Rozdział 1 - Bellamy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


     Minęły już cztery miesiące, odkąd Clarke odeszła.

     Początkowo próbowałem ją odnaleźć; poprosiłem nawet Indrę, aby popytała, czy ktoś z Polis nie wie, gdzie może się znajdować – w końca mogła zaszyć się u nich. Gdy to nie dało żadnych rezultatów, wyruszyłem do lasu i szukałem jej na własną rękę, jednak trwało to zaledwie kilka dni, ponieważ potem po prostu odpuściłem.

    Clarke nie chciała zostać znaleziona.

     Nie mogłem wybaczyć jej odejścia bez jakiegokolwiek słowa wytłumaczenia. Wprawdzie Monty przekazał mi wiadomość od niej, ale to nie to samo, co rozmowa twarzą w twarz. Gdybym tylko wiedział co planuje, podczas powrotu do obozu nie odstąpiłbym jej chociażby na krok, a gdyby próbowała odejść, przekonałbym ją do zostania. Ewentualnie zaciągnąłbym ją siłą do środka i przywiązał do pierwszego lepszego słupa. Pewnie by mnie znienawidziła, ale miałby pewność, że żyje.

     To prawda, Clarke była najsilniejszą osobą jaką znałem. Musiałem przyznać, że psychicznie silniejszą nawet ode mnie. Nigdy się nie załamywała, radziła sobie z najgorszymi problemami. Gdy coś szło nie po jej myśli, po prostu podnosiła głowę do góry i szła przed siebie, nie oglądając się za siebie, nie patrząc w przeszłość. Nie martwiłem o nią dlatego, ponieważ byłem pewien, że po jakimś czasie poradzi sobie po tym, co stało się w Mount Weather i przezwycięży wyrzuty sumienia. Po jej odejściu żałowałem, że po tej rzezi nie podszedłem do niej i po prostu jej nie przytuliłem, tak zwyczajnie – bez zbędnych słów. Potrzebowała kogoś, ale była zbyt dumna, aby przyznać się do tej słabości.

     - Cholerna Clarke – warknąłem cicho do siebie, rzucając kamieniem w jedno z drzew.

     Miller spojrzał na mnie zdziwiony.

     - Ej, stary. Wszystko w porządku?

     - W jak najlepszym – westchnąłem.

     Że też musiałem sobie o niej przypomnieć akurat w takim momencie.

     Razem z kilkoma innymi osobami z setki byliśmy na zwiadzie w Sektorze Siódmym. Wyruszyliśmy ja, Octavia, Miller, Harper, Monty, Drake i Bob - chłopcy ze stacji rolniczej, którą udało nam się odnaleźć dwa tygodnie wcześniej na jednym ze zwiadów - oraz Jasper, choć szczerze mówiąc nie byłem pewny, czy dobrym pomysłem jest to, aby wyruszał z nami. Od czasu całej tej akcji w Mount Weather zmienił się nie do poznania i bałem się, że może zrobić coś głupiego. Całe szczęście do tej pory zachowywał się wystarczająco normalnie, abym nie musiał się bać, że w razie niebezpieczeństwa nie zaryzykuje pewnej śmierci.

     Harper wraz z Monty'm szli z przodu, cały czas żartując i przekomarzając się, zaraz za nimi Miller rozmawiał z Drake'iem i Bob'em o tym, jak radzili sobie po przylocie na ziemię i rzezi zorganizowanej na nich przez Ludzi Lodu, natomiast obok nich na koniu jechała Octavia, która co jakiś czas rzucała jakiś komentarz, jednak była mocno skupiona na drodze. Jasper szedł bardziej z boku, podziwiając otaczającą nas naturę. Ja zamykałem cały ten pochód, rozglądając się dookoła z karabinem w rękach. Wydaje mi się, że ja oraz moja siostra najbardziej przykładaliśmy się do całego zwiadu; reszta jakby była pewna, że nikogo nie spotkamy.

     Szliśmy już około dwóch kilometrów, po drodze nie spotykając nikogo. Właśnie wtedy zauważyłem jak Miller zwalnia i zrównuje się ze mną. Popatrzyłem na niego wyczekująco, jednak mimo tych kilkunastu sekund nie odezwał się do mnie ani słowem.

     - Miller? – zapytałem, a gdy spojrzał w moją stronę, uniosłem brwi do góry. – O co chodzi?

     - O nic – odrzekł, wracając do rozglądania się po otwartym terenie. – Po prostu...nigdy nie rozmawiałem z tobą o Clarke, a widzę, że nadal nie możesz sobie poradzić z jej odejściem. Wiem, że zanim odeszła bardzo się zaprzyjaźniliście i....

     - Widać nie byliśmy wystarczająco blisko, skoro opuściła mnie bez słowa – przerwałem mu. – Nieważne. Wszystko w porządku.

     Nie chciałem kontynuować tej rozmowy.

     Dokładnie w tym samym momencie po swojej prawej stronie zdołałem zauważyć strzałę zmierzającą w moją stronę. Zdołałem się uchylić, jednak Bob nie miał takiego szczęścia; drugi grot trafił chłopaka, zanim ten zorientował się w sytuacji. Drake jęknął głośno widząc, jak jego przyjaciel osuwa się na ziemię. Zanim Ziemianie zdołali posłać w nasza stronę kolejną serię strzał, dzięki białym twarzom mężczyzn zorientowałem się, że mamy do czynienia z Ludźmi Lodu.

     - To Azgeda! – krzyknąłem do reszty, po czym posłaliśmy grad kul w stronę trzech mężczyzn.

     Cała ta potyczka trwała jedynie kilka sekund, ponieważ jeszcze nikt nigdy nie wygrał z uzbrojoną po pachy grupą nastolatków, która została zmuszona do zabijania już w czasie pierwszych dni na Ziemi. Dwóch mężczyzn zginęło od kul, natomiast trzeciego zabiła Octavia, rzucając w jego stronę swój miecz. Oprócz Bob'a ucierpiał jedynie Monty, którego jedna ze strzał drasnęła w nogę, jednak nie było to nic poważnego. Mimo to postanowiliśmy nie ryzykować kolejnego spotkania z Ludźmi Lodu i wrócić do obozu.

     Podszedłem do ciała Bob'a. Wyjąłem mu z rąk karabin, a z kabury przy pasku Browling'a hi-power – nawet nie wiem, skąd u chłopaka ze stacji rolniczej belgijski półautomat. Chwilę później poprosiłem Millera, aby pomógł mi położyć jego ciało na koniu; uzgodniliśmy, że jeżeli będzie taka szansa i nie zaistnieje bezpośrednie niebezpieczeństwo, zabieramy ciała naszych do Arkadii, aby to właśnie tam ich pochować. Początkowo zastanawiałem się, czy nie lepiej na koniu posadzić Monty'ego, jednak ten powiedział, że czuje się w porządku i bez problemu da radę iść o własnych siłach.

     Gdy ruszyliśmy w stronę auta, wyjąłem przypiętą do paska krótkofalówkę.

     - Tu wóz pierwszy, odbiór – odezwałem się.

     Na odpowiedź Kane'a czekałem zaledwie kilka sekund.

     - Tu Arkadia, mów – rozkazał.

     - Zostaliśmy zaatakowani w Siódmym Sektorze przez trzech mężczyzn z Azgedy. Walters nie żyje, Green został draśnięty. Kończymy obchód i wracamy do obozu.

     - Gdzie jesteście?

     - Jakieś pięć kilometrów od granicy Sektora, gdzie zostawiliśmy samochód. Pojawimy się w Arkadii w ciągu dwóch godzin.

     - Nawet dobrze się składa – oznajmił Kane. – Jest u nas Indra i ma bardzo ciekawe informacje. Myślę, że będziesz tym zainteresowany.

     - O co chodzi?

     - Jak wrócisz to wszystko ci wyjaśni.

     - Jasne, bez odbioru.

     Przez chwilę zastanawiałem się, czego może dotyczyć ta informacja, jednak zaraz przypomniałem sobie o sytuacji sprzed kilku minut. Wyrzucałem sobie to, że nie zauważyłem ludzi Azgedy, ponieważ za bardzo zaangażowałem się w rozmowę z Millerem na temat Clarke. Sprawiło to, że zacząłem się zbytnio zastanawiać nad jej odejściem i tym, co robiła w tamtym momencie – o ile w ogóle żyła – zamiast skupić się na patrolowaniu terenu. Moja chwila nieuwagi biednego chłopaka kosztowała życie. Monty natomiast miał niesamowite szczęście, ponieważ wystarczyło kilka centymetrów w lewo, a grot przebiłby tętnicę w udzie, co zapewne spowodowałoby zgon. Wprawdzie nie znałem się na medycynie zbyt dobrze, ale z takich rzeczy zdawałem sobie sprawę.

     Tym razem, w drodze powrotnej, bardziej skupiłem się terenie dookoła mnie. Nie miałem zbytniej ochoty na ponowne bliskie spotkanie w Ludźmi Lodu, a tym bardziej, aby kolejna osoba zginęła, dlatego w razie zauważenia któregoś z nich miałem zamiar zabijać bez ostrzeżenia. Kane nie pochwalał takiego zachowania („Zabijaj jedynie wtedy, gdy zostaniesz zaatakowany!") ale nie było go wtedy z nami, prawda?

     Gdy dotarliśmy do samochodu, pomogłem włożyć ciało na tył Rover'a, po czym Harper nakryła go jakimś kocem wygrzebanym spod siedzenia. Sam już ruszałem, aby zająć miejsce kierowcy, gdy zauważyłem Octavię wracającą w stronę lasu.

     - Hej, O.! – zawołałem. – Gdzie ty się wybierasz?

     Z wielkim ociąganiem odwróciła lekko głowę w moją stronę.

     - Dokończyć zwiad – odrzekła bez ogródek. – Normalnie, spędzilibyśmy w lesie jeszcze jakieś cztery godziny, dlatego mam zamiar to dokończyć. Przyjechałam tu tylko po to, aby odwieść ciało tego chłopaka.

     - Nie ma mowy – zabroniłem jej, a gdy próbowała odjechać, złapałem ją za nadgarstek.

     - Nie będziesz mi rozkazywać – warknęła, usiłując wyrwać rękę z mojego uścisku.

     - Indra jest w Arkadii – palnąłem bez namysłu.

     Byłem pewien, że ta informacja przekona Octavię do powrotu do obozu. Ostatnimi czasy kobieta nie pojawiała się u nas, ponieważ Komandor powierzyła jej jakąś wyprawę. Trwała około dwóch tygodni, a w tym czasie moja siostra nie miała żadnego kontaktu ze swoją mentorką.

     - Skąd wiesz? – zapytała wątpliwie.

     - Jakąś godzinę temu rozmawiałem z Kane'm przez krótkofalówkę. Nie chciałabyś się z nią zobaczyć?

     Octavia przez chwilę rozważała moją propozycję, była niepewna. Wiedziała jednak, że nie kłamię, bo gdybyśmy wrócili do obozu, a moje małe oszustwo wyszłoby na jaw, wściekłaby się i tym bardziej pojechała na zwiad – nawet i na całą noc. Zupełnie, jakby starała się robić wszystko, aby mnie zdenerwować. Nie wiem po kim odziedziczyła taki wojowniczy charakter, ale ja na pewno nie mam z tym nic wspólnego.

     - Dobra, pojadę przodem – odparła w końcu.

     Kiwnąłem głową na zgodę i wsiadłem do samochodu.

     Droga powrotna zajęła nam – tak jak przewidywałem – jakieś pół godziny, plus ponad godzina wcześniejszego błądzenia przez las. Każdy poszedł w swoją stronę; Harper odprowadziła rannego Monty'ego do kliniki, Miller zaproponował, nadal jęczącemu po śmierci przyjaciela, Drake'owi zjedzenie czegoś w stołówce, natomiast Jasper poszedł pić – żadna nowość. Octavia szybko odstawiła konia na miejsce, podczas gdy ja parkowałem Rover'a, po czym ruszyliśmy do Sali Obrad, gdzie, prawdopodobnie, powinniśmy spotkać pożądane przez nas osoby. Tak, jak myślałem – byli tam.

      Octavia od razu przywitała się z Indrą, natomiast Kane zapytał mnie, jak czuje się Monty. Uspokoiłem go mówiąc, że chłopak został jedynie draśnięty, ponieważ nie chciałem zbytnio roztrząsać tematu. Wolałem dowiedzieć się, w jakiej sprawie Indra postanowiła przybyć do Arkadii.

     - No więc? – zapytałem w końcu. – O co chodzi?

     - Chodzi o Clarke – powiedział Kane.

     Spojrzałem niepewnie na Octavię, po czym z powrotem zwróciłem się do mężczyzny.

     - Co z nią?

     - Polują na nią – odezwała się Indra.

     - Kto?

     - Wszyscy.

     Nic nie zrozumiałem z tego, co powiedziała. Clarke była zwykłą dziewczyną, która, owszem potrafiła komuś zaleźć za skórę, ale nie na tyle, aby próbować ją zamordować. Zastanawiałem się, co takiego zrobiła w ciągu tych miesięcy, co skusiło Ziemian do polowania na nią. Już chciałem zadać to pytanie, jednak moja siostra wyprzedziła mnie.

     - Dlaczego?

     - Clarke jest symbolem śmierci. Zwą ją Wanhedą, Komandor Śmierci. Moi ludzie wierzą, że gdy kogoś zabijesz, przejmiesz jego moc. Rzeź w Mount Weather spowodowała, że jest ona uznawana za wszechmocną istotę, a zabicie pozwoli mordercy zapanować nad śmiercią.

     - Przecież to tylko dziewczyna – prychnąłem.

     - Nie dla Ziemian. Jeśli królowa Ludzi Lodu zdoła ją zabić, uwierzy w to, że ma szanse pokonać Komandor z mocą Wanhedy. Wtedy zaatakuje Hedę, a ja nie mogę na to pozwolić.

     Westchnąłem i jedną ręką podparłem się z boku, natomiast drugą dłonią przejechałem po twarzy. Po czterech miesiącach mogła byś gdziekolwiek, a znalezienie jej utrudniały możliwe bliskie spotkania z Ziemianami. Z dwunastoma klanami mieliśmy szansę sobie poradzić dzięki towarzystwu Indry, jednak gorzej z Azgedą.

     Pokręciłem głową i już miałem powiedzieć, że odszukanie Clarke będzie trudne, kiedy odezwał się Kane:

     - W takim razie musimy ją odnaleźć przed nimi.


***


     - Gdzie zaczynamy poszukiwania? – zapytałem.

     Jechaliśmy wraz z Kane'm, Indrą oraz Octavią przez las naszym Rover'em. Monty chciał jechać z nami, jednak Harper wybiła mu ten pomysł z głowy, natomiast Kane postanowił nic nie mówić Abby w obawie, że może spanikować – w końcu jej córka stała się obiektem pożądania morderców. Powiedzieliśmy jej, że wyruszamy na zwyczajny zwiad, a ona nie dociekała. Możliwe, że wiedziała o naszym kłamstwie, jednak wolała się nie mieszać i pozwolić nam jechać.

     - Kilka dni temu widziano ją niedaleko Polis, gdy próbowała kupić jakieś ubrania w punkcie handlowym, poznał ją jeden z moich ludzi – powiedziała Indra. – Myślę, że powinniśmy przeszukać teren w pobliżu.

     Jechaliśmy ponad pół godziny, podczas gdy Indra wymieniała miejsca, które powinniśmy odwiedzić. Nie było ich zbyt wiele, jednak mieliśmy chociaż jakiś punkt zaczepienia; nie musieliśmy błądzić bez celu po całym lesie.

     Chciałem całym sercem ją odnaleźć i przekonać się na własne oczy, że żyje i nic jej nie jest. Nie miałem z nią żadnej styczności przez kilka miesięcy, dlatego zastanawiałem się jak wygląda i czy się zmieniła. Jednak z drugiej strony bałem się, że mimo wszystko nie będzie chciała z nami wrócić do obozu. Nie miałem najmniejszej ochoty przechodzić przez to po raz drugi; rozstawać się z nią i zastanawiać się czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę.

     Na miejsce dojechaliśmy dość szybko. Mężczyzna z punkcie handlowym powiedział, że przychodziła do niego dość często sprzedając ciała zwierząt różnej rasy – począwszy od królików, a kończąc na jeleniach czy nawet pumach. Nie wiedział, gdzie dokładnie można było ją znaleźć, jednak podobno miała swoje obozowisko niedaleko, w lesie. Postanowiliśmy je znaleźć, a ponieważ byłem bardzo zdesperowany, udało mi się je namierzyć około pięciu mil od Polis jakąś godzinę później.

     Wyglądało dość zwyczajnie: palenisko, sznurek przewiązany między drzewami, na którym zapewne suszyła ubrania, szałas z gałęzi. W jego środku znalazłem kilka rozrzuconych ubrań oraz futro, zapewne z niedźwiedzia. Nie mogłem uwierzyć, że te wszystkie rzeczy należały do niej; czułem się, jakby wszedł do obozu jakiegoś Ziemianina.

     W pewnej chwili usłyszałem głos Octavii:

     - Ej, chodźcie tu! – krzyknęła.

     Wyszedłem z szałasu i podążyłem w stronę siostry, która stała przy drzewie kilkanaście metrów dalej. Kane i Indra podeszli tam równo ze mną.

     - Patrzcie – rzekła, wskazując dłonią w dół.

     Spojrzałem w tamtą stronę.

     Na ziemi znajdowały się dwie pary śladów: jedne z nich, mniejsze, zapewne należały do Clarke, natomiast te drugie, sugerując się wielkością, do jakiegoś postawnego mężczyzny. Sądząc po nich, dziewczyna próbowała walczyć, jednak po jakimś czasie jej kroki urywały się, zamieniając jednocześnie w podłużne ślady – musiała być ciągnięta. Jednak coś innego sprawiło, że poczułem jeszcze większe przerażenie.

     Obok leżał kawałek materiału z symbolem Azgedy, natomiast na nim widniały ślady krwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro