Rozdział 23 - Clarke

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Moja zmiana w szpitalu nadal trwała, przy czym tak naprawdę nie robiłam nic. Jasper pojechał na patrol na własne żądanie, a Millerowi nic nie zagrażało. Musiał przebywać na obserwacji jedynie na wszelki wypadek, jednak razem z mamą i Jacksonem wątpiliśmy, aby miało mu się cokolwiek stać.

     Gdy już wątpiłam, że tego dnia może się coś ciekawszego od gry w karty z Nate'em, do kliniki wszedł jego ojciec. Myślałam, że chce się spotkać z synem, jednak sposób w jaki na mnie patrzył wskazywał na to, że przyszedł w sprawie służbowej.

     - Co się dzieje? – zapytałam prosto z mostu.

     - Przybył jeden z ludzi Trikru. Twoja matka kazała ci natychmiast przyjść do sali narad.

     - Oczywiście – odrzekłam, po czym zwróciłam się do mojego pacjenta. – Zaraz wracam.

     W nowo przybyłym, który czekał na mnie wraz z mamą, Kane'm oraz kilkoma innymi osobami, poznałam mężczyznę, który był więziony wraz z Bellamy'm w obozie odłamu Azgedy. Był nieco starszy ode mnie, jednak nie dałabym mu więcej niż dwadzieścia pięć lat. Wyższy ode mnie o dobre piętnaście centymetrów, dobrze zbudowany. Do tego ciemne, przydługie włosy oraz lekki zarost.

     - Myxon, o ile się nie mylę – przywitałam się. Chłopak spojrzał na mnie z uśmiechem.

     - Co do twojej tożsamości nie mam wątpliwości, Clarke – odpowiedział. Zmarszczyłam czoło zdziwiona, że mnie zna (wprawdzie brał udział z ataku na Azgedę, jednak do Arkadii wracałam jedynie z rodzeństwem Blake'ów, natomiast Ziemianie poszli w swoją stronę, przez co nie miałam okazji ich spotkać) jednak zaraz pospieszył z wyjaśnieniami. – Bellamy trochę nam o tobie opowiadał.

     - Co mówił?

     - Same superlatywy, jeśli to masz na myśli – odrzekł, puszczając mi oczko. Tak, już lubiłam tego gościa i nie dziwiłam się, że Bellamy także znalazł z nim wspólny język.

     - Domyślam się jednak, że przybyłeś w innej sprawie niż poznać sławną w całej okolicy Clarke Griffin.

     - Wprawdzie jest to dla mnie niemały zaszczyt, jednak masz rację – westchnął. – Przybyłem wam powiedzieć, że nasza Komandor nie żyje.

     Zatkało mnie. Szczerze mówiąc czasami miałam wrażenie, że Lexa jest nieśmiertelna. Po za tym w najbliższej okolicy nie toczyły się żadne wojny, a wszystkie klany żyły ze sobą w zgodzie, więc szansa, że osoba przez cały czas siedząca w kilkudziesięciopiętrowej wieży nagle zginie, była znikoma.

     - Jak zginęła? – zapytał Kane, tym samym wyręczając mnie.

     - Przez tajemniczą zarazę, która swoją drogą pozbawiła życia dużą część osób w Polis. Nie wiadomo skąd się wzięła, jednak jedynie połowa skażonych zdołała wyzdrowieć. Jak widać kwarantanna nic nie dała, skoro sama Komandor stała się ofiarą.

     - Domyślam się, że w najbliższym czasie odbędzie się konklawe – mruknęłam.

     - Dokładnie. Zgłosiłem się jednak do poinformowania was o wszystkim głównie po to, aby was ostrzec.

     - Przed czym?

     - Wiele klanów było przeciwnych zawieraniu z wami koalicji, jednak Lexa była zbyt potężna, aby mogli tak po prostu podważyć jej autorytet. Tak naprawdę jedynie jej osoba powstrzymywała innych przed atakiem na was. Teraz, kiedy jej nie ma, jesteście łatwym celem. Azgeda zresztą też, nigdy nie byli zbyt lubiani.

     - Sugerujesz, że w każdej chwili możemy zostać zaatakowani?

     - Dokładnie tak – potwierdził. – Wprawdzie nie zaatakuje was duże wojsko, ale samozwańcze grupy nie będą miały z tym problemu. Radzę wam uważać i wysyłać na patrole tylko doświadczone osoby.

     W tamtej chwili poczułam nieprzyjemny dreszcz, który przeszedł mi po kręgosłupie. Przecież już jedna grupa wyruszyła po za obóz, a wśród niej znajdował się...

     - Bellamy – szepnęłam. – Przecież on i reszta są w niebezpieczeństwie.

     - Wyruszyli na patrol? – upewnił się Myxon. Kiwnęłam głową. – Gdzie dokładnie?

     - Na zachód.

     - Tam jest teren klanu Yujleda, a tak się składa, że oni zbytnio za wami nie przepadają. Wasze flary, jeszcze z samego początku waszego przybycia, zabiły wiele ich ludzi. Myślę, że udawanie się w tamtą stronę nie jest dobrym pomysłem.

     - No to mnie pocieszyłeś – rzuciłam sarkastycznie roztrzęsionym głosem. – Musimy się z nimi skontaktować i kazać jak najszybciej wracać.

     Kane najwyraźniej doszedł do takiego samego wniosku, ponieważ w tym samym momencie zaczął wyciągać zza paska radio.

     - Wóz pierwszy, odbiór – powiedział. Cisza. – Powtarzam, wóz pierwszy, odbiór. – Nadal nic. Moje serce w tamtym momencie zaczęło bić tak mocno, że pulsowanie czułam w całym swoim ciele, nawet w uszach. – Bellamy, gdzie jesteście? Odezwij się.

     Musiałam oprzeć się rękami o stół, aby nie zjechać na podłogę. Moja mama najwyraźniej zauważyła co się dzieje, ponieważ zaraz do mnie podeszła i pomogła w utrzymaniu się na nogach. Nie obchodziło mnie jednak całe otoczenie i to, co działo się wokół. Chciałam usłyszeć w tym cholernym radiu głos Bellamy'ego i wiedzieć, że nic mu jest. Zamiast tego do moich uszu dochodziły jedynie trzeszczące dźwięki z radia.

     - Myślisz, że mogli ich tak szybko zaatakować? – zapytałam Myxon'a.

     - Jeżeli weszli na ich teren to czemu nie. Mogli tam stać i jedynie czekać na to, aż naruszycie jakiekolwiek zasady. Przekroczenie granicy mogło ich sprowokować do zaatakowania. W razie, gdyby kolejny Komandor miał im wypominać to, że zabili waszych ludzi, tłumaczyliby się naruszeniem ich terenu.

     - Boże, Bellamy, w co ty się wpakowałeś? – szepnęłam sama do siebie, po czym zwróciłam się do chłopaka. – A co z konklawe? Kiedy ma się odbyć? I jakie są szanse na to, że kolejny Komandor będzie chciał utrzymać pokój między nami?

     - Prawdopodobnie za trzy dni, aby wszyscy mogli się do tego przygotować. Walki potrwają kolejne trzy, więc za sześć poznamy zwycięzcę. Największą szansę ma Aiden, czternastoletni wychowanek Lexy, natomiast jego wygrana byłaby wam na rękę. On chciałby utrzymać koalicję. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że to właśnie on zostanie zwycięzcą.

     Już chciałam coś powiedzieć, kiedy usłyszałam jakieś zamieszanie na zewnątrz. Najwyraźniej reszta również, ponieważ wszyscy momentalnie skierowaliśmy się do wyjścia, nawet Myxon. Jednak to, co zobaczyliśmy przy bramie, zaparło mi dech w piersiach.

     Wrócili. Powinnam się cieszyć, prawda? W końcu tego chciałam. Dlaczego więc biegłam do nich na złamanie karku, nie mogąc powstrzymać łez spływających mi po policzkach? Ponieważ Lincoln i Monty wynosili z samochodu nieprzytomnego – lub nieżywego – Bellamy'ego z dziurą w piersi.

     - Co mu się stało? – jęknęłam, podbiegając do ciemnowłosego i zaraz sprawdzając mu puls. Wprawdzie był, ale ledwo wyczuwalny. Od razu kazałam go zanieść do kliniki.

     - Zaatakowali nas ludzie Yujleda – wyjaśnił Lincoln. – Bellamy dostał od jednego z nich mieczem. Nieźle go także poturbowali.

     Nie wiem, kiedy znaleźliśmy się w szpitalu. To wszystko stało się tak szybko. Blada twarz Bellamy'ego, od której nie mogłam oderwać wzroku. Tłum zgromadzony nad jego ciałem. Moja mama każąca Jasperowi odciągnąć mnie od łóżka. Moje krzyki i wyrywanie się, kiedy chłopak na siłę wyciągnął mnie z kliniki i zaczął prowadzić korytarzem do pokoju.

     - Ja muszę do niego pójść – załkałam, kiedy Jasper zaprowadził mnie do mojego pokoju. Chciałam go wyminąć, ale stanął mi na drodze.

     - Tylko byś przeszkadzała, Clarke – odrzekł spokojnie. – Abby i Jackson lepiej się nim zajmą, uwierz mi. Ty mogłabyś jedynie stać i płakać, a twoje ręce by się trzęsły, przez co utrzymanie w nich czegokolwiek byłoby niemożliwe.

     W tamtym momencie dostałam jakiegoś ataku. Czułam tak duży i nieuzasadniony lęk przed czymś, że po prostu nie mogłam tego powstrzymać. Zaczęłam spazmatycznie oddychać, jakbym się dusiła, a moje dłonie drżały. Miałam wrażenie, że zaraz umrę tam ze zwykłego strachu. Czułam się tak przybita tym wszystkim, jakby ktoś pogrzebał mnie pod stosem kamieni, a ja nie mogłam się spod nich wydostać.

     - Hej, Clarke, spokojnie – powiedział delikatnie Jasper, głaskając mnie po ramieniu. – Oddychaj głęboko.

     Posłuchałam go. Choć początkowo było tylko jeszcze gorzej, po paru bardzo długich minutach cały ten lęk zaczął mnie powoli opuszczać. Chociażby na tyle, że przestałam się wreszcie dusić.

     - Powinnaś się uspokoić i...

     - Ale ja muszę być przy nim! – krzyknęłam. Zaraz jednak opuściły mnie wszystkie siły i zsunęłam się na podłogę. – On nie może umrzeć. Nie może.

     - I nie umrze – zapewnił, kucając obok mnie. – Bellamy jest zbyt silny, aby umrzeć w tak prosty sposób. Po za tym ma ciebie. Kto jak kto, ale on za nic w świecie nie zostawiłby cię samej.

     Podniosłam swoje zapłakane oczy i spojrzałam na Jaspera. W jego twarzy nie widziałam żadnej obłudy ani nawet zwątpienia, jakby całym sercem wierzył w swoje słowa. Wiedział, że ma rację i że Bellamy'emu nic nie będzie.

     Nie wiem dokładnie co, ale coś w wyrazie mojej twarzy sprawiło, że chłopak westchnął, po czym usiadł na ziemi i przyciągnął mnie do siebie. Oparłam głowę na jego torsie i mocno chwyciłam się jego rąk oplatających mnie dookoła. Ale nie była to żadna litość, której wprost nienawidziłam. Raczej wparcie, jakby mówił „Wiem, przez co przechodzisz, ale to się uda. Wiem, że wszystko będzie dobrze". I naprawdę był tego pewien.




     Mama i Jackson poradzili sobie ze wszystkim sami, ponieważ już wieczorem kobieta przyszła do mnie i oznajmiła, że mogę pójść do Bellamy'ego. Powiedziała, że udało im się go zszyć i teraz wszystko jest już na swoim miejscu, więc jego organizm musi po prostu sam do siebie dojść. Wprawdzie nadal był nieprzytomny, ale w tamtym momencie chciałam go po prostu zobaczyć na własne oczy, dotknąć.

     Przez cały ten czas siedział ze mną Jasper i próbował w jakiś sposób pocieszyć. Opowiadał jakieś niestworzone historie o tym, jak to razem z Monty'm zaraz po wylądowaniu na Ziemi uparli się, że każdemu z osobna muszą zrobić jakiś kawał. Ze szczegółami wyjaśnił nawet reakcję wszystkich tych osób, które udało im się nabrać. I choć początkowo nie miałam humoru, po jakimś czasie zaczęłam się uśmiechać.

     W tamtym momencie popatrzyłam na chłopaka siedzącego obok mnie z lekkim uśmiechem i przytuliłam się do niego.

     - Dziękuję – szepnęłam. – Za wszystko.

     - Jasper Jordan, osobisty terapeuta. Zawsze do usług.

     Mimowolnie uśmiechnęłam się. Jak widać tego chłopaka humor nigdy nie opuszczał. Wprawdzie miał kilkumiesięczną przerwę po śmierci Mayi, ale teraz wrócił ze zdwojoną siłą. Pożegnałam się jeszcze z ciemnowłosym i ruszyłam do szpitala.

     Bellamy leżał na jednym z środkowych łóżek. Dopiero kiedy został dokładnie umyty i przebrany, mogłam zobaczyć jego rany. Goła klatka piersiowa owinięta bandażem w miejscu, gdzie został ugodzony. Podbite oko i spuchnięta dolna warga. Siniaki na całym torsie i klatce piersiowej. Podrapane do krwi ręce.

     Gdy usiadłam na krawędzi łóżka i dotknęłam delikatnie jego rozpalonej skóry, zebrało mi się na płacz. To ja wolałam być na jego miejscu, byleby tylko tak nie cierpiał. Nie zasłużył sobie na te wszystkie rany, na dawkę cierpienia jaką zażył w ciągu całego swojego życia. Nie dość, że na Arce zabili mu matkę, a siostrę zamknęli, jednocześnie jego zaczynając traktować jak śmiecia, to na Ziemi nie było lepiej. Ciągła walka o przetrwanie, zabijanie innych ludzi by przetrwać. Do tego dochodzili ludzie, którzy przez cały ten czas go krzywdzili nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Ja, przez swoje odejście, również znalazłam się w tym gronie.

     - Przepraszam – szepnęłam, dotykając delikatnie jego policzka. – Przepraszam za wszystko, przez co musiałeś przejść.

     Złapałam jego wiotką dłoń i przyłożyłam sobie do ust. Zaczęłam powoli całować każdy skwarek skóry, napawając się jego zapachem oraz ciepłem. Tak bardzo go w tamtym momencie potrzebowałam, że nie wyobrażałam sobie spędzenia nocy samej. Miałam zamiar spać na ziemi przy jego łóżku do rana, żeby tylko przez ten cały czas był obok mnie. Obawiałam się, że gdy odejdę od niego chociażby na kilka metrów, to może mu się pogorszyć.

     Poprawiłam Bellamy'emu poduszkę, po czym przeniosłam się na podłogę, przez cały ten czas nie puszczając jego ręki. Oparłam głowę o jego przedramię, jednocześnie mocno splatając jego palce z moimi, po czym zamknęłam oczy.

     Każda sekunda bez tego chłopaka przy boku była stracona.




No więc Lexa nie żyje (wiem, że się cieszycie), ale z drugiej strony przez to Bellamy jest ranny. Oprócz tej dużej dawki cukru i zapychania chciałam też trochę dramy. Oczywiście będzie jej jeszcze więcej, bo jak już coś zaczynam, to muszę to prowadzić dalej. Będzie jeszcze trochę łez, krwi i ogólnej dramy - tyle mogę wam powiedzieć xd

Pozdrawiam cukiereczki <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro