Rozdział 25

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*Lorenzo

Im bardziej zbliżaliśmy się do budynku, na którym podobno miał znajdować się Anthony, tym bardziej czułem się niepewnie.

Czułem się też podle. Poruszałem się jakby nieaktywny. Myślałem co mogę powiedzieć chłopakowi, któremu zniszczyłem kiedyś życie.

"Nie jesteś jedynym, któremu zrujnowałem życie"?  "Nie miałem pojęcia, że to wszystko się wydarzyło"? "Stawiam piwo i o wszystkim zapomnijmy"?

Boże, to żałosne.

Gdy byliśmy na dachu, poczułem nie tylko stres, ale i strach, że jeszcze niedawno Perrie znajdowała się tu sama z Anthonym.

-Wiedziałem, że domyślisz się gdzie jestem - głos dochodził znad krawędzi. - Ale nie sądziłem, że wydasz mu moją kryjówkę.

Perrie pierwsza do niego podeszła. Położyła mu rękę na ramieniu, powiedziała coś, na co on odpowiedział kręceniem głowy.

-Gdyby któryś z was mnie potrzebował, jestem na dole - powiedziała głośno. Posłała spojrzenie najpierw Anthonemu potem mi. - I proszę skorzystajcie ze schodów- dodała, a potem zniknęła.

-Zabrałeś ją tu? - zapytałem, bo nie mogłem się powstrzymać.

-A co? Jesteś zazdrosny? - prychnął w odpowiedzi.

-Raczej przerażony, że mogłeś ją stąd zrzucić.

-Zabawne. Twoja dziewczyna powiedziała mi wtedy to samo- prychnął znów i chociaż nie zaszczycił mnie spojrzeniem mogłem przysiąc, że przewrócił oczami.

-Okej, pogadamy? W końcu chyba po to tu jesteśmy. Czy wolisz udawać, że wcale się tu nie pojawiłem i dalej karać mnie za coś o czym nie miałem pojęcia- uniosłem się. - Nie wiem jak mogłeś pomyśleć, że spowodowałbym twój wypadek specjalnie.

-Nikt nie powiedział, że tak pomyślałem.

Kiedy Anthony odwrócił się do mnie, jego wzrok wskazywał na to, że chyba mówił prawdę.

-Więc co to za szopka? - zapytałem. - Dlaczego karzesz mnie za to od lat? Dlaczego nie mogłeś do mnie przyjść i jak normalny człowiek dać mi w mordę?

Zupełnie jakbym sam sobie tego teraz zażyczył, Anthony przeszedł żwawo parę kroków i zaciśniętą pięścią zderzył się z moim policzkiem. Wytknąłem język, który na szczęście schowałem do środka przed uderzeniem i dzięki temu go sobie nie ugryzłem i poczułem metaliczny smak krwi..

-I uważasz, że teraz mi lepiej? - Anthony przekierował pytanie do mnie. Cóż, nie wiedziałem czy mu lepiej, szczerze to nawet w to wątpiłem więc wzruszyłem ramionami i wyplułem trochę krwi z buzi. - Nie jest mi lepiej. I o dziwo gdybym posłał cię na szpitalne łóżko, też nie byłoby mi lepiej. Gdybym pozbawił cię życia też by nie było! I gdybym odegrał się na tobie za pomocą Perrie, też by mi kurwa nie było lepiej! Bo twoja dziewczyna to jakaś pieprzona mediatorka i w każdej sytuacji potrafi otworzyć trzecie drzwi.

-Więc o co chodzi? Nie chcesz mnie pobić, nie chcesz mnie nienawidzić, nie chcesz się odegrać - powtórzyłem po nim. Cały czas taksowałem go wzrokiem i muszę przyznać, że wyglądał trochę jak szaleniec. - Nie chcesz uwierzyć, że spowodowałem wypadek nieumyślnie. Nie chcesz uwierzyć, że gdybym wiedział o tym co ci zrobiłem, zachowałbym się inaczej.

-Wybacz, że nie wysłałem do ciebie pierdolonej sowy z listem ze szpitala- jego słowa ociekały sarkazmem. - Jesteś mistrzem, Enzo! Tylko Ty z sytuacji w której prawie umarłem możesz uważać, że jesteś ofiarą!

-Słuchaj nigdy nie lubiłem cię aż nadto, ale nigdy też nie chciałem zrobić ci krzywdy! - warknąłem czując ból spowodowany jego oskarżeniami. - Nie jestem pierdolonym mordercą, niezależnie od tego co o mnie myślisz. Oskarżasz mnie o cały ten szajs, ale w głębi duszy wiesz, że gdybyś przyszedł do mnie po pomoc, to byś ją dostał - wycelowałem w jego kierunku palec i już widziałem jak żyłka wściekłości pulsuje na jego szyi. - Nienawidziłeś mnie przez te wszystkie lata, bo nienawidziłeś też siebie, że nie pozwoliłeś mi sobie pomóc. A wiesz, że bym pomógł.

-Błagam cię - prychnął unosząc podbródek na chwilę wyżej. - Miałem uwierzyć, że potrzymasz mnie za rączkę podczas rehabilitacji? Czy pokryjesz koszt drutów, które miałem włożone w rękę? Miałem zadzwonić do ciebie jak już leżałem w szpitalu po konsultacjach i zapytać : "Co u ciebie? Bo ja właśnie leżę w szpitalu, bo nie wiem czy wiesz, ale roztrzaskałeś moje auto. Ale nie ważne, słuchaj, potrzebuje piętnastu tysięcy na rehabilitację i kogoś kto posłuży mi za kule"?! To ci miałem powiedzieć?! Jestem pewny, że nawet byś nie odebrał- kończąc zniżył odrobinę głos, a jego oddech zaczął być mocno słyszany. - Zresztą. Pewnie byś nawet nie odebrał.

-Okej, wierz mi albo nie, minęły lata i nie będę się o to z tobą kłócił - warknąłem - ale moja dziewczyna nie ma z tym nic wspólnego i jeśli teraz mi jej nie oddasz i nie dasz jej spokoju to pożałujesz. I nie będę patrzył w tył, nie będę nawet myślał, o konsekwencjach, bo one się dla mnie nie liczą - spojrzałem Anthonemu w oczy. Ciskaliśmy w siebie piorunami, ale zaciśnięte pięści trzymaliśmy nadal przy bokach. - Zrobiłem w życiu kawał gówna, ale dostałem teraz szansę. Szansę, której nie mogę zmarnować, więc Bóg mi świadkiem, Anthony, że jeśli sppebujesx mi ją odebrać...- nie dokończyłem. Miałem ochotę skoczyć mu do gardła, przypomnieć sobie czemu lubiłem się bić i czemu tak bardzo nienawidzę Anthonego. Teraz jednak nienawidzę go jeszcze mocniej. I siebie też.

-Zaryzykujesz pójście do więzienia? Lorenzo, czy ty myślisz, że ona nie jest ze mną bezpieczna? - prychnął Anthony. - Nie jestem sadystą ani innym gównem, nie zamierzam jej poćwiartować i wrzucić do jeziora na obrzeżach. Kim bym był jeśli to ona by zapłaciła za Twoje błędy?

-Byłbyś kawałkiem gówna - odpowiedziałem mu. - I tym właśnie jesteś, Anthony. Jesteś kawałkiem gówna.

-Lorenzo, opanuj się.

Zwróciłem wzrok w stronę mówiącej do mnie Perrie i niemal zamarłem słysząc u niej ten ton. Ton, który mówił mi, że to nie po mojej stronie jest.

-Opanujcie się oboje. Nie jestem kartą przetargową dla żadnego z was - rykła. - Nie jesteście dziećmi, macie po pierdolone dwadzieścia pięć lat, dorośli ludzie potrafią załatwiać swoje sprawy. Jak widać was za dorosłych nie można pojmować i już mam tego dosyć. Kumplowaliście się na początku! Oboje popełniliście trochę błędów w tej drodze, ale tego nie da się cofnąć.

-Nie rozumiesz, Perrie - przerwałem jej.

-To ty nie rozumiesz, Lorenzo- cisnęła we mnie piorunami. - Przez swoją nonszalancję i chorą potrzebę rywalizacji i zwycięstwa w świecie, który zaprowadził cię do więzienia, ty straciłeś wolność a Anthony prawie życie- mówiła spanikowana. Nadawała jak katarynka, ręce co chwila wyrzucała w powietrze i obkręcała głowę by spoglądać raz na mnie, a raz na Anthonego. - Zrozum to w końcu, że życie które miałeś przynosiło tylko szkody, nie tylko tobie, ale też wszystkim wokół. Zastanów się, zmień coś, odpokutuj, bo masz za co i zacznij żyć tak jak należy, bo masz z kim. Nie chcę żebyś myślał, że znamy się tak krótko, a ja już kieruję twoim życiem - prycha - ale nie chcę by w twoim życiu, naszym życiu, był jakikolwiek aspekt, który posłał cię do więzienia. Zastanów się czy nie warto zacząć jeszcze raz.

-Zacząłem jeszcze raz, Perrie - szepnąłem w odpowiedzi. - I życie i tak ściągnęło mnie tam, skąd wyszedłem. Nie rozumiesz? Jazda to dla mnie jedyna rzecz, która sprawia mi przyjemność. Daje mi pieniądze, których potrzebuję, żeby po latach zamknięcia wyjść na prostą- prychnąłem na chwilę kierując wzrok ku górze. - Okropnie mi jest z tym, co ci zrobiłem, Anthony i gdybym mógł cofnąłbym czas i sprawił, że to by się nie wydarzyło. A nawet jeśli by się wydarzyło, nawet jeśli byłbym inicjatorem twojego cierpienia, upewniłbym się, że nie jesteś w tym sam. Ale nie mogę cofnąć czasu.

-Wcale nie mówiłem Ci tego, by słuchać twojego współczucia. Powiedziałem Ci o tym, bo szkoda byś nigdy się nie dowiedział jak działałeś, kiedy myślałeś, że wszystko idzie po twojej myśli. Szedłeś po trupach. Piąłeś się do góry, nie tylko w wyścigach i w biznesie, ale też w życiu i zraniłeś i złamałeś naprawdę wiele osób - dodał Anthony. Mierzyliśmy się znów wzrokiem, naprawdę nie wiedziałem czy w jego oczach kryje się ból czy chęć zemsty. Czy to raczej żal i chęć zapomniania o każdym wypowiedzianym do mnie słowie?

-Nie zmienię tego kim byłem - odpowiedziałem mu. - Jeśli chcesz karać mnie za to jaki byłem trzy lata temu, to śmiało. Zniosę to. Ale daj spokój, Per. Nie wciągaj jej w ten świat, nie sprawiaj, że będzie musiała w tym żyć, bo wiesz co to oznacza.

Mierzyliśmy się spojrzeniami i miałem wrażenie, że to jakaś chora bitwa. Bitwa, którą on wygrał kiedy na jego usta wpłynął zawadiacki uśmieszek. Już wtedy wiedziałem, że przegrałem na całej linii.

-Nie zamierzam karać cię bez ustanku, nawet ja nie uważam żebyś na to zasługiwał - odezwał się. - Ale wiesz do czego jestem zdolny. Wiesz, Lorenzo i chociaż mam swoje zasady i po części szanuję Perrie, bo jest naprawdę dobrą osobą, wiesz, że w takich warunkach to nic nie znaczy.

Ultimatum.

Nie musiał tego mówić, żebym zrozumiał co ma na myśli.

-Możesz chcieć czegoś innego - warknąłem czując jak złość, frustracja, smutek i żal napływają z każdej strony.

-Mogę. Ale chcę właśnie tego.

-O co chodzi? - przerwała mu. Zacisnąłem na chwilę usta. Widziałem, że to nastąpi. Wiedziałem, że w którymś momencie naszego życia, będę musiał ją puścić by była bezpieczna. Nie sądziłem jednak, że będzie to tak szybko. Tak pochopnie.

-Zostaw nas - przekazałem mu. Anthony jakby za dotknięciem różdżki, zniknął. - On się nigdy nie odczepi. Będzie się odgrywał i odgrywał, a potem wracał po więcej. A gdy pomyślimy, że jest po naszej stronie, wyjmie pierdolony pogrzebacz i wbije nam go w plecy. Tak jak i tym razem.

-Lorenzo, wiem co chcesz powiedzieć i...

-Więc skoro wiesz, to zrobisz to co trzeba - przerwałem jej. Emocje rozszarpywałynie od środka, miałem ochotę bić, krzyczeć, szarpać... Ale stałem tylko z nieodgadnioną miną i zamierzałem właśnie kazać odjeść komuś, dzięki komu myślałem, że mogę być zwykłym człowiekiem. - Ja jestem już spisany na straty. Wiedziałem to nie od dziś, ty tylko dałaś mi złudną nadzieję, że może być inaczej. A wyszło na to, że tylko ucierpiałaś na twoim dobrym sercu i chęci pomocy - prychnąłem.

-To jest ten moment, kiedy mówisz mi, że muszę odejść dla własnego dobra? - powtórzyła mój gest. W pewnym momencie zobaczyłem, że w jej oczach czają się łzy, ale nie pozwoliła im wypłynąć. To zupełnie tak, jak ja swoim. - Będzie gadka o tym jak próbowałeś normalnie żyć i jak bez ciebie będzie mi lepiej czy sobie oszczędzisz?

-Perrie, daj spokój. Słyszałaś go...

-Nie! Jego nie słyszałam! - krzyknęła wycierając jednocześnie policzki. - Ale słyszałam ciebie i to dokładnie. Nie martw się, nie będę krzyżować Ci planów, po prostu... Po prostu zapomnijmy, że obok siebie zamieszkaliśmy i zapomnijmy cały ten cyrk. Nie mało nam szajsu w naszych życiach, Lorenzo. Niech będzie tak, jakbyśmy się w ogóle nie spotkali.

-Tego chcesz? - zapytałem z niedowierzaniem. Szczerze, myślałem, że będzie ciężej ją przekonać. Że będzie próbowała namówić mnie, że jakoś możemy wspólnie żyć i... I kurwa nie wiem. Przecież to ja właśnie z nią zerwałem, zerwałem dlatego, że nadała mojemu życiu sens.

-To jest nie ważne czego ja chcę - pociągnęła nosem. - Ważne jest czego potrzebuję, a po całym szajsie jaki zafundowała mi własna rodzina, nie potrzebuję jeszcze grać w tanim dramacie ze swoim chłopakiem. Po prostu... - zaczęła się cofać. Kręciła głową i idąc do tyłu odwrócona ciągle przodem do mnie oddalała się ode mnie z każdym krokiem. A ja choć mogłem ją jeszcze złapać, nie wiedziałem czy chcę. - Po prostu żyjmy tak, jakbyśmy się nigdy nie spotkali.

Zanim mogłem coś powiedzieć, zaprzeczyć albo zgodzić się, podbiec do niej albo zdecydować, że chcę nadal stać w miejscu, jej już nie było. Zeszła z dachu, tak jak się na nim znaleźliśmy i teraz byłem na nim tylko ja i Anthony. Anthony, który wyglądał jakby coś nie poszło po jego myśli.

-Jesteś zadowolony? - zapytałem go. - Czy teraz odpokutowałem za swoje winy czy będziesz niszczył mi kolejne miesiące życia.

-Myślę, że... - podszedł do mnie, stykaliśmy się ramionami, tylko on zwrócony w stronę schodów, a ja w stronę panoramy miasta. - To wszystko i tak jest twoją winą. Więc nie, nie jestem zadowolony, bo nie czuję się jakbym wygrał. Ale wiem, że Ty czujesz się jakbyś przegrał i że wiesz, że każde starcie będziesz przegrywał. Myślisz, że to takie samo uczucie jak leżenie w łóżku i zastanawianie się czy dalszcze życie ma sens? Bez pasji, tego co kochasz, bez uczucia szczęścia, euforii? Myślisz, że czujesz się teraz lepiej niż ja, kiedy wykrwawiałem się na torze, gdy ty i reszta bandy twoich uwielbieńców odjeżdżaliście się bawić? Przyznaj, Lorenzo, że wcale nie czujesz się tak źle- szepnął ostatnie zdanie. - Przyznaj, że wyświadczyłem Ci przysługę, bo za chwilę i tak byś to spieprzył. W tej sytuacji, chociaż jedno z nas jest zadowolone.

Kiedy oddalił się od mojego ucha, a jego szept zniknął, poczułem jak narasta we mnie panika. Poczułem jak korzenie winy obrastają moje płuca odbierając mi tlen i zaciskają się na moim sercu, wypompowując z niego krew. Upadłem na kolana i spojrzałem w niebo.

To niesamowite jak jedno zdarzenie potrafi zniszczyć Twoje życie. Jak jeden dzień potrafi odbijać się na tobie przez tysiące kolejnych. Jak jedna nieprzemyślana decyzja, podjęta z pobudek dalekich od logicznych i sercowych, może zaważyć na twoim istnieniu.

Bo ja czuję się teraz jakbym nie istniał. Jakbym wygonił ze swojego życia jedyną osobę, która sprawiała, że żyję. Która sprawiała, że miałem po co żyć i po co się starać. Teraz czuję tylko jakbym... Jakbym zapadał się w Lorenzo, którym już nie chciałem być. Takim, który musiał ukarać ciebie, by pozwolić żyć innym.

Postanowiłem jeszcze dziś spakować walizki. I to zrobiłem. Starałem się nie patrzeć w okno i nie myśleć w jakim stanie jest teraz Perrie, bo Perrie to był skończony temat. Jeśli chciałem by żyła, żyła godnie, bezpiecznie, bez strachu i bez ciężaru moich błędów, dziś był ostatnim razem jakim ją widziałem.

I w sumie co jest najgorsze? Że jest mi z tym dobrze. Że nie czuję jakbym ją zostawiał, tylko ratował. Jakbym właśnie aktywował jej mur obronny i odgonił samego siebie. I jest mi z tym dobrze. Przyrzekłem, że nikt jej nie zrani, a nie pomyślałem o tym, że to ja jestem kulą, która wszczepiła jej się w skórę i z każdym dniem wystrzelała w jej organizm nowy pocisk.

Musiałem teraz stać się Lorenzo, który nie będzie żałował, że ją poznał, który nie będzie żałował, że ją pokochał i który nie będzie żałował, że tak zawładnęła jego życiem, ale który będzie wiedział, że jeśli on zawładnie jej życiem, wszystko to, nad czym Perrie pracowała, runie jak domek z kart. Nie tylko moja adaptacja, moja siła woli czy moja chęć bycia człowiekiem na jakiego ona zasługuje, ale także jej wizja własnej siebie, jej potrzeby, jej marzenia, jej postrzeganie świata...

Jej serce.

Wszystko to teraz zacznie pracować jak należy, gdy tylko ognisko bakterii oddali się wystarczająco daleko.

Na lotnisku nie zastanawiałem się, gdzie chce wylecieć. Kazałem podać sobie bilet, którym dziś wylecę jak najdalej. A wieczorem, gdy już nastawała ciemna noc, wsiadłem do samolotu, zapiąłem pas i przez chwilę patrzyłem przez szybę jak samolot startował. A potem, kiedy już nie było odwrotu, spojrzałem na bilet.

Oslo. Norwegia.

Witaj Oslo.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro