglądam ten jej badziewny serial co wtorek...i Claire jest jedynym co w nim dobre.

Pen nie do końca wiedziała czemu tak zawzięcie usiłowała bronić przyjaciółki. Sama miała do niej żal z powodu jej późnego przybycia. Była jej druhną. Powinna brać udział w przygotowaniach. Powinna tu teraz być. Na miejscu. Gotowa zażegnać każdy kryzys panny młodej, dolewać jej szampana gdy matka nie patrzy i mówić jej jak pięknie wygląda, w razie gdyby zapomniała.

–Poza tym... – westchnęła i obróciła się twarzą do matki. – Wiesz jak jest...– wzruszyła ramionami.

Oboje wciskali jej kit o zapracowaniu, ale dobrze wiedziała, że chcieli skrócić wspólnie spędzony czas do minimum. Nie była zaskoczona. Nie spodziewała się niczego innego. Liczyło się dla niej, że w ogóle się pojawią. Byli dorośli. Każdy z nich miał swoje życie i obowiązki, a do Charleston nikomu od dawna nie było już po drodze. Spencer czasami wracał w rodzinne strony, ale z roku na rok coraz rzadziej. Za to Claire nie pojawiła się w rodzinnym domu odkąd wyszła z niego po raz ostatni w dziewięćdziesiątym dziewiątym.

W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem, a w progu stanęła zdyszana Claire, trzymając obcasy w jednej ręce.

Nawet spocona i potargana wyglądała olśniewająco. Penny od razu zwróciła uwagę na nową fryzurę. Długie, gęste loki Claire były jej znakiem szczególnym. A jednak, stała przed nią w krótkich, wyprostowanych zawiniętych za uszy włosach, grzywka opadała jej na czoło, a po bujnej fryzurze nie było śladu. Zupełnie jak i po dawnej Claire. Szerokich szortach, koszulach ojca i czapce baseballówce. Metamorfoza Claire nie była po prostu "zrzuceniem dziecięcego tłuszczyku", które przechodzili normalni ludzie. Penny również uważała się, za ładniejszą niż jako nastolatka, lecz jej przemiana miała się nijak do transformacji przyjaciółki. Dobrze wiedziała, że jest modelką/aktorką i jej ciało niejako jest jej źródłem dochodu, ale Claire była po prostu olśniewająca. Miała naturalne, duże, szerokie usta, które ozdabiały piękne, idealnie zadbane białe zęby. Błyszczące oczy, otoczone gęstymi, perfekcyjnie wytuszowanymi rzęsami.

Wyglądała jak wizja osoby. Niemalże zbyt idealna, żeby być prawdziwa. Bo w zasadzie, to może nie była. Już nie. Penny kochała Claire jak siostrę, której nigdy nie miała, ale nie mogła zaprzeczyć, że przyjaciółka zmieniła się pod każdym względem. Jakby piękno, które kiedyś nosiła w środku i rozdawała na około wyssała i przeniosła na zewnątrz. Co oznaczało, że niestety z wewnątrz nieco go ubyło. A jednak stała przed nią. Przeszywała ją dwukolorowym wzrokiem, pełnym miłości i wzruszenia.

Miała na sobie elegancką, prostą i może odrobinę zbyt krótką jak na tę uroczystość (według matki Penny) czarną sukienkę.

–Masz dla mnie jakiś kryzys do zażegnania? – ukazała przyjaciółce szereg lśniących zębów, po czym rzuciły się sobie w ramiona.

Żadna nie chciała pierwsza przerwać uścisku. Pojednanie takie jak to niosą ze sobą pewnego rodzaju magię. Słodko gorzką nostalgię i prąd# wspomnień przeszywający ciała i pomieszczenia na wylot. Claire starała się nie popłakać. Już dawno wyrosła z okazywania uczuć przy ludziach.

No dobrze, tylko jedna łezka – pomyślała gdy zaczęła histerycznie szlochać – Tylko przy Penny. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro