Rozdział 28 - Clarke

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


     Minęły trzy dni, a ja nadal żyłam.

     Trzy cholerne dni, podczas których trzymali mnie przywiązaną do drzewa, gdzie każdy mógł ze mną robić co chciał. Trzy dni, kiedy to nie byłam karmiona ani pojona ani razu. Wreszcie trzy dni, które Ziemianie spędzili na poniżaniu mnie i cięciu mojej skóry nożem. Po pierwszym nacięciu, które zrobili mi na ramieniu, krzyczałam. Podczas drugiego, robionego na brzuchu, starałam się nawet nie drgnąć. Trzeciego już nawet nie czułam.

     Chcieli mnie zabić zaraz po dostarczeniu do obozu. Już nawet przywiązali mnie do pala, a ostrze miecza wbiło mi się na dobre pół centymetra w brzuch, jednak powstrzymał ich przywódca wioski. Mówił w języku Ziemian, ale bardzo dobrze go rozumiałam. Zdecydował, że zostanę podarunkiem dla kolejnego Komandora, czyli już kolejnego dnia miałam zostać przewieziona do Polis. Walki nadal trwały i jeszcze tego samego wieczora miał zostać poznany zwycięzca.

     Aiden nadal żył, więc miałam nadzieję. Nie miałam pewności, czy nie skusi go wizja zabicia Wanhedy i stania się wielkim przywódca, zapewne nawet większym niż Lexa. Wystarczyłoby mi jednak to, że reszta osób w Arkadii byłaby bezpieczna. Że Bellamy byłby bezpieczny.

     Właśnie, Bellamy. Nie miałam żadnej pewności, że w ogóle żył. Wprawdzie naszej grupie udało się uciec wraz z ziołem, lecz mogli zostać złapani później lub po prostu liść nie zadziałał. W normalnych okolicznościach nie byłabym tak pesymistyczna, jednak siedzenie przez trzy dni pod gołym niebem bez choćby kubka wody nie napawało mnie zbyt dużym optymizmem. Moim jedynym ratunkiem był deszcz, który całe szczęście padał dość obficie poprzedniego dnia, więc kilka kropel spadło mi na język i obmyło ciało z krwi.

     Cierpiałam zarówno psychicznie, jak i fizyczne. Fizycznie, ponieważ zadane rany przez cały czas krwawiły i szczypały moją skórę. Psychicznie natomiast z powodu pewnego chłopaka, z którym nawet nie miałam pojęcia, co się dzieje. Zostawała mi jedynie nadzieja, że liść zadziałał, a nasza grupa dotarła na czas. Liczyłam także, że nie postanowił wyruszyć mnie szukać z dziurą w brzuchu, ponieważ byłoby to dla niego zbyt niebezpieczne. Wierzyłam jednak w Octavię, która na pewno wybiła mu taki głupi pomysł z głowy. Jeżeli jedynym wyjściem było przykucie go do łóżka, to właśnie to zrobiła.

     W pewnym momencie poczułam kopnięcie w bok, na co jęknęłam. Rozchyliłam do tej pory zamknięte powieki i spojrzałam w górę. Nade mną stał jeden z Ziemian, przystawiając mi do ust kubek wody, ponieważ dłonie nadal miałam przywiązane do drzewa. Byłam pewna, że nie robił tego z dobroci serca; nie chcieli, abym umarła przed dotarciem do nowego Komandora.

     Przystawiłam wargi do naczynia i łapczywie wypiłam całą zgromadzoną w nim wodę, nie zostawiając nawet kropelki. Póki nie miałam szansy ukoić pragnienia, nie wiedziałam nawet, jak bardzo chciało mi się pić. Miałam zamiar nawet przystawić usta do kubka po raz kolejny w nadziei, że znajdzie się tam jeszcze odrobina tej życiodajnej cieczy, jednak mężczyzna wyprzedził mnie, zabierając go i odchodząc w stronę chat.

     Ponownie zostałam sama.




     Noc nie była zbyt przyjemna, ponieważ przez cały czas padał gwałtowny deszcz, uderzający w moje ramiona oraz głowę z ogromną siłą. Nie dało się spać w takim warunkach, dlatego po prostu oparłam głowę o drzewo, pozwalając strugom wody ściekać po mojej twarzy, szyi, a następnie brzuchu.

     Rano starałam się z rozmów Ziemian wyłapać, kto koniec końców wygrał konklawe. Okazało się, że był to wcześniej wspomniany Aiden. Ulżyło mi, ponieważ oznaczało to odnowienie sojuszu wszystkich trzynastu klanów, a więc gwarancję bezpieczeństwa dla moich ludzi. Nie oznaczało to jednak, że nie postanowi zabić mnie, dlatego musiałam chociażby spróbować ucieczki.

     Do tej pory nie miałam takiej szansy. Nie byłam odwiązywana od drzewa ani na chwilę, a więzy były dość ciasne, przez co wyrwanie się z nich pozostawało niemożliwe. Teraz moja sytuacja uległa zmianie, ponieważ miałam zostać przetransportowana do Polis, więc automatycznie oznaczało to rozwiązanie mi dłoni na czas podprowadzenia do konia i przywiązania do niego. Wprawdzie Ziemianie mieli łuki, więc mogłam zostać zastrzelona, ale śmierć w ich wiosce lub w Polis nie robiła mi żadnej różnicy. Chciałam wrócić do domu albo zginąć, próbując to zrobić.

     Jeden z mężczyzn przyszedł do mnie zaraz o wschodzie słońca i zaczął rozwiązywać sznur na moich nadgarstkach. Gdy tylko krępujące mnie liny opadły na ziemię, a ja mogłam wstać, poczułam słodki posmak wolności. Wprawdzie nadal byłam ich więźniem, ale z szansą na ucieczkę.

     Duża cześć ludzi spała, więc moje szanse automatycznie wzrosły. Konie czekały przy wyjeździe z wioski, przez co w razie ucieczki nie musiałabym biec przez cały obóz, a od razu wbiec do lasu. Do tego w pobliżu nie było nikogo prócz trzech mężczyzn, którzy służyli mi jako eskorta. Uśmiechnęłam się do siebie i zaczęłam działać.

     Gdy znajdowaliśmy się obok jednego z koni, zaczęłam działać. Najpierw odrzuciłam głowę do tyłu, tym samym uderzając oprawcę w nos, przez co puścił moje splecione za plecami dłonie. Zanim zdążył zareagować, klepnęłam dość mocno stojące obok mnie czworo kopytne zwierzę w zad. Mogło się to wydawać głupim i bezsensownym zagraniem, jednak ja wiedziałam swoje. Koń postąpił tak, jak przewidziałam i odrzucił nogi do tyłu, tym samym kopiąc stojącego za nim drugiego mężczyznę w twarz. Od razu upadł bez ruchu na ziemię. W tym samym czasie wyjęłam zza paska prowadzącego mnie chwilę wcześniej Ziemianina dwa noże i jeden z nich wbiłam mu w pierś.

     Został jeszcze jeden.

     Gdy Lincoln i Bellamy prowadzili zajęcia z samoobrony, udało mi się być na kilku. Głównie dlatego, ze mój – wtedy jeszcze – przyjaciel nie miał w ogóle dla mnie czasu, a ja chciałam z nim spędzać chociażby godzinę dziennie. Wprawdzie nadal nie umiałam walczyć wręcz, ale nauczyłam przynajmniej rzucania ostrzem do celu. Umiejętność ta przydała mi się bardzo, ponieważ drugi z noży wylądował w piersi trzeciego napastnika, który akurat biegł w moją stronę.

     Wbiegłam do lasu w chwili, gdy usłyszałam za sobą krzyk kobiety, która zapewne zauważyła ciała trzech swoich ludzi. Ten, którego kopnął koń mógł żyć, choć było to mało prawdopodobne zważywszy na to, że dostał w głowę, a ja wyraźnie usłyszałam trzask łamanej kości. Nie chciałam nikogo zabijać, ale skoro nie mieli zamiaru mnie wypuścić, to zostałam do tego zmuszona.

     Znajdowałam się dobre sto metrów od wioski, gdy usłyszałam stukot butów oraz kopyt o twardą nawierzchnię. Wtedy wiedziałam już, że pościg się rozpoczął, a moją jedyną szansą było ukrycie się. Drzewa odpadały od razu, ponieważ gałęzie znajdowały się zbyt wysoko, aby się na nie wdrapać. Droga także była prosta i nie zauważyłam nigdzie żadnej jamy, do której mogłabym się schować, więc pozostała jedynie rzeka. Gdy prowadzono mnie do obozu, wyraźnie zarejestrowałam, że niedaleko znajduje się jakiś potok, więc postanowiłam pobiec w tamtą stronę.

     Zbiornik wodny znajdował się jakieś sto metrów dalej, dlatego dobiegłam do niego, jeszcze zanim Ziemianie zdołali znaleźć się wystarczająco blisko, aby mnie zobaczyć. Ja sama wywnioskowałam, że znajdują się niedaleko tylko dlatego, że mogłam ich usłyszeć. Usiadłam na brzegu i wsunęłam się do wody, która sięgała mi jedynie do ramion. Była niesamowicie zimna, dlatego moim pierwszym odruchem było wzdrygnięcie się, choć w tamtym momencie bardziej przejmowałam się siedzącym mi na ogonie pościgiem.

     Czekałam, wpatrując się w drzewa, a w wodzie zanurzyłam się, widząc dopiero biegnących w moją stronę Ziemian. Wstrzymywałam się jak najdłużej, ponieważ nie wiedziałam na ile zdołam wstrzymać oddech pod wodą, a musiałam zanurzyć się na tyle, aby nie można było mnie zauważyć. Wprawdzie gdyby ktoś stanął przy brzegu i dokładnie spojrzał na taflę zbiornika, na pewno byłabym skończona, ale w tamtym momencie to był mój jedyny ratunek.

     Byłam już pod wodą dobre piętnaście sekund, gdy usłyszałam, że Ziemianie mijają rzekę. Najwyraźniej doszli do wniosku, że pobiegłam dalej, więc zostawało mi poczekać jakieś drugie tyle i uciec w przeciwną stronę. Nie miałam zielonego pojęcia, jak trafię do Arkadii, nie mając nawet pojęcia w którą stronę iść, ale nie miałam zamiaru iść tam, gdzie grupa sadystycznych Ziemian, mających na mnie ochotę.

     Wynurzyłam się z wody dopiero po jakiejś minucie, aby mieć pewność, że nikt mnie nie zobaczy, a to też tylko dlatego, że zaczęło mi już brakować tlenu. Nabrałam wtedy głęboki haust powietrza do płuc i wyczołgałam się na brzeg, nie czekając nawet na to, aż mój oddech się wyrówna. Z wodą ściekającą z ubrań i włosów zaczęłam biec przez las, po chwilę oglądając za siebie, czy nikogo za mną nie ma. Wiedziałam jedynie, że muszę podążać na wschód i tam starałam się kierować.

     Około południa przekroczyłam granicę klanu Yujleda. Przynajmniej tak mi się wydaje, ponieważ trafiłam na łąkę, która przypominała tę, jaką mijaliśmy w drodze do krzewu, który miał wyleczyć Bellamy'ego. Nie, to była t a łąka. Na pewno. Oznaczało to, że nie mogą mnie już zaatakować, ponieważ nie znajdowałam się na ich terenie. Trikru, nawet jeżeli nie pałali do nas żadnymi pozytywnymi uczuciami, to byli zbyt zajęci konklawe, a teraz wyborem nowego Komandora, aby nas atakować. Oznaczało to więc, że powinnam spokojnie wrócić do domu. Właśnie, p o w i n n a m.

     Przez kolejne godziny włóczyłam się bezsensownie po lesie, powoli tracąc nadzieję, że idę w dobrą stronę. Błądziłam już tak długo, że powoli dochodził wieczór, a od jakiś dwóch godzin nie minęłam znajomego mi miejsca. Pozostawała nadzieja, że po prostu jestem tak zmęczona, że już nawet nie rozróżniam tego, gdzie jestem.

     Musiałam wyglądać okropnie. Moja koszulka była rozerwana, odsłaniając kawałek brzucha. Włosy w kompletnym nieładzie przypominały bardziej krzew niż moje blond kosmyki, natomiast ciało posiadało tyle zadrapań, że gdyby je wszystkie zszyć, nie wystarczyłoby nici. Tyle tylko, że nie byłam cała w błocie i prezentowałam się na tyle czysto, na ile się dało dzięki mojej „kąpieli" w wodzie. W każdym razie na pewno nie wyglądałam tak źle, jak podczas ucieczki z Anyą z Mount Weather, kiedy to błoto miałam dosłownie wszędzie.

     Byłam już kompletnie wykończona i bez nadziei na powrót do Arkadii, kiedy to zobaczyłam w oddali ten znajomy wrak Arki. Uśmiechnęłam się wtedy do siebie i zaczęłam biec w tamtym kierunku, choć sił ledwo co starczało mi na normalny chód. To perspektywa zobaczenia, czy z Bellamy'm wszystko w porządku podnosiła mnie na duchu. Dlatego też pod bramę udało mi się dobiec w rekordowym czasie, który wynosił nieco ponad minutę.

     Początkowo strażnicy na wieżyczkach wymierzyli we mnie broń i z podejrzliwą miną zapytali, kim jestem. Nawet gdy im się przedstawiłam, nie byli pewni czy mi wierzyć – zapewne zostałam uznana za zmarłą. Dopiero, kiedy skierowali na mnie strumień światła, a ja posłałam w ich kierunku mordercze spojrzenie, postanowili otworzyć bramę.

     - Clarke? – usłyszałam, gdy tylko znalazłam się już w obozie.

     - Mamo! – krzyknęłam, uśmiechając się szeroko. Moja rodzicielka stała przez chwilę, jakby wrosła w ziemię i dopiero po chwili pobiegła w moją stronę. Spotkałyśmy się w połowie, gdzie to złapała mnie i mocno przytuliła do siebie.

     - Myślałam, że nie żyjesz – szepnęła, po czym odsunęła się ode mnie, od razu zasypując gradem pytań. – Co się z tobą działo? Jak udało ci się uciec? I jakim cudem jeszcze cię nie zabili?

     - Wszystko opowiem ci później. Teraz powiedz, gdzie jest Bellamy! Żyje? – dopytywałam.

     - Wszystko z nim porządku, liście zadziałały i jest zdrów jak ryba.

     - Gdzie w takim razie teraz jest?

     - Nie ma go – odrzekła. Spojrzałam na nią ze zmarszczonym czołem. – Poszedł cię szukać.



Przepraszam was za ten rozdział. Tak naprawdę same opisy i żadnych dialogów, ale musiałam jakoś opisać to, co działo się z Clarke. Mogę was zapewnić, że w następnym już będzie o wiele więcej dialogów, więc nie powinno być też tak nudno xd

Clarke żyje jak widzicie, ale pokomplikowałam jeszcze bardziej, ponieważ nie ma Bellamy'ego. Wiem, strasznie to zagmatwałam, ale wszystko to na potrzeby kolejnego rozdziału.

Pozdrawiam :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro