Rozdział 9 - Clarke

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     - Doskonale wiesz, że to jest ogromnie głupi pomysł, Clarke – powiedział Bellamy, siedzący na łóżku w pokoju przydzielonym mi przez Lexę i starający się wyperswadować mi z głowy jej plan.

     - Rozmawialiśmy o tym – mruknęłam, nadal patrząc przez okno na zatłoczone Polis.

     - Nie – pokręcił przecząco głową. – Jedynie oświadczyłaś mi, że to zrobisz mimo wszystko i abym nawet nie próbował cię powstrzymywać. Ale ja i tak będę chciał odsunąć cię od tego durnego planu. Ufasz mu? Roanowi?

     Wywróciłam oczami i jęknęłam.

     - Wiesz dobrze, że nie.

     - A więc dlaczego to robisz?

     Odwróciłam się powoli od okna i spojrzałam chłopakowi w oczy. Siedział przygarbiony na łóżku i opierał łokcie na kolanach, patrząc prosto na mnie. Jego oczy prześwietlały mnie na wylot, jakby rzucał mi wyzwanie „Kto pierwszy odwróci wzrok".

     Przemierzyłam dzielący nas metry wolnym krokiem, stając naprzeciw niego. Aby nadal móc utrzymać kontakt wzrokowy, musiał się wyprostować i lekko unieść głowę. Dopiero gdy to zrobił, odrzekłam:

     - Ponieważ ufam tobie, Bellamy.

     Mięśnie jego twarzy momentalnie rozluźniły się, a on sam zamrugał kilkakrotnie, jakby próbując przetrawić to, co powiedziałam.

     - Wiem, że nie pozwolisz, aby cokolwiek mi się stało – kontynuowałam. – Ty, Octavia i kilkoro Ziemian będziecie podążać za nami, a później któreś z was, najlepiej ty, wespnie się na któreś z pobliskich drzew przewyższających ogrodzenie. Jeśli wszystko będzie szło zgodnie z planem, nie wkroczycie, natomiast gdyby Roan coś kręcił, dam wam znać.

     - W jaki sposób?

     - Alfabet Morse'a. Słyszałeś kiedykolwiek o czymś takim, Blake?

     Ponieważ byłam bardzo ciekawym dzieckiem, jeszcze w kosmosie postanowiłam nauczyć się Alfabetu Morse'a, kiedy tylko o nim usłyszałam. Po za tym przydawał mi się na sprawdzianach, kiedy musiałam pomagać Wells'owi i podawać mu prawidłowe odpowiedzi. Na Arce również wszyscy Strażnicy musieli znać Alfabet Morse'a, a ponieważ Bellamy nim był, to pytanie było czysto retoryczne. Mimo wszystko czarnowłosy postanowił na nie odpowiedzieć.

     - Wątpisz w moją wiedzę? – zapytał, uśmiechając się do mnie szelmowsko. – S.O.S?

     - Dokładnie tak. Brawo, panie Blake – pochwaliłam go. – Po prostu cały czas patrz się na moje powieki, one powiedzą ci wszystko.

     Mimo mojego stwierdzenia, chłopak przestał się uśmiechać i nieco pobladł. Zmarszczyłam czoło i przypatrzyłam mu się dokładnie.

     - Ej, co się dzieje?

     - Gdyby coś ci się stało... – zaczął, podnosząc na mnie wzrok. Jego oczy były tak smutne i zmęczone, że przez chwilę miałam ochotę go przytulić. – Wiesz, że nie możemy przewiedzieć wszystkiego, Clarke.

     - Wiem – westchnęłam, po czym kucnęłam, aby wreszcie znaleźć się na poziomie jego wzroku. Swoje dłonie oparłam na jego kolanach. – Ale wierzę w ciebie, Bellamy. Jesteś najsilniejszą osobą którą znam. Jeszcze skopiesz im tyłki, zobaczysz.

     Chłopak wpatrywał się we mnie, aż prawy kącik jego ust podniósł się lekko do góry. Uznałam to za swoją małą wygraną, ponieważ odkąd przyjechaliśmy do Polis, cały czas wyglądał na spiętego i nerwowego.

     - Przetrwamy to – szepnęłam. – Gdy my, Ziemianie i Azgeda wreszcie będziemy mieli szansę na pokój, wszystko się ułoży. Nie będziemy musieli wystawiać strażników wokół obozu, a jeśli już, ograniczymy ich do minimum. Nie będą potrzebne żadne patrole ani zwiady, a jedynie wypady na polowania. Wszyscy będziemy jednym klanem.

     - Mam nadzieję, że się nie mylisz, Clarke – powiedział swoim niskim, gardłowym głosem.

     - Przeżyliśmy już tyle, że zasługujemy wreszcie na chwilę odpoczynku.



     - Masz jakiś szczególny plan czy po prostu idziemy w paszczę lwa? – zapytałam, gdy Roan prowadził mnie przez las w stronę terytorium Azgedy. Woleliśmy zbytnio nie ryzykować zbliżaniem się do ich obozu samochodem, ponieważ, jak sam powiedział, ich straże stoją czasem nawet kilka kilometrów od obozu, nie ujawniając się. Jedynie obserwując.

     - Najpierw będę musiał przekonać swoją matkę, aby nie zabijała cię od razu – odparł obojętnie. – Jeżeli to się uda i zgodzi się zabić cię dopiero jutro, to jedna trzecia planu będzie już wykonana. Potem w nocy po prostu uśpię ludzi przy podziemnych tunelach, otworzę waszym właz i razem dostaniemy się do mojej matki.

     - Koń Trojański?

     - Dokładnie.

     - A co, jeśli postanowi odebrać mi życie, gdy tylko przekroczymy próg jej królestwa? – zapytałam, starając się, aby mój głos nie zadrżał.

     - Wtedy zginiesz. Co swoją drogą nie będzie zbytnio w moim interesie, ponieważ Trikru i Skaikru uznają mnie za zdrajcę. Możesz być pewna, że utrzymanie cię przy życiu jest jak najbardziej w moim interesie.

     - Pocieszające – rzuciłam sarkastycznie.

     Roan zatrzymał się odwrócił w moją stronę, przeszywając mnie wzrokiem tak mocno, że aż poczułam ciarki.

     - Możesz mi nie ufać – zaczął niskim głosem. – Właściwie nawet nie dziwię ci się, że wolisz podchodzić do mnie z dystansem. Możesz jednak wierzyć, że twoja śmierć nie przyniesie mi żadnych korzyści, a jedynie mojej matce, która urośnie w oczach poddanych. I mimo tego, że jesteśmy spokrewnieni, nienawidzę jej całym sercem. Wygnała mnie, własnego syna, przy czym powieka jej nawet nie drgnęła. Ona nie ma żadnych uczuć, a mnie od zawsze traktowała jak kogoś gorszego, jak poddanego. Myśl sobie na mój temat co chcesz, ale powiem ci jedno – jej śmierć będzie mi na rękę bardziej, niż wszystkich Skaikru i Trikru razem wziętych.

     - A jaką mamy pewność, że utrzymasz pokój, huh? – zapytałam, podnosząc podbródek jeszcze wyżej.

     - Bystra jesteś, Wanheda – mruknął, uśmiechając się półgębkiem. – Nie masz żadnej pewności i, niestety, w tym wypadku musisz mi po prostu zaufać.

     Powiedziawszy to, odwrócił się i zaczął mnie prowadzić dalej.

     Noga przez cały ten czas dawała mi się we znaki, jednak zaciskałam zęby i dzielnie wszystko znosiłam. Wiedziałam, że robiłam to dla dobra wszystkich, więc było to warte chwili cierpienia. Po za tym i tak za pierwszym razem, gdy Roan mnie porwał, wyszłam na słabą i zależną od innych. Miałam zamiar to zmienić. Wprawdzie w tamtej chwili nie mogłam zbyt wiele zrobić, ale sprawianie wrażenia silnej musiało mi wystarczać.

     - Mogłabyś iść nieco szybciej? – westchnął zirytowany po kilku minutach ciszy.

     - Nie moja wina, że boli mnie noga przez pewnego jegomościa, który kilka tygodni temu postanowił mnie porwać – odwarknęłam, zaraz gryząc się w język.

     Jasne, Clarke. Mów mu o swoich słabościach. Jak widać jesteś bardzo konsekwentna w swoich decyzjach.

     Roan westchnął.

     - Jesteś beznadziejna.

     No oczywiście! Clarke Księżniczka Wanheda Jestem beznadziejna Griffin zawsze do usług. Jak widać lista moich tytułów szlacheckich zaczyna się powiększać. Dam jeszcze cynk Bellamy'emu, to może wymyśli mi kolejny. Wystarczy go jedynie zirytować, to pomysły wręcz wychodzą z niego przez każdy otwór ciała. Chociażby „Pocałuj mnie w końcowy otwór przewodu pokarmowego" było czymś bardzo kreatywnym.

     Po kilku godzinach dotarliśmy do Azgedy. Królestwo położone było niedaleko gór, na których nadal zalegał śnieg, dlatego automatycznie temperatura stała się niższa o kilka stopni. Całe szczęście miałam na sobie kilka warstw ubrań od Lexy, przez które swoją drogą wyglądałam bardziej na Ziemiankę niż Skaikru, oraz rozpuszczone włosy chroniące nieco moją twarz oraz szyję.

     Plan był dość prosty w teorii, jednak z praktyką było nieco gorzej. Roan miał mnie wprowadzić do Azgedy i przekonać swoją matkę, żeby zabić mnie dopiero następnego dnia, wcześniej robiąc dokładne przygotowania do tego wydarzenia. Miałam zostać wtrącona do lochu i tak naprawdę moja rola tu się kończyła. W nocy Roan miał wpuścić Bellamy'ego, Octavię oraz kilku innych Ziemian przez tunele, wcześniej jakoś usypiając ludzi pilnujących przejścia. Później wystarczyło prześliznąć się do królestwa, załatwić po cichu tych strażników, których trzeba było, a na końcu zabić Nię. Po drodze mieli zgarnąć mnie i zabrać ze sobą.

     Następnego dnia zadaniem Roana było ogłoszenie dywersji ze strony Trikru, śmierci swojej matki i uprowadzenie Wanhedy, koronowanie się na króla oraz postanowienie o pokoju z Ziemianami oraz Skaikru mimo rzezi, jaką mieliśmy dokonać na Nii. Podobno to miała być jedna z najtrudniejszych części planu, ponieważ Azgeda to mściwy naród, dlatego w tym wypadku Roanowi przydałaby się zdolność perswazji. W końcu mieliśmy zabić ich królową – dlaczego mieliby rezygnować z zemsty?

     Podeszliśmy do bramy. Roan wcisnął mi do ust jakąś szmatkę, natomiast więzy na moich nadgarstkach, które do tej pory były dość luźne, zacieśnił jeszcze bardziej. Wiedziałam doskonale, że muszę po prostu wyglądać przekonywująco, jednak cała ta sytuacja niesamowicie przypominała tę sprzed kilku tygodni, kiedy to zostałam porwana przez Roana. Z całych sił powstrzymywałam się przed wyrwaniem się mężczyźnie i ucieczką.

     Roan odwrócił się w moją stronę i spojrzał na mnie poważnie.

     - Posłuchaj mnie teraz uważnie. Kiedy tylko zastukam w te wrota, już nie będziesz bezpieczna. Aby przeżyć, musisz trzymać się planu i mi zaufać, czy tego chcesz czy nie. Po prostu rób co ci każą, a ja załatwię resztę. Ktoś z twoich przyjdzie po ciebie w nocy. Czekaj.

     - Oddawanie mojego życia w twoje ręce nie jest zbyt dobrym pomysłem – mruknęłam z trudem przez szmatkę zalegającą w moich ustach. Mimo to sądzę, że zrozumiał co powiedziałam.

     - Nie masz wyjścia – stwierdził, po czym zastukał w bramę.

     Nie minęło nawet kilka sekund, a na wieżach strażniczych pojawiło się po kilku łuczników, celujących w naszą stronę. Momentalnie się spięłam modląc się, aby któremuś z nich przez przypadek nie omsknęła się ręka i mnie nie trafił strzałą.

     - Chon yu bilaik? – zapytał jeden ze strażników.

     - Ai laik Roan kom Azgeda en ai gaf gouthru klir. – odpowiedział mój oprawca.

     - En chon ste em?

     - Disha ste Wanheda kom Skaikru. Nia souda frag em op so ai hir.

     Nie znałam zbyt dobrze języka Ziemian, a tak naprawdę byłam w nim niesamowicie kiepska. Jednak podczas przygotowań na oblężenie Mount Weather spędziłam dość dużo czasu z Lexą, dzięki czemu rozróżniałam wiele wyrażeń. Jeśli się nie mylę, Roan przedstawił siebie oraz mnie, wspomniał również coś o bezpiecznym lub czystym przejściu. Na końcu wyjaśnił, że Nia musi mnie zabić, dlatego mnie przyprowadził.

     Mężczyzna na wieży przyglądał nam się przez chwilę. W końcu jednak machnął dłonią na łuczników, aby opuścili broń, po czym krzyknął do kogoś przy bramie.

     - Teik em in.

     Jeszcze zanim brama zaczęła się otwierać, spojrzałam w stronę lasu. Nie widziałam grupy Ziemian, która miała podążać za nami, ponieważ potrafili się niesamowicie dobrze kamuflować. Udało mi się jednak dojrzeć między drzewami tę jedną znajomą sylwetkę, ubraną w czarny strój złożony z bojówek, masywnych butów oraz kurtki strażnika. Do tego te charakterystyczne ciemne loki, które zawsze widziałam w uroczym nieładzie. Stał za drzewem trzymając broń, jednak mimo to wyglądał zza niego w naszą stronę, jakby bojąc się o moje bezpieczeństwo.

     Bellamy Blake nie miał wyjścia. Musiał pozwolić mi to zrobić.

     Nawet gdybym miała zginąć.



Hej ludziska!

Z okazji dnia dziecka, pragnę życzyć wam wszystkim wszystkiego najlepszego (w końcu każda z nas jest nadal dzieckiem swoim rodziców c;) i właśnie z tej okazji przychodzę do was z rozdziałem nieco wcześniej. Nie jestem pewna czy dobrze przetłumaczyłam rozmowę Roana ze strażnikiem, ale siedziałam chyba z pół godziny nad tym tłumaczeniem (jestem straszną perfekcjonistką jeśli o to chodzi xd), więc mam nadzieję, że nie jest źle.

Pod ostatnim rozdziałem zauważyłam, że część z was była pewna, że Clarke nie przystąpi do planu Lexy. Jak jednak wiemy nasza kochana blondyneczka na ogół bardzo lubi się poświęcać i pakować w kłopoty, więc nie było szans, aby nie skorzystała. Btw Bellamy wreszcie ma się o kogo martwić ;)

P.S.Dzięki za tak liczne komentarze pod ostatnim rozdziałem. Śmiałam się z waszych reakcji jak głupia XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro