Rozdział 23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*Perrie

-Jesteś psychiczny jak myślisz, że tam skoczę- prychnęłam nawet nie spogladaajc drugi raz na wyrwę pomiędzy jednym blokiem a drugim.

-Mówiłaś mi, że jestem psychiczny już czternaście razy podczas drogi, a jednak ze mną idziesz. Więc teraz uznaj w końcu, że taki jestem i skocz albo cię przerzucę- odpowiedział mi kpiąco. Sam stanął na najbardziej wysuniętym kawałku dachu, na czymś co robiło za maszt dla flag i nawet przez chwilę udawał, że spada, zanim skoczył na drugi dach.

-Mogłabym teraz zwiać- prychnęłam.

-Nie zachowuj się jakbym zamierzał cię stąd zepchnąć - przewrócił oczami. Ku mojemu zdziwieniu, Anthony wyciągnął w moją stronę rękę. Jakby czekał aż ją złapię. Stał na krawędzi, jeśli ja stanęłabym na swojej - dosięgnęła bym ją i... I możliwe, że wcale nie czułabym się pewniej stając obok niego.

-Bo podejrzewam, że właśnie to chcesz zrobić - odpowiedziałam mu mierząc go wzrokiem.

-Zgodziłaś się tu przyjść, nie przyciągnąłem cię siłą. Nawet ci nie groziłem, Perrie. Chcę Ci tylko coś pokazać - znów przewrócił oczami. - Złap moją rękę jeśli się boisz albo po prostu skocz. Przecież tu nie ma więcej niż półtora metra wyrwy, nie bój się.

Spojrzałam znowu w dziurę pomiędzy budynkami, potem w niebo, już zachodziło ciemną nocą, która miała przyjść niedługo i spojrzałam na Anthonego. Który czekał. Coś mi mówiło, że akurat w tej chwili nie grozi mi nic. Może za pięć minut, dziesięć albo piętnaście, ale teraz - jestem bezpieczna. Więc podeszłam bliżej brzegu, nie spojrzałam w dół - nie jestem nienormalna i przełknęłam ślinę. Wysunęłam rękę w stronę Anthonego i zamknęłam jedno oko.

-Zamknij oczy jeśli chcesz. Podaj mi dwie ręce i skocz, gdy ci powiem. Przecież to nie jest duża dziura, Perrie - zaśmiał się, chociaż jego śmiech dziś jest dużo mniej demoniczny niż ostatnio.

-Ja skoczę, a ty mnie wypchniesz. No nie żartuj - prychnęłam.

-Boże, skaczesz czy nie? Niedługo minie to, po co tu przyszliśmy, a ty nawet nie zdążysz przeskoczyć kilku metrów - jego głos zrobił się nieprzyjemny. Zmierzyłam go więc wzrokiem jeszcze raz, a potem dziurę, która mnie od niego dzieli.

-Obiecujesz, że mnie złapiesz? - zapytałam szorstko.

-Obiecuję.

-Przysięgnij.

-Przysięgam, Perrie. Skacz już.

-Przysięgnij jeszcze.

-Przysięgam, że nie zepchnę cię w tamtą dziurę, że złapię cię jak skoczysz i że jesteś tu ze mną bezpieczna. Czy teraz możesz skoczyć?

Znów spojrzałam na dziurę pod nami. Leciała w dół na kilkanaście pięter albo nawet i kilkadziesiąt - nie liczyłam, gdy szliśmy po schodach. Ale nie miałam przecież wyjścia (choć mogłam zawrocic, otworzyć właz i zbiec po schodach tak szybko, że Anthony nie zdołałby dobiec do mnie). Coś jednak mówiło mi, że to wcale nie byłby dobry plan, może... Może to współczucie? Albo chęć zrobienia czegoś dla tego chłopaka tak skrzywdzonego przez mojego chłopaka.

Chwila, Lorenzo to mój chłopak? Nawet jeśli, to nie odpowiadam za jego grzechy... Per, ogarnij się.

-Okej - zgodziłam się. - Ale jak mnie nie złapiesz...

-Złapię- przerwał mi. Wystawił ręce w moją stronę, ja stanęłam na krańcu dachu, dokładnie tak jak on niedawno. Prawie dotykał mnie dłońmi, brakowało kilku, może kilkunastu centymetrów żeby mnie złapał. No i skoczyłam wysuwając ręce w jego stronę. Oplotłam rękoma jego szyję, a nogami jego pas, kiedy byliśmy już na tym samym dachu i z ciężkim oddechem i piskiem, który zamarł mi na ustach, zdałam sobie sprawę, że skoczyłam.

Przez moment nie mogłam się ruszyć. Czułam adrenalinę, czułam myśli przepływające mi przez umysł, że mogłam przecież spaść w dół i się zabić. Ale nie, teraz byłam bezpieczna, w ramionach chłopaka, o którym myślałam, że jest przeciwieństwem bezpieczeństwa. Teraz jednak tak się z nim czułam- bezpiecznie.

-Nie było tak źle - powiedziałam uspokajając oddech. Anthony delikatnie opuścił mnie bym sięgała nogami betonu, byłam niebezpiecznie blisko jego ciała, ale dziwne, że mi to przeszkadza, skoro sekundę temu wisiałam na nim przez jakiś dziesięć.

-I zobacz, że było warto - chłopak wskazał palcem niebo. Obróciłam się w tamtą stronę, byliśmy teraz trochę wyżej niż na poprzednim dachu, a Anthony jeszcze pociągnął mnie na wbudowany w dach wentylator. Byliśmy jeszcze kolejne trzy, może cztery metry wyżej i...

-Wow - tylko to wyrwało mi się z ust. Anthony obrócił mnie w stronę, gdzie słońce zachodziło. Było jeszcze w zasadzie bardzo jasno, ale słońce nie było już w centrum nieba. Schodziło w dół panoramy miasta i można powiedzieć, że jego część była już niewidoczna.

-Ładnie, co? - usłyszałam szept. - Przychodziłem tu często, żeby pomyśleć. Zwłaszcza niedawno. To dla mnie taki drugi tor. Ostatnio przyszedłem i pomyślałem... Że chyba wcale nie chcę się mścić na Lorenzo.

-I co zrobiłeś z tą myślą? - odważyłam się szepnąć. Nie patrzyłam na niego chociaż chciałam, łatwo było czytać z jego twarzy, gdy nie miał na sobie maski. A teraz jej nie miał. Chciałam mu jednak dać prywatność, skoro zdecydował się mówić mi to co czuje.

-Nic. Przyszedłem tu z nią. I z tobą. Bo pomyślałem, że Ty będziesz wiedziała co mam z nią zrobić - odpowiedział mi. - Myślałem, że rzucisz mi jakąś anegdotką albo żarcikiem i powiesz, że nie warto iść do więzienia za Lorenzo.

-Bo nie warto, nawet dla mnie on nie jest tego wart - szepnęłam. - Nie ważne jak może nam zależeć na drugim człowieku albo jak możemy go nienawidzić, to my decydujemy nad naszym życiem. Nad uczuciami również. I może... Może to zabrzmi dziwnie, ale nie możesz zapomnieć o tym, co się stało przez niego - westchnęłam. - To jednak jest rzecz, którą już zawsze będziesz miał w głowie, ale... Nie warto zadręczać się przez to co było.

-Czyli mówisz, że nie powinienem mu wybaczyć, ale też nie powinienem go nienawidzić- zaśmiał się. Czułam, że też na mnie nie patrzy. Patrzy na panoramę miasta. - Spodziewałem się po tobie więcej. No wiesz, jakiejś terapeutycznej przemowy, albo coś.

-Dostałeś terapeutyczną przemowę- prychnęłam, gdy on się śmiał. - Dwieście dolarów dajesz w gotówce czy przelewem?

-Przyjmujesz czeki? - przewrócił oczami.

Zaśmialiśmy się znów i to było cholernie dziwne. Stać z Anthonym na czubku dachu i śmiać się.

-Mówię prawdę, Anthony - szepnęłam i nagle jego śmiech zgasł. - Nie mówię tego dlatego, że mam z Lorenzo jakąś więź, ale... Skrzywdzi cię jeszcze wielu ludzi i nie będziesz mógł się na nich wszystkich mścić. Wiem, że... Że Lorenzo sprawił, że prawie umarłeś..

-Ale nie mogę niszczyć sobie życia dla niego - powtórzył moje słowa. Spojrzał na mnie i ku mojemu zdziwieniu mogłam stwierdzić, że się uśmiecha.

-Dokładnie. Może... Nie wiem, daj mi w twarz albo wykup ze sklepu wszystkie zapasy jego ulubionych przekąsek- parsknął śmiechem, więc ja z nim - ale nie krzywdź go, bo skrzywdzisz tym siebie. I może nawet będziesz cierpiał bardziej niż on.

-Jak Lorenzo wytrzymuje z tym twoim mądrym podejściem do życia? Przecież to nieznośne postępować ciągle tak rozważnie.

Wybuchnęłam śmiechem odchodząc znów od krawędzi dachu. Bałam się, że będę trzęsła się jak pełgająca gąsienica i spadne z dachu. Tylko w locie nie zamienię się z poczwarki w motyla i moje ciało odbije się na chodniku.

-Potrzebuje go. Ty jak widać też takiego kogoś potrzebujesz, bo zniszczyłbyś sobie życie.

-Szkoda, że Lorenzo mi ciebie nie odda - odpowiedział. Miałam dziwne przeczucie, że mówił to poważnie, chociaż jego ton był zabarwiony humorem. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się, ku jemu zdziwieniu, jak widać.

-Dlaczego tak myślisz? Nie należę do niego. Nie decyduje o moim życiu, a już na pewno z kim mogę się zadawać, a z kim nie - powiedziałam. - Słuchaj, nic do ciebie nie mam, w momentach kiedy nie jesteś przerażający i nie chcesz zniszczyć Lorenzo życia. Jesteś... Wporzo.

-Wporzo? - powtórzył wybałuszając oczy. - Jesteśmy dziesięć lat wstecz? - zaśmiał się rozglądając się dookoła robiąc z dłoni daszek. - Gdzie jest butelkowana oranżada i ludzie noszący fryzury jak z Dirty Dancing?

-Nie obrażaj Dirty Dancing - prychnęłam w jego stronę. - I nie udawaj, że nie jest Ci miło, jak zamiast powiedzieć o tobie psychol, powiedziałam, że jesteś w porządku. Nie udawaj, Anthony.

Chłopak nic już nie powiedział. Znów staliśmy ramię w ramię, tym razem w ciszy, a słońce już prawie całkiem schowało się za horyzont. Zrobiło się naprawdę ciemno i tylko światła mieszkań i latarnie były dla nas jakimś oświetleniem.

-Powinienem chyba odstawić cię do domu - szepnął.

-Jeśli chcesz, mogę dziś z tobą zostać - powiedziałam. Sama nie wiem nawet dlaczego, przecież chciałam wrócić do domu, do Lorenzo, najbardziej na świecie. Wydostać się od niego i przestać czuć strach, ale zdałam sobie sprawę, że teraz go nie czuję. Nie czuję strachu. - To znaczy nie na dachu, bo może i noce są jeszcze ciepłe, ale nie jestem gotowa zrezygnować z prysznica i piżamy w kotka.

-Oddam cię w dobre ręce, Perrie, nie martw się - zaśmiał się.

A ja w tym momencie pomodliłam się, by tymi dobrymi rękoma nie był Bóg, gdy mnie stąd zrzuci.

Ale tak się nie stało. Postaliśmy na dachu jeszcze parę minut z kłębiącą się między nami ciszą aż oboje w tym samym momencie zwróciliśmy się do siebie.

-Idziemy? - powiedzieliśmy razem, a potem razem się roześmialiśmy i zeszliśmy na dół.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro