Rozdział 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*Lorenzo

-Napewno dasz radę? - zapytałem Eric'a po raz dziesiąty.

-Tak. Upewnij się, że Amelia wróci do domu bezpiecznie. - powiedział, kuśtykając do mnie. Przytuliłem go jak brata i pozwoliłem żeby odszedł z jakimś chłopakiem, który podobno jest jego kumplem, zabierając ze sobą rejestracje z obu stron swojego auta.

Amelia stała obok. Miejsce wyścigu z dużą szybkością pustoszało, bo były duże szanse, że zaraz pojawi się tu policja.

-Chodźmy stąd. - odezwałem się, łapiąc ją za rękę i przechodząc obok auta Eric'a, które nie nadaje się już do niczego. Ludzie organizujący wyścigi zajmą się szkodą i sami ściągną auto na szrot, my musieliśmy tylko zniknąć.

*

Pół godziny później błąkaliśmy się po ulicy na której stały nasze domy.

-Rutyna? - usłyszałem. Spojrzałem na dziewczynę ukradkiem, jakbym nie był pewny czy mówi do mnie.

-Czemu pytasz? - szepnąłem.

-Nie jesteś ani nerwowy, ani wkurzony.. Jakoś zero w tobie uczuć. - odpowiedziała.

Coś sprawiło, że zastanowiłem się nad jej słowami. Były taką cholerną prawdą. Byłem wypranym z uczuć skurwielem, który nie zasługiwał na wiele.

-Przyzwyczajenie. - odpowiedziałem, przypominając sobie, że dziewczyna tego właśnie oczekuje - Albo po prostu nie robi to na mnie już wrażenia? Sam nie wiem.

-Długo w tym siedzisz? - zapytała znów. Szliśmy wąskim chodnikiem, który miał doprowadzić nas do naszej ulicy, więc ciężko było uciekać od niej. A miałem to we krwi odkąd ją poznałem.

-Nie siedzę. - westchnąłem - To znaczy... Siedziałem dwa lata temu, ale krótko. Nie zamierzałem do tego wracać, ale..

-Ale to kochasz. - uśmiechnąłem się gdy w jej słowach można było wyczuć uśmiech. Nie myliła się.

-Wyścigi to dla mnie tak forma terapii. - powiedziałem po kilku minutach. - Ścigam się.. I nagle o niczym nie myślę. Mam tą świadomość, że wygram. Że to jest jedyna rzecz w jakiej jestem dobry, wiesz?

-Przestań. - zaśmiała się - To napewno nie jest jedyna rzecz w której jesteś dobry. - Amelia pokręciła głową.

-Wiesz, że tak. - zatrzymałem się - To jest jedyna rzecz, której nigdy nie spieprzyłem. Chociaż spieprzyłem sobie przez to dwa lata życia. Ale nie żałuję. - wpatrzyłem się w koronę jakiegoś dużego drzewa, obserwując jego gałęzie, które lekko się kołysały na zbierającym się wietrze.

-To dlatego byłeś we więzieniu? - zapytała.

-Tak. Trochę się ścigałem, trochę handlowałem. - zmarszczyłem brew, niechętnie o tym mówiąc. Czułem się jakbym już był u niej przegrany, a opowiadając o sobie jeszcze bardziej, schodził na coraz to niższe szczeble.

-Cóż. Twoje życie było chociaż w jakimś stopniu ciekawe. - prychnęła idąc dalej. Usiedliśmy na niskiej ławce, dziewczyna widocznie spochmurniała, ale czekałem aż sama się odezwie - Moje życie polegało na nauce. Nauce i zadowalaniu własnych rodziców. Nigdy nie mogłam zrobić czegoś spontanicznie, wybrać sobie szkoły wyższej albo profilu w jakim chciałabym się uczyć. - prychnęła znów. Spojrzałem na jej zdenerwowaną minę i pomyślałem jak słodko wygląda.

-Chcesz zrobić coś szalonego? - zapytałem nagle. Sam nie wiedziałem, czy myśl, która chodziła mi po głowie była dobra, ale nie zastanawiałem się. Musiałem poprawić życie dziewczyny i wiecie co? Od dziś to jest mój cel.

Sprawię, że życie Amelii będzie warte życia.

-Chodź. - powiedziałem, zanim dziewczyna mogła zaoponować. Złapałem jej rękę i pociągnąłem ją w dół ulicy. Bardzo szybko znaleźliśmy się na przedmieściu, które tak właściwie powinno nazywać się zamieściem, bo było na jego szarym końcu. Złapałem Amelię za rękę, żeby nie straciła mnie z oczu, kiedy przedzieraliśmy się przez pasmo krzaków i suchych gałęzi, które odgradzały drogę od polany.

-Wow. - usłyszałem.

Właściwie to miejsca przed nami nie można było nazwać polaną, ale widok zapierał dech w piersiach. Podbiegłem szybko do szerokiego strumienia i przyjrzałem się księżycowi, który odbija się w rzece. Zanim się obejrzałem już nie miałem na sobie kurtki, potem koszulki.

-Kumpel powiedział mi kiedyś o tym miejscu. - przyznałem się, przypominając sobie tajemną rozmowę z Eric'iem, która odbyła się zaledwie dziś. Mówił jak lubi być sam i że zna jedno takie miejsce. Zdjąłem z nóg buty, skarpetki i spodnie i stanąłem przed dziewczyną w samych bokserkach. Amelia jak na zawołanie zakryła rękoma oczy. Nie umiałem się nie zaśmiać. - Nie widziałaś nigdy faceta w bokserkach?

-Widziałam. Ale to osobista sprawa. - odpowiedziała, nadal trzymając dłoń na oczach. Podszedłem do niej i złapałem jej ręce.

-Przecież nie jestem nagi. Mam bokserki. - dodałem szarpiąc za jej dłonie. Dziewczyna powoli odsunęła je z oczu i przysięgam, że jej wzrok wypalał w moim ciele ślady. Był taki gorący, ona była taka gorąca, ze stojąc obok niej zaledwie w bokserkach, czułem jakbym był ubrany w zimowy płaszcz. - Dołączysz do mnie?

-Oszalałeś. - prychnęła uciekając wzrokiem gdzieś daleko - Zamierzasz się tu kąpać?! Przecież woda musi być zimna!

-I co z tego? - zapytałem idąc już w stronę strumienia. Zanim mogła mi odpowiedzieć, ja już zanurzyłem się po pas. - Nie jest głęboko! - krzyknąłem, wołając ją ręka - Nie bój się, Amelio!

Zamknąłem oczy czując ten rześki chłód. Czułem, że żyje. Że nie jestem w końcu w tych pieprzonych, więziennych czterech ścianach, chociaż zimna woda była aspektem, który łączył strumień z tamtym budynkiem.

Obudziłem się z rozmyśleń przez dotyk. Ciepły dotyk zaatakował moje tkanki zmrożone przez zimną wodę i daj sygnał do mózgu, żebym się odwrócił. A więc odwróciłem się. Nie widziałem dużo, dziewczyna była ode mnie nzisza, więc nad powierzchnią wody wystawała tylko jej głową i ciało do obojczyków.

-Weszłaś.- szepnąłem z uśmiechem, łapiąc dziewczynę w biodrach. Widziałem jak nabrała oddechu i wiecie co? Cholernie mi się to spodobało. Reagowała na mnie.

-Weszłam. - odpowiedziała z uśmiechem - I czy mogę już wyjść?- szybko się zaśmiała.

Zaśmiałem się też i nie czekając ochlapałem dziewczynę wodą. Teraz już cała była mokra!

-Zabiję cię! - krzyknęła dygocząc z zimna. Śmiałem się głośno uciekając w stronę brzegu, kiedy rzuciła się za mną w pościg. Ledwo uciekłem. Uciekłem? Ja uciekałem przed dziewczyną? - Lorenzo stój!

-Co tak oficjalnie? - zaśmiałem się odwracając do niej. Szybko szła w moją stronę, ale jej mina nie okazywała chęci mordu. Była cholernie szeroko uśmiechnięta i przyznam, że cholernie mocno mi się to podobało.

Dopadła mnie. Uderzyła swoimi małymi piąstkami o moją gołą klatkę piersiową i zadrżałem z zimna.

-Zimno ci. - zauważyła śmiejąc się. Nie mogłem się nie zaśmiać, co z niej za cholerny Sherlock Holmes.

-Co ty? Gorąco jakbym był na Bahamach. - przewróciłem oczami-Nie wiem po co w ogóle mi te bokserki!

-Ja też nie wiem. - powiedziała, zanim jak przypuszczam ugryzła się w język. Spojrzałem na nią i miło się zaśmiałem. Amelia spłonęła rumieńcem. - Możemy o tym zapomnieć? - wybłagała.

-Ty zapomnij, że ja wiem. - puściłem do niej oczko i odszedłem by się ubrań. Słyszałem za sobą szelst kroków dziewczyny, a zaraz potem staliśmy ubrani i już szliśmy w drogę powrotną do naszych domów.

Odezwałem się dopiero pod domem Amelii. Dziewczyna chyba nadal była pożądnie zawstydzona, nie torturowałem więc jej.

-Dobranoc, Amelio. - szepnąłem, ścierając z jej twarzy krople wody, która spłynęła z jej włosów.

-Dobranoc, Lorenzo. - odszepnęła i posyłając jeszcze mi coś na wzór uśmiechu skrytego pod chęcią nie zrobienia go, odwróciła się i wbiegła do domu.

Ruszyłem więc nogami i zaprowadziłem się do własnego domu. Otworzyłem drzwi kluczem myśląc nadal o jej oczach. O tym jak była blisko i jak pięknie śmiała się gdy coś do niej mówiłem.

Uśmiechałem się cholernie szeroko dopóki pierwszy wzrok gdy wszedłem do domu padł na zegarek, który wskazywał prawie 3.00 w nocy! Jednak nie godzina zszokowała mnie najmocniej.

Zacisnąłem w ręku klucze i zatrzasnąłem mocno drzwi. Rozejrzałem się po salonie w którym wszędzie walały się moje rzeczy. Rozbite wazony, poszarpane poduszki, roztrzaskany telewizor, podrapana podłoga i podarte, rozrzucone książki z biblioteczki. Kanapa była rozpruta na samym środku, a kawowy stolik złamany na pół.

-Pożałujesz. - szepnąłem sam do siebie i nie czekając już na nic więcej, wbiegłem na górę. Osuszyłem swoje ciało ręcznikiem, gdy zdjąłem mokre ubrania i założyłem na siebie suche rzeczy. Narzuciłem na górę jedną z czarnych, rozpinanych bluz, przypominając sobie, że muszę w końcu zrobić zakupy tych pieprznych ciuchów.

Wyszedłem z domu i zamknąłem go na klucz, wkładając klucz głęboko do kieszeni dżinsowych spodni.

Posunąłeś się za daleko, Anthony.

*

Wpadłem jak szalony do siedziby, w której ekipy schodzą się po wyścigach i piją, ćpają i robią masę innych rzeczy. Skąd wiem? Sam to robiłem?

Ale teraz mój szalony, zwierzęcy wzrok szukał tylko jednego okazu. Tyłka jeden punkt potrzebowałem zlokalizować i jak na moje szczęście, siedział on w samym centrum wydarzenia.

-Anthony! - wrzasnąłem idąc w jego kierunku. Nie tylko chłopak odwrócił głowę w moją stronę, ale i cała społeczność wyścigów, która była tu zgromadzona. Kiedy chłopak chciał się odezwać, zacząłem biec. Z biegu uderzyłem go pieści w twarz, sprawiając, że spadł z oparcia kanapy na której siedział. Przeskoczyłem tę kanapę i usiadłem na zdezorientowanym chłopaku. - Przesadziłeś! - warknąłem.

Chłopak nie był dłużny w oddawaniu cisów i chociaż był silny, to ja miałem na koncie dwa ostatnie lata codzinnej siłowni, zero używek i duży wiedzy z filmów nagrywanych przez trenerów personalnych w sztukach walki. Uderzyłem go pięścią w nos, zamroczyło go, więc wykorzystałem sytuację, żeby zacisnąć rękę na jego szyi.

-Jeśli jeszcze raz wywiniesz mi jakiś numer... - szeptałem, gdy próbował się wyrwać. Trzymałem jednak jego głowę tak mocno, że było to niemożliwe - Jeden. Choćby jeden. Nie będę martwił się powrotem do pierdla, kuratorem czy pierdolonymi psami. - warknąłem głośniej, uderzając go pod kolano i sprawiając, że chłopak upadł na ziemię - Zabiję cię. - dokończyłem, znów uderzając go, tym razem w brzuch. Ant zgiął się w pół, więc zaatakowałem jego nos kolanem i jego głową poleciała daleko do tyłu, kładąc chłopaka na glebie.

Dałem mu sekundę, potem ukucnąłem nad nim i złapałem jego koszulkę w swoje pieści.

-Nie graj ze mną. - szepnąłem, czując jak ta zła strona przejmuje nade mną kontrolę. Jak zatracam się w tym chłopaku, którym byłem przed aresztowaniem. Jak z powrotem do niego wracam. - Bo przegrasz. Wyślę Ci rachunek, który pokryjesz od razu i bez marudzenia, albo twoja dupa skończy w kawałkach i nie będę się z nią pieprzył!

Uderzyłem jego głową jeszcze o posadzkę i szybko odszedłem. Straciłem kontrolę. Straciłem pieprzoną kontrolę! Szybkim krokiem odchodząc w stronę z której przyszedłem, patrzyłem na swoje ręce, na których było trochę krwii z nosa Anthonego.

-Co ja zrobiłem? - szepnąłem do siebie, kiedy byłem już prawieże pod domem. Złapałem mocno czubki swoich przydługich włosów i pociągnąłem, wydając z siebie krzyk.

Jeśli Anthony poda mnie na policję, mając prawieże trzydziestu świadków na to, że go pobiłem, trafię znów do pierdla. Jeśli któryś z nich zezna dodatkowo, że brałem udział w pieprzonym, nielegalnym wyścigu, zwiększą mi wyrok o dwa razy!

To nie będą już dwa lata za dziecinne wybryki! To będą pieprzone cztery lata za wyrządzenie krzywdy cielesnej, groźby karalne i naruszenie kodeksu, który podpisałem wychodząc z więzienia!

Zatrzaskując drzwi od swojego domu zdecydowanie zbyt głośno niż powinienem, zdecydowałem, że i tak nie mam nic do stracenia. Wydarłem się. Głośne:-KURWA!! - opuściło moje gardło w zaledwie kilku sekund.

-Kurwa mać.- dodałem płaczliwym tonem kiedy spojrzałem na swój dom. Swój pieprzony, zniszczony dom.

Za co ja to odnowię? Ledwo starczało mi na jedzenie, a to tylko dlatego, że rachunki miałem płacić dopiero za jakiś czas. Jak mam wydołać pieniężnie na życie i naprawienie całego pieprzonego parteru!?

Usiadłem na podłodze obok lampy, która stała nietknięta. W końcu złapałem jej nogę i z krzykiem wściekłości uderzyłem nią o ścianę, rzucając najmocniej jak mogłem.

-Lorenzo?! - usłyszałem. Dobrze wiedziałem czyj głos dobiegał do mnie zza drzwi, ale nie chciałem otwierać. Nie chciałem, żeby moja jedyna szansa na dobre życie, widziała mnie w stanie tego kogoś, kim byłem przed aresztowaniem.- Lorenzo.

Bałem się, że jeśli zobaczy zdemolowany dom, moje obdarte kostki i brudne od krwii chłopaka ręce, ucieknie. Ucieknie i już na zawsze zostanę taki zagrzeszony. Bo wtedy nie będzie już nikogo, kto będzie uważał moją odsiadkę za nic.

-Lorenzo! - usłyszałem już bliżej - Co tu się stało!? Lorenzo, jesteś cały!!?

-Spieprzyłem sprawę, Amelio. - powiedziałem, jednocześnie dając sygnał, że jestem na podłodze. Amelia upadła obok mnie i szybko dotknęła mojej twarzy - Zniszczyłem sobie życie po raz kolejny.

Nie krępowałem się z wylewaniem łez. Byłem sobą zawiedziony. Tak cholernie zawiedziony, że czułem jedynie jak wściekłość na samego siebie mnie zalewa.

-Oh Lorenzo. - szepnęła siadając obok mnie. Amelia przytuliła moją głowę do swojej piersi i położyła swoją nogę na moich nogach - Wszystko będzie dobrze.

-Wrócę do więzienia.- szepnąłem, mimowolnie łapiąc jej kończynę. - To wszystko.. Wszystko to co zacząłem znowu się skończy. Zniszczyłem ten dom. Zniszczyłem tamtego chłopaka i skurwiel już napewno podał mnie policji. I już jadą i...

-Lorenzo. Przestań. - warknęła odsuwając mnie od siebie - Nie bądź pesymistą! Spójrz na mnie! Spójrz na mnie, mówię! - tym razem spojrzałem - Nie wrócisz do więzienia. Pomogę Ci, okej?

-Niby jak? - prychnąłem, pociągając nosem. Co za niedorzeczny pomysł. Pomóc mi.. Haha, śmieszne.

-Zacznę od zmycia tej krwii. - szepnęła, dotykając moich kostek. Podniosła nas lekko z podłogi i pozwoliłem jej doprowadzić się do zlewu. Wzięła kawałek papieru i zmoczyła go pod kranem. Potem delikatnie, prawieże nie pocierając, zaczęła czyścić moje kostki.

Nie pozwoliłem już sobie płakać ani myśleć o tym co zrobiłem. Skupiałem się po prostu na ruchach rąk Amelii. Miała takie delikatne dłonie... Aksamitne. Jej dotyk na mojej szrostkiej skórze która ostatnio ulegała wielkiej zmianie przez smary i płyny jakich używam w warsztacie. Kiedy moje dłonie ostatni raz zanurzyły się pod kaskadą zimnej wody, poczułem niesamowitą ulgę.

-Boli? - szepnęła.

-Nie. - odpowiedziałem, zgodnie z prawdą.

-Chcesz mi odpowiedzieć? - zapytała znów. Mimowolnie nabrałem powietrza w płuca. Powinienem się przed nią otwierać. Powinienem robić wszystko, by zatrzymać chociaż ją w swoim życiu.

-Tak. - skinąłem głową. - Opowiem Ci. Tylko usiądźmy.

-Posprzątam...

-Nie, Amelio. Ja to posprzątam jak skończę. Nie chcę żebyś sprzątała mój bałagan. - powiedziałem stanowczo. - Pozwól mi po prostu opowiedzieć.

-Dobrze. - zgodziła się łapiąc mnie za rękę. Posłała w moją stronę uśmiech, zanim łagodnie potarła swoim kciukiem skórę na mojej dłoni. Od razu przeszedł mnie prąd, takie dreszcze. Pozwoliłem się przeprowadzić na kanapę, chociaż byłem naprawdę zdziwiony dlaczego. Usiadłem, dziewczyna obok mnie, zaciągając jedną nogę na kanapę.

Nie naciskała na mnie. Czekała aż sam się odezwę. Więc w końcu się odezwałem.

-Pobiłem się z Anthonym. - szepnąłem. Dziewczyna kiwnęła powoli głową- W zasadzie to ja pobiłem jego. Mocno. Ostro. - westchnąłem zakrywając oczy dłońmi - Jeśli ten skurwiel zgłosi to na policję, mogę zostać postawiony przed sądem. Sędzia, gdy wychodziłem w więzienia.. - przerwałem. Nie wiedziałem czy to nie było za dużo. - Sędzia powiedział, że jeśli wywinę jakiś numer, będą mieli podstawy żeby znowu mnie wsadzić. Nie byłem idealnym więźniem, mieli ze mną trochę problemów, ale wstawił się za mną i nie przedłużyli mi wyroku.

-To miły gość. - szepnęła.

-Już nie będzie taki miły, jak zasądzi mi kolejny wyrok. - prychnąłem - Powinienem już sobie spakować torbę.

-Oh błagam cię! Nie bądź taki pesymistyczny! Z tego co go widziałam, to Anthony nie wyglądał na gościa, który z każdą jedną ranką leci naskarżyć rodzicom.

-Nie znasz go, Amelio. - prychnąłem - Zrobi wszystko żeby mnie pogrążyć. Choćby miał płaszczyć się przed kimś kim gardzi.

-Więc sprawdzę to. - wzruszyła ramionami. Spojrzałem na nią jak na wariatkę, unosząc brew. - No nie patrz tak. Pójdę do niego, sprawdzę czy jest cały, zagram trochę i zobaczę czy jest takie prawdopodobieństwo, że pójdzie na policję.

-Amelio to nie je...

-Oh daj spokój. - przewróciła oczami - Zaprowadź mnie tam, gdzie go pobiłeś, zobaczę co i jak.

Biłem się z myślami. Z jednej strony miałem ochotę zaciągnąć tam Amelię, upewnić się, że jej plan jest dobry i że nie pójdę siedzieć, a z drugiej... Nie dość, że mogła jej się stać krzywda, to nie chciałam by przebywała w jego towarzystwie.

-Dalej Lorenzo. Z tego co mówisz, nie mamy czasu.- Amelia złapała mnie za rękę, jak zwykle przeszedł mnie dreszcz od jej dotyku i na chwilę przymknąłem oczy. Zanim skinąłem głową, spojrzałem jeszcze raz na nią. - No to już. Idziemy.

*

Amelia dotarła do miejsca w którym prawdopodobnie jest Anthony. Siedziba do spotkań powyścigowych nadal była pełna i ku mojemu zdziwieniu, auto Anthonego nadal stało przed budynkiem.

-To jego samochód. - powiedziała do mnie Amelia. Skinąłem głową głupiejąc. - To znaczy, że nie pojechał na policję. I że nie masz kłopotów.

-Tego nie wiemy. Może już od nich wrócił. - szepnąłem, skanując plac dookoła wzrokiem. Z budynku zaczynało wychodzić parę osób, nie trudno było zobaczyć, że to Anthony ze swoją świtą. Była już prawie 6.00 nad ranem, zaczynało wschodzić słońce.

Banda łotrów zaczęła coś między sobą rozmawiać. Widziałem jak poobijany Anthony żywo gestykuluje, ale z jego krzyków nie dało się nic wywnioskować.

-Zostan tu. Ja musze podejść bliżej.- szepnąłem do Amelii. Puściłem jej rękę, którą nie wiedziałem nawet, że trzymałem, ale dziewczyna złapała mnie za nią znów.

-Jeśli cię zobaczy skończysz źle. - szepnęła - Zobacz, ich jest piętnastu.

-Muszę tylko podsłuchać o czym mówią, Amelio. - warknąłem wyszarpując się z jej uścisku. Jej paznokcie przejechały po mojej dłoni, robiąc krzywdę zarówno mi jak i jej.

-Dlaczego nie umiesz przyjąć pomocy? - syknęła- Nie dawno jeszcze płakałeś, że nie chcesz wrócić do więzienia. Jeśli tam pójdziesz, wrócisz. Ale dopiero po szpitalu! - pisnęła trochę zbyt głośno. Przylgnąłem do niej od razu byśmy ukryli się za pustymi beczkami na odpady typu puszki czy butelki po piwie.

-Jeśli cię usłyszał, oboje trafimy do pieprzonego szpitala. - warknąłem na bezmyślność dziewczyny.

Myśl Lorenzo, myśl kurwa myśl.

Jak mam podejść do niego niezauważony? Gdy wokół niego stoi jego grupa? Musiałem się pospieszyć, widać, że Anthony traci cierpliwość i zaraz zdecyduje się na jakiś finał swojego planu.

-Wiem. - odwróciłem się z powrotem do dziewczyny. Do dziewczyny, która rozpuściła swoje włosy i przetarła ręką twarz. - Ama!- syknąłem rozglądając się dookoła. Co ona wyprawia!

*Amelia

Poprawiłam swoje włosy jeszcze raz, żeby nie wyglądały jakbym niedawno wstała z łóżka. Podziękowałam sobie w myśli za założenie normalnych ciuchów a nie pobiegnięcie do Lorenzo w piżamie.

Mężczyźni już mnie zauważyli. Wszyscy teraz uśmiechali się szeroko, jeden uderzył Anthonego w ramię, by ten także zlokalizował moje ruchy.

-Proszę proszę! - krzyknął- Owieczka sama przychodzi do lwa!

-Nie bądź siebie taki pewnien.- prychnęłam, stając kilka kroków od niego. On jednak szybko podał kumplowi butelkę piwa, którą trzymał i stanął tak blisko, by nie dzieliła nas już żadna odległość.

-Co tu robisz?- zapytał - I gdzie twój szlachetny obrońca-Lorenzo? - zaśmiał się gardłowo, za nim również cała banda tych półgłówków.

-Nie rozumiem czemu nadajesz chłopakowi takie miano. I co do niego masz, że się go tak uczepiłeś, ale to dobry chłopak. - prychnęłam - Nic ci nie robi, nie wchodzi ci w drogę. Przyszłam, poprosić cię byś dał mu spokój.

-Mam mu dać spokój, bo Ty mnie o to prosisz? - Anthony uniósł wysoko brew i tym razem jego śmiech był dźwięczny, melodyjny a nie gardłowy i szorstki. Chyba śmiał się prawdziwie.

Rozjerzałam się po innych, którzy stali blisko nas i przełknęłam ślinę. Tam, za beczkami mój plan był prostszy.

-Wiesz od jak dawna Enzo jest moim wrogiem numer jeden? - głos Ant'a w ciągu sekundy zmienił się z roześmianego w pełen pogardy i wściekłości. Złapał mocno szyjkę butelki swojego piwa aż pobielały mu knykcie. - Od samego początku, gdy tylko wjebał się z buciorami w moje życie!

-Masz na myśli wyścigi?

-Tak, Skarbie. Wyścigi. Byłem królem wiesz? - zapytał znowu, machając ręką na swoich przyjaciół. Jak na zawołanie, zajęli się sobą. Zwróciłam swoją poważną twarz znów ku twarzy lekko pijanego Anthonego - Wygrywałem wszystko, dopóki on się nie zjawił.

-Był lepszy. To nie jego wina. - powiedziałam. Usiadłam na długim orzewalonym drzewie kilka kroków od Anthonego i obserwowałam jak pijany chłopak szedł za mną. Usiadł obok mnie stawiając butelkę na swoim kolanie.

-Nie był lepszy. - prychnął. Spojrzał na mnie swoimi przekrwionymi od alkoholu oczami i aż zrobiło mi się go szkoda - Spowodował wypadek.

-Taki jak ty ostatnio? - prychnęłam głośno, odwracając wzrok od chłopaka. Miał czelność jeszcze wypominać coś takiego..

-Nie. Zrobił coś dużo gorszego. - prychnął tak jak ja i upił łyk ze swojej butelki. Potem podał mi ją z niemym zapytaniem i po kilku sekundach wzięłam ją od chłopaka udając, że piję. - Wjechał w balustradę, jego samochód okręcił się zaledwie o 180 stopni, ale stanął bokiem, tarasując mój pas. Zrobiłem błąd zaciągając hamulec ręczny mając 200 km/h na blacie, więc moja skrzynia strzeliła, linka od hamulca puściła, a silnik się zapalił. Jak to iskra połączona z benzyną... - przerwał. Pozwoliłam sobie na niego spojrzeć. Chłopak patrzył w dalekie od nas ognisko jak płomienie szaleją, tocząc ze sobą wyścig, które wespnie się wyżej.

-Wyleciałeś w powietrze. - szepnęłam, niemal wyobrażając sobie tę sytuację. Ścisnął mi się żołądek.

-Mało tego. Lorenzo uciekł od razu jak przejechał metę. - prychnął chłopak - Nawet się tam nie zatrzymał. Wiesz co? Robimy coś nielegalnego. - wkurzył się rozbijając swoją butelkę i ziemię i wstał - Ale nikt nigdy nikogo nie zostawił, tak jak on mnie. Ja jego też bym nie zostawił!

-Nie wiedział...

-Mógł sprawdzić! - wrzasnął. Od płomieni które robiły nam za światło połączone z emanowanie księżyca, widziałam jego wykrzywioną w bólu twarz. - Przez niego miałem 1% szans, że będę mógł wrócić do tego co kocham.

-Do wyścigów.

-Do prowadzenia. - poprawił mnie- Tu nie chodzi o wyścigi, Amelio. O wygrywanie czy przegrywanie. - prychnął. Wyciągnął do mnie swoją rękę i podciągnął rękaw - Miałem przeciętą rękę. 10% szans, że kiedykolwiek nią ruszę, a co dopiero, że będę mógł prowadzić. - przyjrzałam się jego ręce, ale w ciemności nic nie mogłam zobaczyć.

-Ale prowadzisz. - szepnęłam wstając jak on. - Jak to się stało?

-Miałem przerwę. Lorenzo celebrował swoją wygraną, a ja ściskałem pierdoloną gumową piłkę sześćset razy dziennie. - prychnął znów przyglądając się swojej ręce. - Tak jak mówiłem, 10% szans na ruszenie nią kiedykolwiek, mi wystarczyło. Jest sprawna w 100%, ale nie dużo brakowało, żebym nie ruszył nią już w życiu. Ba! Mało tego! Żebym jej nie miał.

Historia Anthonego poruszyła mnie głęboko. W końcu ja sama nie wyobrażam sobie życia bez ręki, a on? Chłopak, który całe swoje życie spędza za kierownicą?

-Może powinieneś powiedzieć to Lorenzo. - zaproponowałam- On tego nie wie. A napewno byłoby mu przykro.

-Nie. - warknął i ręką, o której mówił, złapał mnie za łokieć. Mocno i boleśnie - I ty też mu nie powiesz. Rozumiemy się? Albo tego pożałujesz.

-Nie musisz mi grozić. - splunęłam, wyszarpując rękę z jego uścisku. Spojrzałam na jego twarz i przyjęłam tak samo wściekłą minę jak on - Nie jestem jak wy, że nie potrafię dotrzymać tajemnicy, albo utrzymać przyjaźni. Nie zamierzam zdradzać Lorenzo tego co mi powiedziałeś.

Odwróciłam od niego wściekły wzrok i spojrzałam w miejsce, gdzie teraz jest Lorenzo. Potem od razu odwróciłam się do Anthonego.

-Nie chciałem cie przestraszyć. Po prostu..

-Nie chcesz żeby ktokolwiek się nad tobą litował. - skwitowałam. Chłopak skinął głową, wsadzając ręce do kieszeni swoich spodni. - Nie martw się. U mnie twoja tajemnica jest bezpieczna, ale mam prośbę.

-Prośbę, której jeśli nie wykonam wydasz mnie Lorenzo. - prychnął kopiąc butem jakiś kamień.

-Nie. Prośbę, której jeśli nie wykonasz to nic się nie stanie. - powiedziałam. Złapałam łokieć Anthonego, żeby na mnie spojrzał i podziałało - Powiedz Lorenzo to wszystko co powiedziałeś mi. Wtedy i on zrozumie. A potem możecie dalej się nienawidzić albo znaleźć drogę zgody.

-Amelio, jesteś głupsza niż myślałem. Jeśli chciałabym się z nim godzić, dawno bym to zrobił. - prychnął, oblatując wzrokiem miejsce dookoła nas. - Nie mieszaj się w sprawy pomiędzy mną i Lorenzo i nie mów mu ani słowa z tych, które Ci powiedziałem.

-Okej. - wzruszyłam ramionami - W takim razie idę. Nic tu po mnie.

-Chcesz sama wrócić do domu?- zawołał, kiedy uszłam już parę kroków - Nie zadzwonisz po Lorenzo albo kogoś innego?!

-Sama trafię do domu! - zaśmiałam się znów odwracając w kierunku domu. Zaraz jednak biegnące kroki dały o sobie znać i Anthony dorównał mi kroku.- Chcesz upewnić się, że trafię bezpiecznie do domu i że Lorenzo cię nie sklepie?

-Nie. Tylko ta pierwsza część. - uśmiechnął się do mnie sarkastycznie i szedł równo ze mną.- Może ścigam się i takie tam, ale mam serce, Amelio i nie przeżyłbym, jeśli stałaby ci się jakaś krzywda zaraz po tym jak bym cię zostawił.

-A czy ty przypadkiem nie mówiłeś Lorenzo, że zrobisz mi krzywdę? - skrzywiłam się, spoglądając znów na niego. Przyrzekam, że Lorenzo właśnie coś takiego mi mówił.

-Niech Lorenzo wierzy, że cię nienawidzę. Niech się nawet boi, że zrobię Ci krzywdę. - prychnął, przytrzymując gałąź, by ta nie uderzyła mnie w twarz.

-A nie zrobisz?

-A dlaczego bym miał? - prychnął- Sprawy pomiędzy mną i Lorenzo są pomiędzy mną i Lorenzo. Nigdy nie zamierzałem robić ci krzywdy.

-Dobrze wiedzieć. - zaśmiałam się. Resztę drogi minęło nam w ciszy.

Anthony odprowadził mnie pod adres, który przecież już zna i pożegnał się.

-Amelio. - zawołał jeszcze zanim zamknęłam drzwi. Wyjrzałam za drewniany przedmiot i rozejrzałam się za Anthonym - Trzymam cię za slowo.

-Nie musisz się martwić. - uśmiechnęłam się i zamknęłam drzwi od razu na dwa spusty.

To była najdziwniejsza rozmowa, jaką odbyłam od czasu kłótni z rodzicami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro