Podziękowania

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cześć! Chyba tak powinnam zacząć. Pomimo, że to już moje drugie podziękowanie (albo raczej posłowie) wciąż nie jestem pewna, co powiedzieć. Jest w końcu tyle rzeczy, które chciałabym wam przekazać, ale równocześnie nie zawsze można je dobrze ubrać w słowa. Właśnie, słowa. Myślę, że dlatego nie jestem pewna, jak to wszystko przekazać, bo muszę używać tylko słów. Wiecie, chodzi mi o to, że nie widzicie, jak wyglądam, jakie emocje są na mojej twarzy i to może trochę zmieniać przekaz.

Taki problem miałam również podczas pisania tych dwóch książek, chociaż muszę przyznać, że przy drugiej było znacznie łatwiej. W głowie miałam wyobrażenie jak wygląda dana scena, jednak nie zawsze umiałam odpowiednio ją opisać. Chciałam, żebyście widzieli to, co ja i jeśli choć trochę mi się udało, to mogę być dumna.

Chcę, żeby te podziękowania wyglądały całkiem inaczej niż poprzednie. Może to nie jest dobre wytłumaczenie, ale to była moje pierwsze tak długie 'coś' i niezbyt wiedziałam, jak się pożegnać. Tym bardziej, że wtedy nie do końca mówiliśmy 'żegnaj' do bohaterów – raczej dawaliśmy im trochę przerwy, żeby wrócić do ich historii.

Wyobraźcie sobie, że siedzimy wszyscy w dużym pokoju z kominkiem. Nie wiem, jak wy, ale ja tak właśnie widzę rodzinną atmosferę. Może to przez te wszystkie amerykańskie filmy, ale w zimową noc z najbliższymi kominek jest obowiązkowy.
Siedzimy na ziemi, popijając coś ciepłego, wokół panuje rodzinna atmosfera, bo w końcu spędziliśmy ze sobą  kilka miesięcy. 

– Chciałabym wam opowiedzieć historię o tym, jak w kilka miesięcy zmieniło się moje życie – zaczęłabym. Wszyscy moglibyście zobaczyć, jak nerwowo układam się na podłodze, bo pomimo tego, że tyle razem przeżyliśmy, jestem dla was dość obcą osobą, a to sprawia, że się trochę denerwuję. Zapewne wbijałabym też paznokcie w swoje uda, ale to jednak tylko miej wyobraźnia i w nich mogę być trochę bardziej pewna siebie. 

Następnie zaczęłabym mówić o początkach tego wszystkiego. Niestety, nie mam żadnej fascynującej anegdoty, jak to jakiś mały szczegół czy objawienie nakłoniło mnie do napisania czegoś. Ja po prostu od zawsze czułam, że muszę przekazać jakąś historię. To tak jakby odkąd pamiętam było we mnie coś, co namawiało mnie to pisania. Albo inaczej: znacie to uczucie, kiedy macie jakiś obowiązek, ale właściwie nie musicie się spieszyć z jego wykonaniem? To może być projekt z deadlinem za kilka miesięcy. Niby macie dużo czasu, ale właściwie dobrze byłoby już zacząć. Przez ten cały czas coś was w środku ugniata, żebyście w  k o ń c u  to zrobili, bo niedługo już będzie za późno. Miałam tak chyba od zawsze i gdy wreszcie, jedenastego grudnia 2015 roku, usiadłam przed komputerem i zaczęłam pisać.

– Och, jeszcze coś wtrącę! – powiedziałbym szybko, podskakując lekko i wylewając swoją herbatę. – Jeśli zastanawiacie się, czemu znam tak dokładnie datę, to dlatego, że piszę od kilku lat dziennik. Zapisuję tam najważniejsze rzeczy, które zrobiłam danego dnia i swoje przemyślenia. Jeśli tego nie zrobię, mam wrażenie, że moje wspomnienia gdzieś znikną. Czasami przeraża mnie to, jak rzeczy, które wydawały się tak ważne, po pewnym czasie blakną i gdybym nie zapisała ich barwy, za jakiś czas stałyby się pozbawione kolory. Ludzki umysł to naprawdę dziwna sprawa.

Wracając do mnie z grudnia zeszłego roku, bo trochę się  zapędziłam z dygresją. Miałam wtedy piętnaście lat. Teraz ten wiek wydaję mi się odległy, jakbym niewiadomo jak dorosła przez ten rok. A może tak się naprawdę stało? Czy w tym wieku rok to niewyobrażalnie dużo i wszystko może się zmienić? Cóż, zgaduję, że nigdy się nie dowiem. Ale naprawdę, kiedy myślę o sobie sprzed roku, widzę tylko cząstkę obecnej siebie.

Żeby zrozumieć, dlaczego zaczęłam pisać i co mnie do tego nakłoniło musimy cofnąć się jeszcze dalej. Dajmy na to, wczesna jesień tego samego roku.

Powinnam chyba przynieść jakiś kalendarz albo zrobić prezentacje, bo naprawdę czuję, że ta retrospekcja może być nieco skomplikowana. 

Moje zapiski w dzienniku mówią, że już we wrześniu zaczynało 'pachnieć jesienią'. Nie wiem, jak wy, ale dla mnie pory roku mają swoje zapachy. Trudno je opisać słowami, ale może część z was, wie co mam na myśli. Ta specyficzna kumulacja danych zapachów, które trudno sobie tak nagle przypomnieć, ale gdy już się je poczuje, od razu się myśli o tej porze roku. Właściwie od zawsze byłam wrażliwa na zapachy i pamiętam  bardziej, jak pachnie dana osoba niż jej twarz, ale jestem trochę dziwna, więc wybaczcie. Może wasza jesień nie pachnie, ale w takim razie bardzo mi przykro, bo ja uwielbiam ten zapach.

Jesienią zeszłego roku, byłam inną osobą. Wiele rzeczy wydarzyło się przez wcześniejsze parę miesięcy, co jednak pominę, bo gdybym miała opowiadać całość trwałoby to zbyt długo. Takie prowadzenie dziennika ma jeden plus: orientujesz się, że problemy, które wydawały ci się tak ważne, bo jakimś czasie robią się niesamowicie błahe i kompletnie nie mają wpływu na twoje teraźniejsze życie. Zaś sprawy, na które nie zwracałeś większej uwagi okazują się decydować o swoim życiu.

Wtedy byłam nieszczęśliwa. Naprawdę, teraz czuję się dziwnie, bo nie miałam większego powodu do tego. To nie było tak, że moje życie było pasmem niepowodzeń – miałam przyjaciół, dobrze się uczyłam, byłam lubiana. Ale jednak ciągle mi coś nie pasowało i nie czułam się w pełni szczęśliwa. Pewnie każdy z was przechodził, albo i wciąż przechodzi, etap, kiedy świat jest zły i nie potrafi sobie w nim znaleźć miejsca. Ja byłam takim typem osoby parę miesięcy temu. Czułam w sobie nieustanną pustkę, której nie potrafiłam nikim ani niczym zapełnić.

Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam czytać książki. Odkąd pamiętam bardzo dużo czytałam, jednak mój gust jest dość specyficzny. Albo inaczej: rzadko kiedy czytam książki odpowiednie dla mojego wieku. Kocham pozycje nieżyjących od wielu lat autorów albo tych mniej znanych przez moich rówieśników. Nie wiem dlaczego, ale przemawia do mnie sztuka stworzona lub opowiadająca o latach przed moim urodzeniem.

Historia tym jak trafiłam na mojego ulubionego autora jest długa i nieco pogmatwana, bo początkowo wcale nie sięgnęłam po jego książki jesienią, pierwszą przeczytałam nieco wcześniej.  Byłam wtedy niezbyt świadoma jak cudownym jest autorem, więc go zarzuciłan. Cóż, teraz jak na to patrzę, to nawet dobrze, bo pewnie inaczej by się potoczyło moje życie. To zabawne, bo nawet nie zapisałam takiego faktu, że przeczytałam jego książkę. Zapisałam kupienie, ale czytanie i odczucia pominęłam, jakby w ogólnie nie miały dla mnie znaczenia, mimo że pamiętam, że ją czytałam. A może myli mnie pamięć? Mówiłam, wspomnienia to naprawdę przedziwna rzecz.

Kiedy jesienią ponownie sięgnęłam po jego twórczość, odebrałam ją całkiem inaczej. Może dlatego, że jesień to najlepsza pora roku na zrozumienie książek. Wiecie, na dworze robi się chłodniej, jest smutniej i nagle wszystkie fragmenty powieści nabierają dodatkowego sensu. Ja wtedy właśnie zakochałam się w Harukim Murakamim.

– Słyszał ktoś o nim? – zapytałabym się, bo właściwie mało osób w naszym wieku go zna, a co dopiero czyta. Popatrzyłabym, kto nieśmiało się zgłasza, kto pewnie podnosi dłoń, a kto jeszcze stara się patrzeć w bok, ignorując kłopotliwe pytanie. Ale zapewniam was, że nie ma się czego wstydzić, bo ja o mały włos, a zapomniałabym o nim i książka piętrzyłaby się na półce wsród innych, które mnie nie interesują.

Haruki Murakami, a właściwie postać jednej z jego książek, powiedziała:

Dla pewnego rodzaju ludzi miłość zaczyna się od czegoś zupełnie drobnego, od głupstwa. Albo nie zaczyna się wcale.

I to jest zdanie klucz. Zapisałam ten cytat w dzienniku i wam też radzę go zapamietać lub gdzieś napisać (pamiętajcie, pamięć jest ulotna), bo to ważne przesłanie. Bo tak naprawdę rzadko kiedy jakiekolwiek uczucie zaczyna się od czegoś spektakularnego.  To nie tak, że wasz ukochany uratuje was przed wpadnięciem pod samochód, wyciągnie z płonącego domu czy przejedzie całe miasto, bo na przystanku samochodowym zostawiłaś rękawiczkę, a on wcześniej nie miał odwagi powiedzieć ci, że przepięknie wyglądasz w tym płaszczu i dopiero gdy twój autobus odjechał, zorientował się, że wraz z nim stracił miłość życia. (Przy okazji, to naprawdę dobre pomysły na opowiadania). Prawdziwie uczucie zaczyna się zawsze od małych rzeczy. Powolnego poznawania siebie, zwracania uwagi na takie szczegóły jak sposób w jaki dana osoba marszy nos, gdy nie wie, co powiedzieć, czy chichocze, kiedy jest zdenerwowana. Głupstwa, takie jak dziwne nawyki czy to, że znacie tekst tej samej piosenki na pamięć. Nieważne czy to rockowa ballada czy najnowszy singiel Katy Perry. To drobnostki, które sprawiają, że kogoś kochasz. Zakochanie się tak naprawdę nigdy nie należy do nas i może denerwowałoby, gdyby ktoś inny mówił wyższym głosem, gdy jest szczęśliwy, ale u tej jednej osoby uważacie to za cudownie słodki nawyk.

To właśnie przesłanie towarzyszy mi przy pisaniu. Drobnostki. Tylko one mają prawdziwą wartość. Dlatego właśnie starałam się skupiać na tych małych elementach i momentami rozpisywać je do przesady. Bo to  sprawia, że historia robi się bardziej wiarygodna. Można powiedzieć, że jest prawdziwa i ciekawa właśnie przez jej bycie oczywistą. Bohaterowie wydają się być realni i właśnie dlatego, tak przeżywaliście wszystko, co się u nich działo. Ma się wtedy wrażenie, że to wcale nie są wymyśleni ludzie, tylko realne postacie, które ma się przyjemność śledzić. 

Dzień, w którym zaczęłam pisać, był kopią innych dni. Takie miałam przez dłuższy czas wrażenie w życiu, że wszystko jest takie same. To dnie tego rodzaju, że jeśli nie zrobi się czegoś nieodwracalnego, specyficznego można go bez trudu pomylić z pozostałymi. Ja zaczęłam  pisać, dlatego zawsze będzie różnił się czymś szczególnym. 

I teraz wspomnę o czymś, co już miałam okazję wam powiedzieć po pierwszej części, ale to posłowie dla całej serii, więc się powtórzę. Niektóre historie po prostu gdzieś tam są, a zadaniem pisarza, w tym przypadku kogoś na wzór pisarza, czyli moim, jest je spisać. Mimo że zdaję sobie sprawę, że sama wymyśliłam te postacie i wydarzenia, to jednak wciąż mam wrażenie, że byłam tylko pośrednikiem. Dlatego momentami historia pisała się sama i szła w zupełnie innym kierunku niż chciałam.

– Pamiętacie ten prom, na którym Kate dowiedziała się, że jest w ciąży? – upewniłabym się. Mój ton głosu wskazywałaby, jakbym mówiła o realnym wydarzeniu, bo po tylu miesiącach pracy za bardzo przyzwyczaiłam się do bohaterów, żeby tak nagle ich spłaszczyć. – Totalnie nie zaplanowany, leżałam w łożku i uznałam, że mogłoby być zabawnie. W międzyczasie musiałam zmieniać parę rzeczy, żeby pasowały merytorycznie, ale w końcu stworzyłam rozdział, który przypadł wam do gustu.

Teraz zapewne spojrzałbym na was wszyskich, dokładnie starając sie zapamietać każdego. Tak, żeby wiedzieć, kto towarzyszył mi w mojej przygodzie. Nieważne, kiedy zaczęliście czytać, mówię też o osobach, które wzięły się za to po zakończeniu publikacji. W takim razie, przepraszam, że nie odpowiadałam wam na komentarze, ale najcześciej robiłam to tylko z bieżącym rozdziałem, ewentualnie poprzednim. Wiecie, gdybym musiała wracać nagle do 16 rozdziału WITS, to traciłabym trochę czasu, a poza tym, niezbyt pamietam, co się działo dwa rozdziały do tyłu, co dopiero kilkanaście. Mam nadzieję, że nie czujecie się pominięci i smutni, bo ta notka jest i tak do wszystkich czytelników.

Przyznam, że tych najbardziej aktywnych komentatorów zaczynałam już traktować jak bliskie mi osoby, a potem zorientowałam się, że często nawet nie znam ich imienia. To trochę smutne, bo sprawia, że czuję taką specyficzną pustkę. Boję się, że po zakończeniu publikacji nie będziemy mieli okazji porozmawiać.

Uwielbiam też to, że większość  z was zwracało się do mnie po imieniu czy przezwisku, dzięki czemu czułam się pewniej. Bo w pewnym sensie traktowaliście mnie jak swoją koleżankę, pisaliście do mnie, opowiadaliście o swoim dniu, gdy was o to prosiłam. To wszystko było niesamowicie miłe i sprawiało, że stworzyliśmy taką małą społeczność.

Wszyscy tak bardzo mi pomogliście, bo dzięki mogłam się rozwijać. Oczywiście pisałam też dla siebie, co widać po tym, że często wam się nie podobały, pod względem wydarzeń w nich zawartych. Raczej jest to widoczne w pierwszej części, gdzie niektórzy stawali się bardzo nerwowi, gdy robiłam jakąś dramę. W LAY zauważyłam zaś, że podchodziliście do wszystkiego, co się działo z pewnym dystansem.  Może to dlatego, że dorośliście, może przestaliście się tak interesować historią, ale ja wolę myśleć, że po prostu mi zaufaliście. To miłe, kiedy uzmysławiam sobie, że bardzo możliwe, że chociaż część z was w czasie czytania starała się być spokojna, bo poznała mnie na tyle dobrze, że wiedziała, że nie jestem aż tak problematyczna. No i to, że każda rzecz w LAY, nawet drobnostka, była ważna.

Och, wracając do drobnostek: powiem tylko, że uwielbiam rozdział o Lederhosen. Wiem, że wiele z was, nawet do teraz, uważa go za zbyteczny, bo przecież można była skrócić tę opowieść do krótkiego opisu. Ja zaś wolę myśleć, że gdybym nie skupiła się tak na tym szczególe, żałowałabym, bo jest naprawdę ważny. Pomyślcie sobie, ile rzeczy stało się przez te szorty! Gdyby nie one, rodzice Kate by się nie rozwiedli, więc ona nie zamieszkałaby z rodzinnym mieście chłopców. Nigdy by się nie poznali, a brak Cat zmieniłby naprawdę dużo. Dodatkowo, gdyby zaś Kate nie poznała tej historii, nie wybaczyłaby tacie, czyli nie spotkałaby się z nim w stanach, nie zrozumiała, że kocha Nialla,  a Zayn prawdopodobnie zrobiłby coś głupiego z Chrisem. Dziękujcie Lederhosen.

– No i cóż, chyba czas na podziękowania – powiedziałabym niepewnie, bo zobaczyłabym, że o ścianę opierają się moje przyjaciółki. Ań zapewne znudzona wskazywałaby na zegarek, a Zuzia ostentacyjnie ziewała, żeby pokazać mi, że powoli robię się już nudna. Ich wzrok mówiłby coś w rodzaju 'Pauls, zgubiłaś nie tylko mózg, ale też poczucie czasu'.

Nie wiem, czemu się z wami przyjaźnie, mówię telepatycznie, ale one wiedzą, że żartuję, bo je kocham.

Chciałabym wam wszystkim podziękować, że byliście tutaj ze mną. Mam wrażenie, że większość rzeczy już zdążyłam powiedzieć, dlatego zostało mi tylko zwyczajne dziękuję.  Dzięki wam poczułam się kimś ważnym. Momentami mam wrażenie, że gdyby nie te cudowne komentarze to naprawdę czułabym się jeszcze gorzej. Nie ukrywam, że ostatnie miesiące były dla mnie trudne i mam wrażenie, że bez waszych słów trudno by było mi funkcjonować. Cudownie doceniliście moją pracę włożoną w pisanie, momentami mnie nienawidziliście, innym razem kochaliście, ale o to właśnie chodziło. Chciałam wzbudzić w was emocję i to właśnie mi się udało.

Dodatkowo to, że wielu z was odpowiada mój styl pisania jest niewyobrażalnie fantastyczne. Jestem amatorką, w końcu mam jedynie 16 lat (15 jak zaczynałam pisać WITS) i za każdym razem, gdy ktoś mi pisał, że idealnie coś ubrałam w słowa, miałam wrażenie, że się rozkleję.

Dzięki wam poczułam się potrzebna i wiem, że nigdy wam się za to nie odziedziczę. To najlepszy dar jaki moglibyście mi dać. Jeszcze raz, dziękuję.

Następnie przeszłabym do jednostek takich jak Ań, którą niektórzy z was mogą kojarzyć jako Chatsaim . Moja przyjaciółka i do pewnego czasu też moja beta. Dziękuję bardzo, że jesteś!

Uśmiechnęłabym się do niej, próbując puścić oczko, ale by mi nie wyszło, więc ona zaczęłaby się śmiać. Spadaj pedale.

Następnie dziękuję Zuzi stylinson--girl, która praktycznie od początku ze mną była i dotrwała do końca. Czytała finał WITS w czasie gorączki, przeżywała niesamowicie tę całą historię. Przy okazji, przepraszam, że czasami trochę śmieszkowałyśmy z Ań i wprowadzałyśmy ją w błąd, że ktoś umrze.  

Następnie wstałabym spokojnie, zapewne przewracając coś po drodze, żeby przytulić każdego z osobna. Jeśli część z was czułaby się z tym niekomfortowo, to nie martwcie się, do niczego nie zmuszam. Ale myślę, że taka bliskość byłaby miła, bo naprawdę  dużo ze sobą przeżyliśmy.
Na koniec przytuliłabym Ań i Zuzię. To trochę specyficzne, bo obie są ode mnie wyższe i czuję się od nich dużo młodsza i trochę mnie to przytłacza.

Ta historia się zakończyła. Dam wam jeszcze dodatek świąteczny, ale ostrzegam, że raczej nie zmieni fabuły. Po prostu zawsze chciałam coś takiego napisać i być może trochę trudno rozstać mi się z bohaterami. Nie oceniajcie.

Nie znaczy to oczywiście, że kończę z pisaniem. Dajcie mi trochę odpocząć i obiecuje, że niedługo z czymś wrócę. Nie wiem, czy będzie to lepsze czy gorsze od tych dwóch części. Niezależnie od tego, WITS i LAY na zawsze pozostaną w moim sercu, jako pierwsze tak długie książki. Nie jestem pewna, czy mogę je tak nazywać, ale wielu z was właśnie to robiło, więc czemu nie, prawda?

Jeśli chodzi o liczby, to LAY miało prawie 165 tysięcy słów. To o jakieś 50 tysięcy więcej nic pierwsza część!
Po w sumie około 280 tysiącach słów, 74 rozdziałach i dziesięciu miesiącach nareszcie możemy powiedzieć 'Do widzenia' bohaterom. A ja dziękuje im, że dzięki nim mogłam odkryć siebie. Każdy z nich miał jakąś moją cechę i w niektórych sytuacjach stawałam się Harrym czy Kate. Uratowaliście mnie, moi drodzy, a wasza historia została spisana. Dziękuję.  

No cóż każdy z was ma zapewne do opowiedzenia wiele własnych historii, więc jeśli chcecie się nimi podzielić ze mną – śmiało.

Zachęcam was także do napisania w komentarzu, kiedy i jak trafiliście na to ff oraz wasze ulubione momenty w obu częściach.

Kocham was i do zobaczenia niedługo!

Pauls xx

***
Na koniec, skopiuje jeszcze prośbę z poprzedniego rozdziału!!!
Jeśli macie jakieś pytania do bohaterów, zadajcie je tutaj lub pod podziękowaniami. Mam zamiar zrobić to tak, że wplotę odpowiedzi w fabułę. Możecie pytać naprawdę o wszystko, co was ciekawi. Nieważne czy to wydaje się błahe czy poważne. Odpowiem na każde z pytań, niezależnie czy to kolor bokserek Harry'ego czy informacja, co się stało z Lukiem i Michaelem. Jedyne zastrzeżenie jest takie, że chronologicznie dodatek ma miejsce przed epilogiem – jest to grudzień tego samego roku, co Zayn i Liam brali ślub.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro